Strona 1 z 1

1985 sparks steak house

: wt lis 25, 2025 10:03 pm
autor: Maurice Santana
04.
outfit

Atmosfera zgęstniała.
Maurice Santana niby nie mógł spodziewać się niczego innego, ale skala konfliktu i tak zdołała go zaskoczyć. Łącząca go z Albą relacja właściwie przestała istnieć. Rozmowy ograniczały się do absolutnego minimum i stały się poprawne wręcz do przesady (brakowało tylko powrotu do „pani Boucher”, ale zwracała się do niego po imieniu, więc nie chciał dokładać do pieca), a ich wspólne życie nie rozgrywało się już nawet na terenie całej posiadłości, ile po prostu w jej sypialni. Bywały dni, kiedy prowadzące do niej drzwi zamykała za sobą rano, żeby uchylić je dopiero późnym wieczorem – tuż przed pójściem spać; zupełnie jakby nie chciała z nim spędzać czasu ani na niego patrzeć. Jej apatyczny stan wydawał mu się alarmujący do tego stopnia, że podejrzewał ją o eksperymenty z antydepresantami czy środkami nasennymi, ale ponieważ granicy jej łazienki postanowił sobie pod żadnym pozorem nie przekraczać, to nie mógł tego sprawdzić ani tym bardziej udowodnić. Konfrontacja natomiast nie wchodziła w grę – ilekroć układał się na materacu, czuł na sobie jej chłodne spojrzenie i wtedy brakowało mu bezczelności, żeby niepokoić ją tuż przed zaśnięciem. Odebrał jej już tak wiele – intymność, spokój, samodzielność – że nie chciał jeszcze ingerować w tych kilka godzin snu, kiedy nie musiała o tym wszystkim myśleć. Jego milcząca obecność w sypialni była wystarczającą karą. Niestety jednak – Maurice ani przez moment nie pomyślał na poważnie o poluźnieniu smyczy (dygresja: to zabawne, kiedy w ten sposób wyraża się ktoś, kto sam tańczy tak, jak mu zagrają) i starał się nie spuszczać jej z oka, a nocami uparcie koczował przy drzwiach sypialni. Ten impas bowiem już nie tylko „nie sprzyjał” budowaniu zaufania – on jeszcze pogłębiał jego brak w związku z obawą o to, co mogłoby się stać, gdyby kolejną próbę brawurowej ucieczki podjęła pod wpływem. Tym razem może nie zdążyłaby odbić kierownicą tuż przed wyskakującym na drogę Moe, może odbiłaby nią za mocno i zatrzymała się na ogrodzeniu albo – dajmy na to – w salonie, a może po prostu już na mieście zbyt późno zarejestrowałaby zmianę światła czy inne auto na skrzyżowaniu; w każdym razie – to było ryzyko, którego nie zamierzał podjąć i dlatego trwał na swoim posterunku, nie zważając na jej milczenie, krzywe spojrzenia czy różnego rodzaju drobne prowokacje. Liczył na to, że jej przejdzie.
Problem polegał na tym, że zanim objawy chandry zdążyły złagodnieć, domową kurację trzeba było przerwać. Oto Dante, dzięki plotkarstwu i istnieniu gangsterskiej poczty pantoflowej, dowiedział się o klubowej absencji Alby i stanowczo zażądał, żeby na powrót zaczęła się pojawiać w The Shop. Lokal, choć w całości oddany pod opiekę kobiety, był perłą w koronie Bouchera, więc przedłużająca się nieobecność pary królewskiej działała na niekorzyść zarówno klubu, jak i narkobiznesu – zwłaszcza w obliczu wydarzeń sprzed paru (parunastu?) dni, o których wciąż mówiono w półświatku. Nawet jeśli bowiem interesów nie wstrzymano ani na moment, to takie zapadnięcie się pod ziemię mogło być odbierane różnorako zarówno przez konkurencję, jak i przez ludzi Dante; szczególnie tych, którzy nadstawiali karku „na ulicy”. Chciała więc tego albo nie – nie było rady: żeby już w zarodku ukrócić pogłoski o strachu czy kryzysie w gangu Butchera, Alba musiała zastąpić męża, wyjść z domu i pokazać się na salonach. W końcu nic tak dobrze nie świadczy o czyjejś odwadze, jak zostawienie żony pod cudzą opieką jak narażenie żony na szwank w miejscu publicznym jak pokazanie swojej żony całemu światu krótko po zamachu na swoje własne życie; nic tak nie mogło pójść w pięty konkurencji, jak żyjąca swoim najlepszym życiem Alba – młoda, piękna i zupełnie nieprzejęta domniemaną wojną. No, albo przynajmniej tak próbował jej to tłumaczyć Dante.
