-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Spotkania z opiekunem zawsze miały w sobie coś dusznego. Zbyt sterylne biuro, zbyt wiele pytań i spojrzeń rzucanych mu już od wejścia - nie zawsze złośliwych, ale zawsze zbyt uważnych. Tego dnia było gorzej niż zwykle. Nie tylko rutynowe pytania o stabilność emocjonalną, nie tylko podpisy pod oświadczeniami o niezmienionej tożsamości. Tym razem musiał tłumaczyć się z czegoś, co nawet dla niego brzmiało jak kiepski żart: z incydentu, w którym przez przypadek (i z rażącej, karygodnej niewiedzy, za która winę powinny ponieść obydwie strony) przeszkodził policjantce w akcji i pozwolił uciec napastniczce.
Nie miał prawa wiedzieć, że kobieta, która pojawiała się na stacji od jakiegoś czasu i denerwowała go swoją postawą, była funkcjonariuszką po cywilnemu. Z jego perspektywy była po prostu zbyt natarczywą klientką, w podejrzany sposób znikającą w damskiej toalecie z bogu ducha winną inną klientką. Wszedł tam tylko dlatego, że przeczucie od początku podpowiadało mu, że sprowadzi na niego kłopoty i prędzej to ją podejrzewałby bycie napastnikiem. Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko - krzyki, zamieszanie, krew, a kiedy dowiedział się, co się dzieje, drzwi już się zatrzasnęły, a sprawczyni uciekła z piskiem opon.
Jake nie pamiętał nawet, jak dokładnie wyglądała. Pamiętał tylko blond włosy, a następnie spojrzenie policjantki, lodowate, rozjuszone. I słowa opiekuna z dzisiejszej wizyty: „Musimy rozważyć przeniesienie. Nie na długo. Dopóki nie ustalimy, czy ta kobieta działała na własną rękę, czy na zlecenie. Dopóki nie będziemy mieli pewności, że twoja obecność w Toronto nie ściągnie na nas kłopotów.”
Ruszył chodnikiem do przejścia dla pieszych, mijając ludzi spieszących się w popołudniowym tłumie. Miał ochotę zapalić, choć nigdy przecież nie palił. Głowa pulsowała mu od myśli, które kłębiły się jak dym: że znowu będzie musiał się pakować, znowu zaczynać od zera, znowu uczyć nowego imienia, nowego adresu, nowego „Jake’a”. A przecież ledwo zaczął się przyzwyczajać do tego obecnego.
Wszedł do kawiarni vis a vis komendy głównej policji, zamówił tę samą kawę, co za każdym razem i w milczeniu obserwował, jak baristka przygotowuje gorący napój w kubku na wynos. Podziękował, zapłacił wyskrobanymi z kieszeni drobniakami i wyszedł znowu na ulicę, tuż przed kawiarnię. Pociągnął łyk, krzywiąc się lekko - gorzka jak wszystko ostatnio. Oparł się o zimną, betonową ścianę, przymykając na chwilę oczy.
Nie wiedział, czy bardziej irytuje go to, że przez własną impulsywność znowu wpakował się w kłopoty, czy to, że miałby znowu uciekać. Po raz kolejny. Znowu chować się pod innym nazwiskiem, w innym mieście, wśród innych ludzi. A może najbardziej irytowało go to, że zaczynało mu zależeć. Na miejscu, na rutynie, na życiu, które zaczynało pachnieć czymś w rodzaju normalności.
Bronte Rosenthal-Murray

-
HO(E) HO(E) HO(E)
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskietyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Wiedział to o niej prawdopodobnie każdy, kto chociaż raz postawił ją na swojej drodze. Bronte była niesamowicie uparta, być może bardziej niż ktokolwiek inny, a wszystko dlatego, że w młodości ze zdwojoną siłą czuła potrzebę udowadniania własnej wartości. Nie dlatego, że wymagali tego od niej bliscy, albowiem matka i babcia zawsze ją wspierały, niezależnie od tego, jak bezsensowne byłyby jej przedsięwzięcia.
Tym, przez kogo chciała zostać dostrzeżona był jej ojciec, choć do tej pory nie poznała jego imienia.
Skutkiem dziecięcej niepewności była jej obecna determinacja. Kiedy wyznaczyła sobie jakiś cel, dążyła do niego uparcie i nie inaczej było w kwestii rozszyfrowania zagadki, jaką stanowił dla niej J a c o b. Prześwietlanie przypadkowego faceta mogło zakrawać o szaleństwo, miała tego świadomość, ale przecież to nie tak, że jej podejrzenia wzięły się znikąd.
