All decisions have consequences
: sob lis 08, 2025 3:12 pm
Zimne powietrze uderzyło go w twarz od razu, kiedy tylko wyszedł z komisariatu. Późną jesienią Toronto pachniało wilgocią, spalinami i jakimś trudnym do określenia rodzajem zmęczenia - takim, które osiadało na mieście wraz z mgłą, nie pozwalając odetchnąć. Jake wsunął dłonie głębiej w kieszenie kurtki i na moment przystanął na schodach, wciągając w płuca to chłodne powietrze, które smakowało jak krótka, złudna wolność, podszyta metalicznym posmakiem stresu.
Spotkania z opiekunem zawsze miały w sobie coś dusznego. Zbyt sterylne biuro, zbyt wiele pytań i spojrzeń rzucanych mu już od wejścia - nie zawsze złośliwych, ale zawsze zbyt uważnych. Tego dnia było gorzej niż zwykle. Nie tylko rutynowe pytania o stabilność emocjonalną, nie tylko podpisy pod oświadczeniami o niezmienionej tożsamości. Tym razem musiał tłumaczyć się z czegoś, co nawet dla niego brzmiało jak kiepski żart: z incydentu, w którym przez przypadek (i z rażącej, karygodnej niewiedzy, za która winę powinny ponieść obydwie strony) przeszkodził policjantce w akcji i pozwolił uciec napastniczce.
Nie miał prawa wiedzieć, że kobieta, która pojawiała się na stacji od jakiegoś czasu i denerwowała go swoją postawą, była funkcjonariuszką po cywilnemu. Z jego perspektywy była po prostu zbyt natarczywą klientką, w podejrzany sposób znikającą w damskiej toalecie z bogu ducha winną inną klientką. Wszedł tam tylko dlatego, że przeczucie od początku podpowiadało mu, że sprowadzi na niego kłopoty i prędzej to ją podejrzewałby bycie napastnikiem. Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko - krzyki, zamieszanie, krew, a kiedy dowiedział się, co się dzieje, drzwi już się zatrzasnęły, a sprawczyni uciekła z piskiem opon.
Jake nie pamiętał nawet, jak dokładnie wyglądała. Pamiętał tylko blond włosy, a następnie spojrzenie policjantki, lodowate, rozjuszone. I słowa opiekuna z dzisiejszej wizyty: „Musimy rozważyć przeniesienie. Nie na długo. Dopóki nie ustalimy, czy ta kobieta działała na własną rękę, czy na zlecenie. Dopóki nie będziemy mieli pewności, że twoja obecność w Toronto nie ściągnie na nas kłopotów.”
Ruszył chodnikiem do przejścia dla pieszych, mijając ludzi spieszących się w popołudniowym tłumie. Miał ochotę zapalić, choć nigdy przecież nie palił. Głowa pulsowała mu od myśli, które kłębiły się jak dym: że znowu będzie musiał się pakować, znowu zaczynać od zera, znowu uczyć nowego imienia, nowego adresu, nowego „Jake’a”. A przecież ledwo zaczął się przyzwyczajać do tego obecnego.
Wszedł do kawiarni vis a vis komendy głównej policji, zamówił tę samą kawę, co za każdym razem i w milczeniu obserwował, jak baristka przygotowuje gorący napój w kubku na wynos. Podziękował, zapłacił wyskrobanymi z kieszeni drobniakami i wyszedł znowu na ulicę, tuż przed kawiarnię. Pociągnął łyk, krzywiąc się lekko - gorzka jak wszystko ostatnio. Oparł się o zimną, betonową ścianę, przymykając na chwilę oczy.
Nie wiedział, czy bardziej irytuje go to, że przez własną impulsywność znowu wpakował się w kłopoty, czy to, że miałby znowu uciekać. Po raz kolejny. Znowu chować się pod innym nazwiskiem, w innym mieście, wśród innych ludzi. A może najbardziej irytowało go to, że zaczynało mu zależeć. Na miejscu, na rutynie, na życiu, które zaczynało pachnieć czymś w rodzaju normalności.
Bronte Rosenthal-Murray
Spotkania z opiekunem zawsze miały w sobie coś dusznego. Zbyt sterylne biuro, zbyt wiele pytań i spojrzeń rzucanych mu już od wejścia - nie zawsze złośliwych, ale zawsze zbyt uważnych. Tego dnia było gorzej niż zwykle. Nie tylko rutynowe pytania o stabilność emocjonalną, nie tylko podpisy pod oświadczeniami o niezmienionej tożsamości. Tym razem musiał tłumaczyć się z czegoś, co nawet dla niego brzmiało jak kiepski żart: z incydentu, w którym przez przypadek (i z rażącej, karygodnej niewiedzy, za która winę powinny ponieść obydwie strony) przeszkodził policjantce w akcji i pozwolił uciec napastniczce.
Nie miał prawa wiedzieć, że kobieta, która pojawiała się na stacji od jakiegoś czasu i denerwowała go swoją postawą, była funkcjonariuszką po cywilnemu. Z jego perspektywy była po prostu zbyt natarczywą klientką, w podejrzany sposób znikającą w damskiej toalecie z bogu ducha winną inną klientką. Wszedł tam tylko dlatego, że przeczucie od początku podpowiadało mu, że sprowadzi na niego kłopoty i prędzej to ją podejrzewałby bycie napastnikiem. Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko - krzyki, zamieszanie, krew, a kiedy dowiedział się, co się dzieje, drzwi już się zatrzasnęły, a sprawczyni uciekła z piskiem opon.
Jake nie pamiętał nawet, jak dokładnie wyglądała. Pamiętał tylko blond włosy, a następnie spojrzenie policjantki, lodowate, rozjuszone. I słowa opiekuna z dzisiejszej wizyty: „Musimy rozważyć przeniesienie. Nie na długo. Dopóki nie ustalimy, czy ta kobieta działała na własną rękę, czy na zlecenie. Dopóki nie będziemy mieli pewności, że twoja obecność w Toronto nie ściągnie na nas kłopotów.”
Ruszył chodnikiem do przejścia dla pieszych, mijając ludzi spieszących się w popołudniowym tłumie. Miał ochotę zapalić, choć nigdy przecież nie palił. Głowa pulsowała mu od myśli, które kłębiły się jak dym: że znowu będzie musiał się pakować, znowu zaczynać od zera, znowu uczyć nowego imienia, nowego adresu, nowego „Jake’a”. A przecież ledwo zaczął się przyzwyczajać do tego obecnego.
Wszedł do kawiarni vis a vis komendy głównej policji, zamówił tę samą kawę, co za każdym razem i w milczeniu obserwował, jak baristka przygotowuje gorący napój w kubku na wynos. Podziękował, zapłacił wyskrobanymi z kieszeni drobniakami i wyszedł znowu na ulicę, tuż przed kawiarnię. Pociągnął łyk, krzywiąc się lekko - gorzka jak wszystko ostatnio. Oparł się o zimną, betonową ścianę, przymykając na chwilę oczy.
Nie wiedział, czy bardziej irytuje go to, że przez własną impulsywność znowu wpakował się w kłopoty, czy to, że miałby znowu uciekać. Po raz kolejny. Znowu chować się pod innym nazwiskiem, w innym mieście, wśród innych ludzi. A może najbardziej irytowało go to, że zaczynało mu zależeć. Na miejscu, na rutynie, na życiu, które zaczynało pachnieć czymś w rodzaju normalności.
Bronte Rosenthal-Murray