Ponieważ zbliżał się sezon bożonarodzeniowy, The Shop autentycznie tętnił życiem. Cokolwiek myślała sobie o nerdowatym menadżerze, którego z polecenia męża musiała tam zatrudnić, ten – pod jej nieobecność – radził sobie naprawdę nieźle i sprawił, że ludzie wystawali w długich kolejkach, żeby chociaż na chwilę wejść do środka. Ludzi, z którymi musiała zamienić słowo, było więc mnóstwo i odkąd tylko pojawili się na miejscu, przemieszczali się jedynie z loży do loży, gdzie w imieniu Dante witała jego biznesowych partnerów i znajomych – miejskich urzędników, prawników, lekarzy, podrzędnych przedstawicieli branży filmowej, mniej znanych sportowców czy przedsiębiorców, a także po prostu gangsterów: zarówno co ważniejszych członków grupy Bouchera, jak i przedstawicieli tych ekip, z którymi Butcher żył w dobrych relacjach. Po tych kilku dniach marazmu za murami rezydencji, Moe czuł się dokładnie tak, jakby Alba zabrała go do wesołego miasteczka (tak wielu nowych ludzi poznał), chociaż bardzo żałował, że nie miał przy sobie aparatu, dyktafonu albo czegoś w tym rodzaju. No i – że kiedy było już po wszystkim – był tym autentycznie wyczerpany. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zbyt dużo socjalizowania się. Nie mógł się doczekać, kiedy już wdrapią się na piętro, drzwi do jej biura się zamkną i będą mogli w spokoju doczekać telefonu od Dante, którym ten zamierzał sprawdzić, czy jego wola na pewno została spełniona.
Dobry wieczór, pani Boucher – odezwał się na ich widok mężczyzna w garniturze, stojący przed drzwiami, oddzielającymi przestrzeń dla vipów od części zarezerwowanej dla pracowników. Był to jeden z tych ochroniarzy, których Moe oddelegował do The Shop prosto z willi, ale akurat ten nie był świadkiem jej ucieczki i tę swoistą degradację zawdzięczał odpowiedzialności zbiorowej. Santana trochę mu współczuł, chociaż nie spodobało mu się, że bez skrępowania prowadził Albę wzrokiem przez korytarz, ewidentnie skupiając się na jej tyłku. – Pani Boucher, przy barze czeka pani Galvez. Zoba… – Pytanie mężczyzny (zaczął je zadawać, gdy otwierała drzwi do biura) przerwał przechodzący obok niego Maurice, mocno szturchając go barkiem w odpowiedzi na jego zachowanie.