On naprawdę wyglądał, jak demon jej przeszłości.
Zaryzykowała zatem. Postawiła wszystko na jedną kartę i postanowiła w swoje poszukiwania włączyć także osoby trzecie. Nie zrobiła tego jednak od razu, pierwszą noc po ich spotkaniu poświęcając na przekopanie najgłębszych zakamarków internetu, w których mogłaby znaleźć jego stare zdjęcia. Na szczęście jego żona nie pozbyła się ich z portali społecznościowych, za sprawą czego Bronte jeszcze bardziej utwierdziła się w przekonaniu, że wyobraźnia nie płatała jej figli. Jeśli Jacob rzeczywiście nie był D a v i d e m, był do niego łudząco wręcz podobny.
Pewności nabrała jednak wtedy, kiedy jednego ze swoich znajomych poprosiła o to, aby go prześwietlił. Jacob rzeczywiście nie był duchem, a ktokolwiek stworzył tę tożsamość, zadbał o to, aby jej historia sięgała dalej niż ubiegły rok. ale wystarczyło udać się pod jeden z jego poprzednich adresów zamieszkania, aby dowiedzieć się, że od lat mieszkała tam jedna rodzina, a o nim nikt nie słyszał.
To upewniło ją w przekonaniu, że w tej historii coś nie grało.
Dlatego też podjęła się kolejnego szaleńczego planu. Ryzykując oskarżeniem o stalking, niczym ostatnia idiotka na świecie, postanowiła wsiąść w wypożyczone auto i jeździć za nim po całym mieście. Co ciekawe, na gorącym uczynku nie została przyłapana, ale tego samego nie można było powiedzieć o nim.
Widziała, kiedy wyszedł z posterunku, ale wtedy jeszcze nie zastąpiła mu drogi od razu. Kilkakrotnie przećwiczyła w głowie to, co chciała mu powiedzieć, aż w końcu zdecydowała się skonfrontować z nim, kiedy sam stworzył jej ku temu okazję, zatrzymując się niedaleko kawiarni, naprzeciw której zaparkowała. Wysiadła z auta i czym prędzej ruszyła w jego stronę. — Powiesz mi w końcu prawdę, czy najpierw zmarnujemy czas na to, żebym opowiedziała ci co sama odkryłam? — odezwała się bez żadnych wstępów.
Jeśli rzeczywiście był osobą, o bycie którą go podejrzewała, na pewno ją zrozumiał. Powinien też wiedzieć, że wcale sobie nie żartowała, a choć nie miała twardych dowodów, że stała twarzą w twarz z Davidem, po prostu to czuła.
Teraz już nie byłby w stanie jej oszukać.
Jacob Brown
-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Te słowa - wyrzucone z jej ust bez uprzedzenia, bez choćby sekundy zwłoki - wbiły się w niego ostrzej niż nóż. Jake zamarł jak sparaliżowany, czując, że krew odpływa mu z twarzy. To nie mogło się dziać naprawdę. Nie tutaj. Nie teraz. Nie przed komendą policji, do cholery. W głowie rozlał się chaos, zupełnie jak wtedy, gdy przedstawiono mu opcje i dowiedział się, że najbezpieczniej będzie, jeśli umrze. Jego ciało zareagowało szybciej niż myśli - sztywny kark, gwałtowny oddech, zimny pot na karku. W jednej sekundzie uderzyło w niego wszystko: echo rozmowy z opiekunem, gniew tamtej policjantki, słowa o tym, że znów ściągnął na siebie uwagę. Że być może będzie musiał zniknąć zniknąć. Że ma się nie wychylać.
A teraz stała tu ona, kobieta z jego przeszłości. Znająca go, wiedząca zbyt wiele i zarazem absolutnie nic.
I mówiła to wprost, z typowym dla niej uporem i zaciętością, które doskonale pamiętał.
- Cicho. - Mruknął zbyt ostro i szybko, ale jego głos zdradził więcej, niż chciał. To nie był rozkaz, raczej desperacja. Przesunął wzrokiem po otoczeniu - ludzie, ruch uliczny, samochody, szyld komisariatu odbijający się w szybie obok. Wszystko krzyczało, że to złe miejsce. Każdy centymetr przestrzeni wydawał się nasłuchiwać.
Odbił się od ściany i zrobił krok w jej stronę. Prawie instynktownie. Palce zacisnęły się na jej ramieniu za mocno, tuż nad łokciem. Czuł, jak pod skórą drga mięsień, jak Bronte odruchowo napina się pod jego dotykiem.
