you look so nice but you're not nice
: śr lis 05, 2025 3:38 pm
Korytarz na trzecim piętrze sądu w Toronto przypominał wąski tunel, w którym czas płynął inaczej. Wszystko miało tu specyficzny rytm – szelest papierów, stukot obcasów o marmurową posadzkę, przytłumione szepty prawników, którzy udawali, że są spokojni. Na standardy Charlene – kakofonia, która działała na nią jak kawiarniany szum – rozpraszała wszystkich, tylko nie ją. Stała przy ścianie, z teczką pod pachą, drugą ręką bawiąc się cienkim srebrnym pierścionkiem. W jej spojrzeniu było coś niecierpliwego, choć z zewnątrz wyglądała na kobietę, która ma wszystko pod kontrolą. Była jedną z tych osób, które potrafią czekać, ale nigdy naprawdę nie znoszą tego robić. Zegar nad drzwiami wskazywał 9:47, a sędzia oczywiście się spóźniał. Zawsze to robił. Charlene westchnęła i przesunęła wzrok po korytarzu — znajome twarze, znajome miny, nawet kawa w plastikowym kubku pachniała jak wczoraj. I wtedy go zobaczyła.
Carnegie.
Zanim ich spojrzenia się spotkały, ciało zareagowało za nią — lekkie spięcie mięśni, drgnienie w ramieniu, które zdradzało więcej, niż by chciała. Cholera jasna. Gdyby ktoś ją zapytał, powiedziałaby, że wolałaby spotkać dziś swojego byłego promotora z prawa cywilnego niż jego. Ale los miał specyficzne poczucie humoru. Szli w przeciwnych kierunkach, ale oczywiście — jak zawsze — musieli skończyć dokładnie w tym samym miejscu. Przed tą samą salą. Charlene nie zamierzała udawać, że go nie widzi. Nie była typem, który odwraca wzrok. Zrobiła więc to, co robiła najlepiej — podniosła głowę, ułożyła kąciki ust w coś pomiędzy półuśmiechem a wyzwaniem i odezwała się pierwsza.
— Proszę, chociaż raz nie mów, że to ta sama sprawa.
Zanim zdążył odpowiedzieć, wypuściła krótkie, ledwo słyszalne westchnienie.
— To jest zawsze ta sama sprawa — dodała już ciszej, bardziej do siebie niż do niego. W rzeczywistości nie chodziło o konkretny pozew, klienta czy przepis. Między nimi wszystko było zawsze tą samą sprawą — rywalizacją, którą nikt nie ogłaszał, ale oboje traktowali jak wojnę. I nawet jeśli udawali, że to przypadek, że ich ścieżki znów się przecięły, oboje wiedzieli, że przypadków w tej branży nie ma. Charlene przesunęła się kilka kroków w bok, udając, że szuka miejsca, by oprzeć się o ścianę. Prawda była taka, że chciała zyskać odrobinę przestrzeni — choćby po to, żeby jego zapach nie mieszał się z zapachem jej kawy. Nie spojrzała na niego ponownie. Nie musiała. Wiedziała, że patrzy. Wiedziała też, że pewnie się uśmiecha — tak, jak robił to zawsze, gdy chciał ją wyprowadzić z równowagi. W środku czuła jednak znajome napięcie. Takie, które pojawia się, gdy ktoś zbyt dobrze zna twoje tempo, twoje słabe punkty, twoje gesty.
Ktoś zawołał nazwisko, ale nie ich. Charlene zerknęła na zegar. Dziewięć pięćdziesiąt dwa. Sędzia pewnie wciąż siedział na poprzedniej rozprawie. Odetchnęła, prostując się.
— Świetnie, będziemy tu jeszcze kwadrans. Może zdążysz wymyślić coś błyskotliwego, zanim wejdziemy — powiedziała, tym razem z lekkim uśmiechem. Nie czekała na odpowiedź. Nie potrzebowała jej. Wystarczyło, że znów czuła to znajome napięcie między nimi — cienką nić łączącą dwie osoby, które nigdy nie powinny stać po tej samej stronie korytarza, ale zawsze kończyły w tym samym miejscu.
Harold Carnegie
Carnegie.
Zanim ich spojrzenia się spotkały, ciało zareagowało za nią — lekkie spięcie mięśni, drgnienie w ramieniu, które zdradzało więcej, niż by chciała. Cholera jasna. Gdyby ktoś ją zapytał, powiedziałaby, że wolałaby spotkać dziś swojego byłego promotora z prawa cywilnego niż jego. Ale los miał specyficzne poczucie humoru. Szli w przeciwnych kierunkach, ale oczywiście — jak zawsze — musieli skończyć dokładnie w tym samym miejscu. Przed tą samą salą. Charlene nie zamierzała udawać, że go nie widzi. Nie była typem, który odwraca wzrok. Zrobiła więc to, co robiła najlepiej — podniosła głowę, ułożyła kąciki ust w coś pomiędzy półuśmiechem a wyzwaniem i odezwała się pierwsza.
— Proszę, chociaż raz nie mów, że to ta sama sprawa.
Zanim zdążył odpowiedzieć, wypuściła krótkie, ledwo słyszalne westchnienie.
— To jest zawsze ta sama sprawa — dodała już ciszej, bardziej do siebie niż do niego. W rzeczywistości nie chodziło o konkretny pozew, klienta czy przepis. Między nimi wszystko było zawsze tą samą sprawą — rywalizacją, którą nikt nie ogłaszał, ale oboje traktowali jak wojnę. I nawet jeśli udawali, że to przypadek, że ich ścieżki znów się przecięły, oboje wiedzieli, że przypadków w tej branży nie ma. Charlene przesunęła się kilka kroków w bok, udając, że szuka miejsca, by oprzeć się o ścianę. Prawda była taka, że chciała zyskać odrobinę przestrzeni — choćby po to, żeby jego zapach nie mieszał się z zapachem jej kawy. Nie spojrzała na niego ponownie. Nie musiała. Wiedziała, że patrzy. Wiedziała też, że pewnie się uśmiecha — tak, jak robił to zawsze, gdy chciał ją wyprowadzić z równowagi. W środku czuła jednak znajome napięcie. Takie, które pojawia się, gdy ktoś zbyt dobrze zna twoje tempo, twoje słabe punkty, twoje gesty.
Ktoś zawołał nazwisko, ale nie ich. Charlene zerknęła na zegar. Dziewięć pięćdziesiąt dwa. Sędzia pewnie wciąż siedział na poprzedniej rozprawie. Odetchnęła, prostując się.
— Świetnie, będziemy tu jeszcze kwadrans. Może zdążysz wymyślić coś błyskotliwego, zanim wejdziemy — powiedziała, tym razem z lekkim uśmiechem. Nie czekała na odpowiedź. Nie potrzebowała jej. Wystarczyło, że znów czuła to znajome napięcie między nimi — cienką nić łączącą dwie osoby, które nigdy nie powinny stać po tej samej stronie korytarza, ale zawsze kończyły w tym samym miejscu.
Harold Carnegie