Przyprowadź ją tutaj. Pani Boucher jest zmęczona salą – rzucił krótko Moe, obrzucając ochroniarza wymownym spojrzeniem, a potem szybkim krokiem nadrobił dystans, dzielący go od Alby, wślizgnął się za nią do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Cisza, panująca w pomieszczeniu dzięki wygłuszonym ścianom, była wręcz odurzająca, więc przez dłuższą chwilę jej nie zaburzali (albo po prostu kontynuowali swoją zimną wojnę), odpoczywając od hałasu dudniącej muzyki, rozmów i śmiechu. – Wiedziałaś, że tu będzie? – Zapytał dopiero, kiedy rozsiadając się wygodniej w fotelu, ten głośno pod nim zaskrzypiał i nieco uszczerbił kojącą atmosferę. – Chłopcy mówią, że przychodzi do szpitala wcześnie rano i wychodzi dopiero późnym wieczorem. Myślisz, że ma już dosyć i po prostu przyszła odreagować, czy to coś więcej? – Przechylił głowę w bok. Pani Galvez (prywatnie Emily, trzecie pokolenie irlandzkich imigrantow) – żona postrzelonego Gordo – w rozumieniu Moe należała do tych bardziej lubialnych „kobiet mafii” w otoczeniu Dante i dlatego nie sądził, żeby jej niezapowiadana wizyta miała zwiastować coś złego, ale to jednak Alba znała ją dłużej. Zresztą – to zawsze był powód, żeby zamienić chociaż jedno słowo. Ostatnio było ich przecież tak mało. – Zanim tu przyjdzie – odezwał się zaraz, obrzucając ją ostrożnym spojrzeniem. – Nie jesteś głodna? Bo ja bardzo. Tobie też coś zamówić?

Alba Boucher

1985 sparks steak house

: śr lis 26, 2025 7:44 pm
autor: Alba Boucher
04. outfit
Wobec ostatnich zdarzeń Alba wyrzucała sobie przede wszystkim naiwność; o ile tamten moment w samochodzie mógł coś zmienić albo pozornie sprawić, że na tych kilka minut stali się innymi ludźmi, to powrót do codzienności bardzo szybko zweryfikował ich miejsca w szeregu. Dlatego przebywanie z nim pod jednym dachem nie było dla niej komfortowe, zwłaszcza po tym, co od niego usłyszała podczas tamtej kłótni, która nagle eskalowała do całkiem sporych rozmiarów. Wiedziała, że ostatecznie Maurice by jej nie skrzywdził, bo przecież miał ją chronić na polecenie Boucher’a, ale od czasu tamtych słów, które padły z jego ust miała wrażenie, że to był jedyny powód, który mógł go powstrzymać - ale nie miała pewności czy na tyle mocny, by nie poniosły go emocje. Nie znała go przecież w ogóle, a sam nie postawił się w zbyt dobrym świetle, burząc tę odrobinę zaufania, którym mogła go obdarzyć. Gdy układał się pod drzwiami sypialni, nie protestowała - wówczas również nie odzywała się nawet słowem, tak jak przez ostatnich kilka dni, raczej unikając jego obecności albo w ogóle nie opuszczając czterech ścian własnego pokoju. Jeżeli już dochodziło do jakiejś rozmowy, to była ona krótka, rzeczowa i w dużej mierze tyczyła się kontaktu z samym Dante - albo informacji na jego temat. Nie wiedziała już, który koszmar był „lepszy” - bo z jednej strony nieobecność Dante była jej bardzo na rękę, ale z drugiej strony ten trwający impas u boku Santany także doprowadzał ją już do szaleństwa. Spędzając całe dnie w pokoju malowała - bardzo dużo, bardzo emocjonalnie - przelewając swoje emocje na papier odczuwała chociaż odrobinę ulgi. To w ciągu dnia pozwalała sobie na krótki sen, który przychodził tylko przy pomocy środków nasennych - brak snu nocą, a krótki sen dniem w końcu doprowadzały ją do lekkiego otępienia, co jeszcze potęgowały zażywane leki. Nie czuła się dobrze w całej tej sytuacji: palący lęk przed powrotem Dante, który mógł się zjawić w progu w każdej chwili, niepewność i dyskomfort przez obecność Santany pod jednym dachem - i w jej sypialni, poczucie, że utknęła w miejscu bez wyjścia, wpadając w jakieś błędne koło, gdy sięgała po więcej proszków niż zwykle, w końcu również najzwyklejsze na świecie zmęczenie fizyczne i psychiczne. Zabrakło jej nagle motywacji, a chwilowa radość czy zadziorność, które pojawiały się ilekroć Maurice pojawiał się gdzieś obok zniknęły bezpowrotnie - to wszystko potęgowało tylko ten wzajemny brak zaufania jeszcze mocniej, nie prowadząc do żadnego wyjścia z tego impasu. Jeżeli więc Moe chciał żeby była grzeczna i żeby nic nie kombinowała - to osiągnął swój cel.