- Nie tutaj. - Syknął mało łagodnie i tak całkowicie inaczej, niż podczas ich ostatniej rozmowy. - Na litość boską, Bronte, nie tutaj. - Naprawdę chciał zabrzmieć spokojnie, racjonalnie, ale głos mu zadrżał. Złość była tylko maską dla strachu, który próbował udawać siłę.
Bronte patrzyła na niego z tą samą determinacją, którą znał sprzed lat i to go przeraziło jeszcze bardziej. Bo w jej oczach widział świadomość. Widziała w nim coś, co próbował przed nią ukryć, bo nie mógł powiedzieć jej prawdy. Taka była umowa, na to się zgodził, tak teraz wyglądało jego życie.
Przez krótką chwilę miał ochotę po prostu odejść - zostawić wszystko za sobą, pozwolić, by ten teatr się rozsypał. Ale wiedział, że jeśli to zrobi, ona pójdzie za nim, bo zawsze szła dalej niż powinna. A wtedy narażał się na jeszcze większe niebezpieczeństwo, bo ktokolwiek, kto usłyszałby ich na ulicy, mógł mieć powiązania.
Pociągnął ją kilka kroków w stronę, z której przyszła, gwałtownie, jakby każdy metr miał zmniejszyć ryzyko katastrofy. Kubek z ledwo zaczętą kawą agresywnie wrzucił do mijanego kosza. I nawet nie zauważył, że nie trafił do środka, a brązowy, parujący napój rozlał się na chodniku.
– Nie rób sceny. – Cichy, prawie błagalny ton wciąż drżał. Nie wiedział, czy bardziej prosił ją, czy samego siebie. - Wsiadaj do samochodu. - Wyczulony na otoczenie, przyzwyczajony do obserwowania z poczucia bezustannego zagrożenia, widział jak wysiadła, więc wiedział, że przyjechała tu autem. Ryzykował w tej chwili chyba wszystko, ale w obliczu wydarzeń minionego dnia, być może nawet nie miał już nawet co tutaj ukrywać. I tak nadal lepiej, żeby ta rozmowa odbyła się prywatnie.
Bronte Rosenthal-Murray

-
HO(E) HO(E) HO(E)
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskietyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Nie musiał jej tego mówić, aby była tego pewna.
Teraz zaś dał jej dokładnie to, czego potrzebowała, aby ostatecznie potwierdzić swoje podejrzenia. Nerwowa reakcja nie była czymś, co mógłby zaserwować jej J a c o b, przypadkowy facet, którego poznała, kiedy sama była zbyt natarczywa.
Wiedziała więc, że miała rację. Miała ją od samego początku.
Stał przed nią ten sam D a v i d, którego przed przeszło rokiem wsadzono do grobu.
A przynajmniej tak myśleli jego najbliżsi.
Była bliska wybuchu. Wyszarpnięcia się z jego uścisku i wygarnięcia mu wszystkiego, co na ten temat myślała, ale ostatkiem sił zacisnęła zęby. Prędka kalkulacja pozwoliła jej bowiem na ocenę ewentualnych konsekwencji. Nie miała pojęcia, co mogłoby grozić im, gdyby zaczęła wydzierać się na niego na ulicy i czy w ogóle cokolwiek by im groziło, ale chociaż nie było to łatwe, postanowiła poskromić własny temperament.
W zaistniałych okolicznościach nie miał powiedzieć jej nic.
Mimo to wyszarpnęła się. Spojrzała na niego ze szczerą złością, jednak ta nie była efektem kłamstwa sprzed kilku dni. Była skutkiem kłamstwa, w które pozwolił uwierzyć wszystkim przed przeszło rokiem. Skutkiem zniknięcia, za sprawą którego złamał serce nie tylko swojej żonie, ale przede wszystkim także c ó r c e.
— Nie wierzę, że taka z ciebie świnia — skomentowała jeszcze przed dotarciem do samochodu. Mogła ze sobą walczyć, ale najwyraźniej nie była w stanie pohamować wszystkich emocji, które teraz napływały do niej zewsząd. Miała przed sobą mężczyznę, którego w przeszłości znała, a który jednocześnie w ogóle nie pasował do tego, co wiedziała o nim wtedy.
Miała wrażenie, że był jej zupełnie obcy i wcale nie musiał udawać.
W nerwowy sposób otworzyła drzwi samochodu, ale nie wsiadła do niego od razu. Uprzednio posłała mu naglące spojrzenie, przyglądając się temu, czy pójdzie w jej ślady. Jeśli chciał, aby dostosowała się do jego prośby, m u s i a ł to zrobić. W innym przypadku po prostu zatrzasnęłaby je za sobą i poszła za nim.
W końcu jednak usadowiła się na fotelu kierowcy, nie spuszczając spojrzenia z bruneta. Miała wrażenie, że nie było n i c, co mógłby jej powiedzieć, a co sprawiłoby, że pomyślałaby o nim choć trochę lepiej.
— Nie wierzę, Dave. Po prostu, kurwa, nie wierzę — wyrzuciła z siebie, a chcąc nieco rozładować napięcie, otwartą dłonią uderzyła w kierownicę. Dość feralnie, ponieważ zabolało, ale tym na razie nie próbowała zaprzątać sobie głowy. — Co ty sobie tak właściwie myślałeś? Co ci, kurwa, odjebało, żeby odstawić taki numer? — rozłożyła ramiona w geście niezrozumienia.
Nie mieściło jej się to w głowie. Jak mógł ściągnąć na nich tyle cierpienia i tak po prostu z n i k n ą ć?
Jacob Brown
-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Zacisnął dłonie na udach, palce napięte jakby były stalowymi prętami. Powietrze w samochodzie wydawało się za gęste, jego własny oddech zbyt głośny, a każde uderzenie serca za mocne.
- Jake - Odezwał się w końcu sucho, zbyt ostro. - Mam na imię Jake. - Spojrzał na nią krótko, ale w tym spojrzeniu nie było wrogości, jedynie zmęczenie i coś, co przypominało… żal. - Nie mów do mnie inaczej. - Wiedział, że się zdradził. Sam ton głosu był wystarczającym dowodem. Czuł, jak maska pęka, jak cała ta misternie budowana fasada zaczyna się kruszyć. Chciał coś dodać, coś prostego, co zamknęłoby temat, ale Bronte nie przestawała.
Poczuł, jak coś w nim szarpnęło. Nie jak gniew, ale jakby ktoś nagle otworzył zamek, za którym od dawna gromadził się ciężar. Przełknął głośno ślinę, czując w gardle nieprzyjemną, drapiącą gulę.
- Myślisz, że ja chciałem tego wszystkiego? - Głos mu zadrżał, mimo że próbował utrzymać go na wodzy. - Myślisz, że to było proste? Zostawić wszystko, wszystkich…? - urwał. Tego było za wiele. Już za dużo powiedział.
Odwrócił wzrok w stronę okna. Po drugiej stronie szyby toczyło się normalne życie centrum Toronto, a on czuł, jak napina mu się kark - każda sekunda tutaj była ryzykiem. Zbyt wielu ludzi, zbyt dużo potencjalnych spojrzeń, zbyt duża szansa, że ktoś go zobaczy, rozpozna.
- Nie możemy tu siedzieć. - Powiedział to ciszej, niż zamierzał. - Nie tutaj. Nie w centrum. - Odwrócił się do niej, głos wciąż miał niepewny, ale zdeterminowany. - Odjedź. Gdziekolwiek, byle dalej od tego miejsca. - Przesunął spojrzeniem po jej twarzy, jakby chciał się upewnić, że zrozumie, że to nie prośba o zaufanie, tylko błaganie o rozsądek. - Tam pogadamy. Ale nie tu. - Przesunął dłonią po karku, czując jak mięśnie nadal są twarde, ciało wciąż było gotowe do ucieczki. Bronte siedziała za kierownicą, a on tylko ścisnął własne kolano, by powstrzymać drżenie.
Nie chciał, żeby to się tak skończyło. Nie chciał znów uciekać. Ale w obliczu wczorajszych wydarzeń i tego, co mu dzisiaj powiedziano, najprawdopodobniej i tak będzie musiał zniknąć przynajmniej na jakiś czas. Jeśli teraz nie zgodziłby się na tę rozmowę, to istniało potwornie duże ryzyko, że jego żona dowiedziałaby się o wszystkim, a to sprowadziłoby kłopoty nie tylko na niego, ale i na zdecydowanie zbyt wiele niewinnych osób, którym chciał zapewnić spokojne życie.
Bronte Rosenthal-Murray

-
HO(E) HO(E) HO(E)
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskietyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Przynajmniej chwilowo.
Ale była tutaj. Siedziała obok niego i starała się ogarnąć myślami to, co działo się wokół, choć na chwilę obecną miała wyłącznie zdawkowe informacje. Fragmenty układanki, której nie była w stanie poskładać samodzielnie, ponieważ wciąż zbyt wiele było w niej niewiadomych. Chciała zyskać resztę. Chciała, żeby Dave powiedział jej prawdę, ale jednocześnie się tego obawiała. Po raz pierwszy pomyślała bowiem, że to może wcale nie być takie proste.