Istotnie Alba w całej tej sytuacji zapomniała o klubie. Co prawda spędzając całe dnie w pokoju czasami zaglądała do dokumentów, ale nie była na bieżąco i co więcej, ignorowała większość telefonów od menadżera lokalu, który przejął w nim stery na ten czas. Niestety nadeszły polecenia od Boucher’a i musiała znowu zostać tym najważniejszym pionkiem na biznesowej szachownicy, robiąc dobrą minę do złej gry. Ich wspólna nieobecność nie mogła się przedłużać, a to właśnie ona miała się wystawić na bezpośrednie zagrożenie - i stanowić łatwy cel, podczas gdy jej małżonek ciągle nie wystawiał nosa z ukrycia. Pozornie wszystko miało pozostać w jak najlepszym porządku, a ona musiała zająć się jego współpracownikami, gośćmi lokalu i dać jasny oraz przejrzysty komunikat o tym, że lokal funkcjonował dalej, przeżywając jeden z lepszych momentów swojej świetności - z oczywistą obecnością królowej na pokładzie. Mąż wydał krótkie polecenia - co ma mówić, co ma robić, jak traktować poszczególne osoby; to uśmiech miał być gwarancją sukcesu i zapewnienia, że mimo ataku na jego życie, jego piękna, młoda żona nadal korzystała z nieograniczonych możliwości, pławiąc się w luksusie, którego przecież zdaniem Santanty nie chciałaby opuścić. W lokalu trwała jedna z głównych imprez weekendowych, w środku panował tłok, przed lokalem ustawiała się ogromna kolejka spragnionych zabawy ludzi - klub zdawał się funkcjonować bez zarzutu, gdy zajmował się nim obsadzony przez jej męża nerdowaty menadżer. Generalnie dogadywała się z nim, ale i jemu do końca nie ufała - tak czy inaczej musiał liczyć się z jej zdaniem i to jej podpis był wymagany na każdym dokumencie. Nienawidziła tej otoczki sztuczności i wyższości, która aż biła od niemal każdego gościa lokalu, nienawidziła obrzydliwych spojrzeń, które zawieszał na niej niemal każdy mężczyzna, gdy przechadzała się od loży do loży, by ich powitać - ale tak, musiała odpowiednio wyglądać, by zwracać na siebie uwagę. Po ostatnich dniach unikania kontaktu z kimkolwiek oraz po korzystania ze zbyt wielu psychotropów - dzisiaj niemal pulsowała jej głowa od nadmiaru ludzi i hałasu, zwłaszcza, że musiała zrezygnować ze wspomagaczy, by zachować trzeźwość umysłu. Marzyła o tym, by stąd zniknąć. Dziś nie miała być szefową - dziś miała błyszczeć, reprezentować Boucher’a i udawać, że wszystko było w jak najlepszym porządku. A to wszystko tylko wzmagało jej frustrację, zwłaszcza, że Moe nadal snuł się za nią jak cień; chciała już zamknąć się w gabinecie na piętrze i po prostu odetchnąć, więc gdy do niego zmierzali odczuwała już odrobinę ulgi. Na widok jednego z ochroniarzy, który właśnie pilnował wejścia do części dla pracowników, skinęła jedynie głową na powitanie i minęła go, ruszając korytarzem w stronę biura. Miała nadzieję, że to koniec gości na dzisiaj, ale gdy wspomniał o obecności żony Gordo poczuła ulgę, że chodziło właśnie o nią - była jedną z niewielu „normalniejszych” kobiet w tym świecie, tak samo sympatyczną jak sam Gordo. Ich małżeństwo nie było podszyte przymusem, więc szczerze jej współczuła jego stanu. Nie zatrzymała się co prawda, ale już miała się odezwać, kiedy uprzedził ją Maurice, wydając mężczyźnie wyraźne polecenie przyprowadzenie kobiety tutaj - czyli dosłownie wyjął jej te słowa z ust. Niemal przez sekundę poczuła wdzięczność w nawiązaniu do jego słów, ale zaraz potem doszła do wniosku, że pewnie Santana sam był zmęczony i nie chciało mu się wracać na gwarną salę. A przecież nie mógł jej odstępować na krok.
W gabinecie odrzuciła torebkę na biurko, a sama podeszła do barku, na którym stały przeróżne alkohole jej męża. Nalała sobie odrobinę whisky, czując palącą potrzebę zagłuszenia myśli i tętniącego nadal w jej głowie hałasu, który panująca w wygłuszonym gabinecie cisza tylko potęgowała. Obecność Moe znowu wprawiała ją w dyskomfort, a gdy ciszę przerwał charakterystyczny odgłos skórzanego fotela, na którym usiadł, przeszył ją lekki dreszcz, gdy zamoczyła ponownie usta w bursztynowym trunku. - Nie, nie spodziewałam się jej tutaj. Właśnie dlatego, że całe dnie spędza w szpitalu - odparła krótko, jak zwykle rzeczowo i bez zbędnych emocji - Wczoraj dostałam informacje ze szpitala, że stan Gordo jest stabilny, chociaż nadal poważny. I nadal nie wybudzili go ze śpiączki. Wątpię, by Emily chciała teraz odreagowywać w klubie, może czegoś potrzebuje - dodała jeszcze, wypowiadając prawdopodobnie więcej słów niż zwykle w jego kierunku, po czym dopiła resztkę alkoholu i odstawiła szklankę - Albo chce pogadać. Wie, że nie może zbyt wiele o tym mówić przy innych… - zauważyła, przechodząc przez gabinet w kierunku biurka, obrzucając wzrokiem drzwi, a potem samego Moe, siedzącego na jednym z foteli. Zatrzymała się w końcu i uniosła brew ku górze. - Niczego nie potrzebuję. I o ile się nie mylę, jesteś w pracy - przebywa tu mnóstwo ludzi i z pewnością nie jest to obwarowana ochroną rezydencja. Więc to chyba nie pora na jedzenie - szybko zgasiła jego zapał, posyłając mu stanowcze spojrzenie, sugerując, że wrzucenie na luz nie wchodziło w grę, nawet gdy zostawali sami. Ostatecznie nie zamierzała mu zabraniać posiłku, ale nie musiał się z tym afiszować i proponować jej dodatkowego zamówienia, sugerującego niepotrzebną sympatię, której - jak już wiedziała - nie odczuwał. Domyślała się, że i tak nie będzie się liczył z jej zdaniem, ale musiała dorzucić swoją uwagę w tym temacie. Zgarnęła włosy z ramienia, gdy ktoś zapukał do drzwi i do środka wsunęła się głowa tamtego ochroniarza.
- Pani Boucher, jest już Pani Galvez. Wpuścić ją? - zagadnął, obrzucając ich spojrzeniem.
- Tak, poproś ją - pokiwała głową, szybko spoglądając na Moe i dodała cicho, aczkolwiek dość stanowczo - A Ty nawet nie myśl o tym żeby odstawiać szopkę z przeszukiwaniem jej. Jej mąż walczy o życie i nie stanowi żadnego zagrożenia.