Nawet jeżeli cień niepokoju zamajaczył na jej twarzy, nie dała się pochłonąć temu uczuciu. Było to o tyle łatwiejsze, że nadal kierowała nią przede wszystkim złość. To za jej sprawą wzniosła spojrzenie ku niebu, kiedy kazał tytułować się swoim nowym, z m y ś l o n y m imieniem. Większej bzdury dawno już nie słyszała.
— Ale to zrobiłeś — odparła szorstko. Łatwo było tłumaczyć się tym, że pewnych decyzji wcale nie miało się ochoty podjąć, jednak ostatecznie najważniejsze było to, że one jednak zapadały. Nie miała pojęcia, przed jakim wyborem stanął brunet, jednak trzymała się myśli, że gdyby tylko chciał, na pewno znalazłby sposób, aby włączyć w to swoją rodzinę. Nawet jeśli musiał uciekać, czy nie lepiej byłoby robić to wspólnie?
Wbiła w niego pełne determinacji spojrzenie. Jakaś jej część chciała się temu postawić, byle tylko zrobić mu na przekór. Być może gdyby była młodsza i trochę mniej rozsądna, tak właśnie by postąpiła, jednak teraz dostrzegała w jego spojrzeniu coś, co podpowiadało jej, że nie powinna. Bez słowa odpaliła silnik, aby w ciszy pokonać kilka kolejnych przecznic. Nie było czasu wydostawać się poza granice miasta, dlatego postawiła na nieco mniej odległe, ale jej zdaniem dość bezpieczne rozwiązanie.
Wjechała na jeden z miejskich piętrowych parkingów, starając się zlokalizować tę jego część, w której skupisko samochodów będzie jak najmniejsze. W tym samym momencie przez jej umysł przemknęła myśl o tym, że czuła się trochę tak, jakby znalazła się w jakimś dreszczowcu. Powoli przestawało jej się to podobać.
Zatrzymała samochód i wyłączyła silnik. Chwilę zwlekała z przeniesieniem spojrzenia na bruneta, ale w końcu się na to zdecydowała. — Co zrobiłeś? — odezwała się. To pytanie wydawało jej się najbardziej zasadne, ponieważ coś zaczęło podpowiadać jej, że mógł nie uciec z rodzinnego miasta za sprawą własnego widzimisię. To zaś wydawało jej się nieco upiorne.
Jacob Brown
-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Patrzył przez chwilę przed siebie, jakby próbował skupić wzrok na czymś odległym, na pojedynczym punkcie, który mógłby pomóc mu zebrać myśli. Ale one się nie chciały ułożyć w żadnym logicznym porządku, wirowały wokół jak kawałki szkła po eksplozji ostre, chaotyczne i niebezpieczne. Światło jarzeniówek oświetlających wnętrze parkingu odbijało się w szybie po stronie pasażera, w której widział własne odbicie - obce, groteskowo spokojne. Jacob Brown.
Nie David.
Nie ten człowiek, którego znała.
Odetchnął płytko. Nie patrzył na siedzącą obok blondynkę, nie mógł się jeszcze na to zdobyć. Dłonie trzymał na udach, palce naprężone, gotowe w każdej chwili sięgnąć po klamkę. Nie dlatego, że chciał uciec od niej (choć powinien), tylko od samego siebie, od tej sytuacji i wspomnień, które wyciągała z niego jakby wpychała palce w stare, nie do końca zagojone rany.
- To… to nie była decyzja, o jakiej myślisz, Bronte. - Głos mu zadrżał, może z emocji, może z napięcia, którego nie był w stanie dłużej tłumić. A może ze strachu, że niezależnie od tego jak bardzo starałby się jej wyjaśnić, ona i tak będzie widziała w nim okropnego faceta, który zostawił swoją rodzinę. Na moment zacisnął powieki i potarł je palcami jednej dłoni. - Nie mogę o tym mówić. - W końcu odważył się na nią spojrzeć. - Uwierz mi, chciałbym, ale… to nie jest coś, co mogę opowiadać. I to nie dlatego, że ci nie ufam. - Zacisnął szczęki, z trudem przełykając ślinę. Czy jej ufał? Niby nie miał powodów, żeby nie ufać, ale z drugiej strony... nie ufał nikomu. Odkąd żył życiem innego żłowieka, nie potrafił zaufać nawet swojemu odbiciu.
Powietrze w samochodzie zrobiło się gęste. erwowym ruchem przesunął dłonią po spiętym karku. W jego oczach było to samo napięcie, które widuje się u ludzi zbyt długo żyjących w stanie gotowości. Strach, wyczulenie na każdy dźwięk, płochliwość objawiająca się w spięciach i gwałtonych ruchach ciała - to wszystko było częścią tego, kim stał się w procesie koniecznych zmian.
Znowu milczał przez kilka ciężkich od napięcia sekund, próbował uspokoić myśli, zanim powie za wiele. Ale im dłużej trwała cisza, tym bardziej czuł, że pali go od środka to, jak Bronte na niego patrzyła, jakby próbowała przebić się wzrokiem przez warstwy, które przez ostatni rok budował.
- Nie wszystko, co wygląda źle, naprawdę jest złe. - W końcu się odezwał, cicho i pokrętnie. - Czasem to po prostu... jedyny sposób, żeby zatrzymać katastrofę, zanim wszystko runie. - Odwrócił wzrok na maskę widoczną przez przednią szybę samochodu. Ton napęczniały złością mieszającą się z poczuciem winy brzmiał tak, jakby rozmawiał bardziej z własnym sumieniem niż z drugą osobą. - Powiedzmy, że zobaczyłem i dowiedziałem się zbyt wiele. I teraz ponoszę konsekwencje zrobienia czegoś z tą wiedzą. - Kąciki jego ust drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego tylko gorzki grymas. Wcale nie było mu łatwo mówić, tym bardziej ze świadomością, że nie powinien w ogóle tu być, nie powinien z nią ani razu rozmawiać. Narażł siebie i ją, szczeglnie biorąc pod uwagę to, co go spotkało poprzedniego dnia w pracy i jak wyglądała dzisiejsza rozmowa z nadzorcą.
Prychnął tak, jakby w jednej chwili zalała go paląca frustracja. Odwrócił się do niej powoli, spojrzenie miał ciężkie, zmęczone, a jednocześnie przepraszające. Marszczył brwi tak, jakby miało ją to ponaglić do zrozumienia jego bardzo niezrozumiałych słów.
- Ludzie myślą, że to wszystko działa jak w filmach. Nowe nazwisko, nowe życie, koniec problemów. - Wzruszył ramionami. - Tylko że to gówno prawda. Każdego dnia budzisz się z myślą, że ktoś może cię rozpoznać. Że może to właśnie dziś do drzwi zapuka ktoś, kto nie powinien. Gdybym ci wszystko powiedział, naraziłbym cię bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. Już samo to, że tu siedzimy, jest ryzykiem. - Speszony swoją własną nagłą odwagą na patrzenie na nią wprost, mimo pogardy i niechęci, do których miała pełne prawo, przeniósł wzrok na jej dłonie na kierownicy. Następnie dodał cicho, niemal jakby to nie miało już znaczenia:
- Nie zrobiłem niczego, czego bym nie musiał. Ale zapłaciłem za to wszystkim, Bronte. Dosłownie wszystkim. - Zapłacił własnym życiem. Niezaleznie od tego, że siedział tu teraz, oddychał, to naprawdę rok temu David zginął. Stracił wszystko, co składało się na Davida - wykształcenie, pracę, dom, rodziców, żonę i małą córkę. Wszystko, co nadawało sens, na co pracował, co sobie cenił i kochał.
Stał się nikim.
Bronte Rosenthal-Murray

-
HO(E) HO(E) HO(E)
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskietyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Prawdę powiedziawszy nie wiedziała, o czym tak właściwie powinna myśleć. Była skołowana, ponieważ jeszcze pewien czas temu nawet przez sekundę nie pomyślałaby o tym, że ich drogi skrzyżują się ponownie. Nie wzięłaby pod uwagę tego, że D a v i d mógłby wciąż chodzić po tym globie, nawet jeżeli obecnie posługiwał się zupełnie innym imieniem.
Bo tak, dla niej zawsze miał pozostać tym, kim był, kiedy się poznali.
Teraz zaś potrzebowała czasu, aby przede wszystkim pogodzić się z jego zmartwychwstaniem. Kiedy
Od tamtego wieczora minęło tak wiele czasu, iż Bronte wydawało się, że zdołała o tym zapomnieć. Że zostawiła za sobą wszystko to, co w ich relacji było wstydliwe, dlatego kiedy wydarzyła się ta t r a g e d i a, nie wahała się i czym prędzej wsiadła w pociąg, aby móc być przy swojej przyjaciółce.
Teraz też myślała przede wszystkim o niej. O tym, ile łez wylała, kiedy jej partner zginął w wypadku. O tym, jak zamartwiała się, że jej córka nie będzie pamiętała swojego ojca. Wszystkie te myśli wypowiadała na głos przy Bronte, której serce pękało na drobne kawałki, kiedy się temu przysługiwała.
A teraz wiedziała, że on wcale nie zginął.
I nie miała pojęcia, co powinna z tym faktem zrobić.
— Gówno mnie obchodzi, czym za to zapłaciłeś, Dave… Jake, czy jak tam chcesz, żeby na ciebie wołać — warknęła na krótko po tym, jak jej uszu dobiegło jego wyznanie. Prawdę powiedziawszy nie powiedział jej n i c, ale mimo to czuła się tak, jakby w uszach dudniło jej od nadmiaru informacji. Miała wrażenie, że już teraz nie dawała sobie z tym rady, a przecież był to zaledwie początek.
— Sam to na siebie ściągnąłeś. Zdecydowałeś się zwiać, więc nie wiem, w kim chcesz wzbudzić współczucie. Pomyśl lepiej o tym, co zostawiłeś tam. Masz w ogóle pojęcie, jak czuje się Emily? Złamałeś jej serce, a teraz biegasz po innym mieście i udajesz kogoś innego — prychnęła, po czym nieznacznie pokręciła głową. Naprawdę nie była w stanie uwierzyć w to, że akurat on mógł celowo wyrządzić taką krzywdę jej przyjaciółce.
Nie za takiego faceta go miała.
Nie rozumiała jednak, jak to wszystko się odbyło, ale na samą myśl o zadaniu kolejnego pytania rozbolała ją głowa. Dotknęła obu skroni palcami i delikatnie je potarła, przez krótką chwilę milcząc. — Wpakowałeś się w jakieś gówno, rozumiem… Ale co to jest? Dlaczego jesteś akurat tutaj? — zapytała, teraz jak gdyby odrobinę spuszczając z tonu.
Nadal towarzyszyła jej przede wszystkim złość. Złość i zmieszanie, ale jednocześnie była też tym zwyczajnie z m ę c z o n a. Potrzebowała czasu, aby jakoś to sobie poukładać, ale coś podpowiadało jej, że wcale go nie miała.
Podobnie jak gwarancji, że gdyby mu odpuściła, on nagle znów by nie zniknął.
Jacob Brown
-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Dokładnie to: udajesz.
Przełknął ślinę, dławiąc odruch, który kazał mu już teraz po prost wyjść. Otworzyć drzwi, zejść po zimnej, betonowej klatce schodowej i nie zatrzymywać się, dopóki nie znajdzie się w swojej strefie komfortu zbudowanej na pozorach. Ucieczka była automatyczna, mięśniowa, zakodowana głęboko - i tylko to, że Bronte siedziała obok, powstrzymywało go przed instynktem, który miałby teoretycznie uratować mu dupę. Nie mógł jej zostawić z tym w taki sposób, obawiał się ewentualnych konsekwencji, do których mogłaby doprowadzić nawet nie do końca świadomie.
Wziął płytki oddech. I kolejny, byta szybki i za płytki, wyjątkowo głośne w tej klaustrofobicznej ciszy zamkniętego samochodu. Atmosfera zaczęła gęstnieć do takiego stopnia, że jeszcze trochę i będzie w stanie ścisnąć ją w dłoni.
Emily.
Nawet jej imię brzmiało jak obce słowo. Jakby nie miał prawa go słyszeć, ani tym bardziej wypowiadać.
- Myślisz, że o niej nie myślę? - Syknął, choć czuł, że gardło ma jak ściśnięte drutem kolczastym. - Każdego zasranego dnia. Każdej nocy. - Zacisnął dłonie na własnych kolanach, aż pobielały mu knykcie. Złość, jaka rozgorzałą w nim dużo mocniej, niż kiedy sam siebie męczył myślami o żonie, rozlała się gorzko i boleśnie paląco po żołądku. Zrobiło mu się aż niedobrze, duszno. Nerwowo zaczął wyłamywać palce z trzaskiem i pocierać je w taki sposób, jakby jakkolwiek miało to pomóc pozbycia się nadmiaru chaotycznie prześcigających się emocji.
Przerwał ciszę pustym śmiechem, w którym na próżno było szukać rozbawiania.
- Wpakowałem się... Ktoś inny mnie tam wpakował, Bronte A ja zrobiłem jedyną rzecz, jaką mogłem, żeby nie skończyć w betonowym dole. Albo żeby ktoś inny tam nie skończył przeze mnie. - Nie powinien był tego mówić. To było o trzy słowa za daleko. Ale czuł się wciśnięty w róg, nie miał siły utrzymywać pokerowej twarzy, nad którą ćwiczył przez miesiące. Zbyt wiele uczuć targało nim w zbyt wielu kierunkach, miotał się niczym zamknięty w klatce. Wziął kolejny oddech, drżący i niespokojny. - Toronto miało być... bezpieczne. - Zacisnął powieki i ucisnął je palcami jednej dłoni, bo poczuł w żołądku coś jak zakłucie panicznego przeczucia zbliżającej się katastrofy. W powietrzu wisiało to, czego jeszcze jej nie powiedział, a co od wczoraj utrzymywało go w bezustannym stresie. - A teraz możliwe, że będę musiał zniknąć i stąd. Przynajmniej na jakiś czas. - Dokładał jej więcej niewiadomych, był tego świadom. Nie powinien mówić kompletnie nic, ale jeśli Bronte zaczęłaby pytać niewłaściwych osób, czy - co gorsza - zwróciłaby się do Emily.
Bronte Rosenthal-Murray

-
HO(E) HO(E) HO(E)
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskietyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej znaleźć się w takiej sytuacji. Nie była naiwna i wiedziała, że świat pełen był s k o m p l i k o w a n y c h historii, jednak jak dotąd była przekonana, że działy się one z dala od niej.
Jak dotąd nikt z jej znajomych nie był zamieszany w coś tak ciężkiego. W coś, czego nie sposób było przetrawić w ciągu jednej nocy. Bronte nie pomogło nawet kilka dni, choć przecież mniej więcej tyle minęło od ich ostatniego spotkania, a w międzyczasie zdołała zgromadzić na jego temat trochę więcej informacji. Przeprowadziła własne dochodzenie, a choć historia, z którą się mierzyła mogła składać się w całkiem spójną całość, z jakiegoś powodu trudno było jej połączyć kropki.
Było tak dlatego, że nie umiała tak po prostu złapać dystansu.
Teraz zresztą również miała wrażenie, że w ciasnym samochodzie zaczynało robić się zbyt g o r ą c o. Nie był to jednak ten rodzaj ciepła, którego raz już doświadczyła w jego obecności. Nie miał on nic wspólnego z rozpaczą, pociągiem i możliwością popełnienia błędu, który wówczas wydawał się tak kuszący. Teraz dominowała w niej przede wszystkim złość.
Złość i niepewność co do tego, co będzie dalej.
Nie umiała mu współczuć. Nie w obliczu tego, jak wielką krzywdę wyrządził bliskiej jej osobie, ale niewykluczone, że to przekonanie za pewien czas minie. Działała przecież na gorąco i teraz przekonana była o tym, że skłonna była go z n i e n a w i d z i ć. Rzecz w tym, że nie miała dostatecznie dużo czasu, aby ochłonąć. To wszystko naprawdę działo się na gorąco.
— Zniknąć? Na jakiś czas? — powtórzyła po nim, bo z jakiegoś powodu to właśnie ta część jego wypowiedzi zbulwersowała ją najbardziej. Nie była w stanie uwierzyć w to, że chciał to zrobić po raz kolejny. Właśnie teraz, kiedy być może istniała jakaś szansa na odkręcenie tego bagna, on zamierzał się wycofać.
Wypuszczając głośno powietrze, raz jeszcze potarła palcami własne skronie. — Czyli zamierzasz tylko uciekać? Cały czas chować głowę w piasek? — zapytała, nie spoglądając na niego jednak. Dopiero po chwili zdobyła się na to, by spojrzeniem odszukać jego oczy. Przez to, jak wiele emocji kotłowało się teraz w jej wnętrzu, pozostawała ślepa na te, które mogła tam dostrzec. — Nie rozumiem tego, Jake — pokręciła nieznacznie głową. — Facet, którego kiedyś znałam zrobiłby wszystko, żeby być ze swoją rodziną, nawet jeżeli to miałoby oznaczać wyprowadzenie się na drugi koniec świata — ale może miała o nim mylne wyobrażenie? Może sama Emily próbowała sprzedać jej tę bajkę, podświadomie chcąc ukryć nieco towarzyszących temu mankamentów?
A może domyślała się, że sprawy między ich dwójką nie były wcale tak czyste, jak mogłoby się wydawać i obraz cudownego życia, jaki przed nią roztaczała, był jej sposobem na obronę? Teraz naprawdę nie wiedziała, co powinna o tym myśleć.
Jacob Brown