Odetchnęła cicho i ruszyła w kierunku drzwi, gdy kobieta weszła do środka. Niemal od razu oczom rzucało się jej wyraźne zmęczenie i zaledwie blady cień uśmiechu. Była namiastką normalności dla Alby wśród tych sztucznych i rządnych luksusów kobiet, więc tym bardziej jej sympatia względem kobiety była absolutnie szczera. Ale nie mogły się widywać zbyt często, bo Gordo nie stanowił ważnego współpracownika Dante.
- Alba, dobrze Cię widzieć. Przepraszam, że tak bez zapowiedzi… ja… - zawahała się, obrzucając spojrzeniem Moe, najpewniej obawiając się jego reakcji, być może spodziewała się, że Alba będzie sama - …po prostu jeden z chłopaków był w szpitalu i wspomniał, że masz dziś być w klubie. Potrzebowałam się z Tobą zobaczyć.
- Emily, cieszę się, że przyszłaś. Wybacz, że nie pojawiłam się znowu w szpitalu, ale sama wiesz - dużo się teraz dzieje. Ale cały czas śledzę stan zdrowia Gordo - podeszła bliżej kobiety i najpierw pogładziła jej ramiona, a potem delikatnie przytuliła ją na powitanie - Chodź, wejdź dalej - zaprosiła ją gestem, napotykając spojrzenie Santany, który przemieścił się już z fotela. Łagodniejszy wyraz twarzy Alby szybko przybrał więc ostrzejszą barwę. - To prywatna rozmowa, więc poczekaj na zewnątrz - rozkazała, mierząc się z nim stanowczym spojrzeniem, którego ciężar dumnie zniosła. Wbrew wszelkim obawom, nie zamierzała odpuścić, poza tym znajdowali się na terenie - i wśród ludzi, wobec których Maurice nie miał możliwości jej rozkazywać. Ale ona mogła to robić. Chociaż miała wrażenie, że Santana nie do końca chciał ją tutaj zostawiać samą, jakby znowu miała coś kombinować. - Nie słyszałeś, co powiedziałam? Natychmiast stąd wyjdź. Teraz - powtórzyła stanowczo, otwierając nawet dla niego drzwi - Masz teraz tylko pilnować drzwi, więc rób to po drugiej stronie - dodała, obniżając tym samym stanowczo jego rangę. Co prawda jego obecność w ogóle by jej nie przeszkadzała, ale nie mogła przepuścić chociażby tej drobnej okazji do odegrania się. Wyzywające spojrzenie, które mu teraz posłała mówiło ni mniej ni więcej żeby spróbował jej się teraz postawić - albo zignorował jej bezpośrednie polecenie, nie tylko w obecności Emily (która mogłaby to podać dalej), ale i pozostającego na korytarzu ochroniarza, który zapewne z zaciekawieniem przyglądał - i przysłuchiwał się - całej sytuacji. Ostatecznie Maurice był nadal tylko pracownikiem Dante i to ona miała ostatnie słowo, z którym wszyscy pracownicy musieli się liczyć.
O ile oczywiście Dante nie powiedziałby inaczej.
Ale go tu obecnie nie było.

Maurice Santana

1985 sparks steak house

: sob lis 29, 2025 8:04 pm
autor: Maurice Santana
„Tęsknota” za Dante, prawdę mówiąc, wcale nie była taka nieuzasadniona. Obecność mężczyzny, rzecz jasna, wiązała się z całą masą nieprzyjemnych rzeczy, które Alba musiała robić, ale jednocześnie gwarantowała jej znacznie więcej niezależności. Boucher – jak przystało na biznesmena – był bowiem wiecznie zajęty i nawet jeśli interesy nie wymagały już jego bezpośredniego nadzoru, to był już za bardzo uzależniony od tego stylu życia, żeby porzucić go na rzecz domu, budowania rodziny i tak dalej. Bywały całe tygodnie, gdy widywali się tylko o poranku czy wieczorem, a Alba była skazana wyłącznie na siebie i swojego kierowcę, co w gruncie rzeczy oznaczało wolność. Doug był bowiem zafascynowany jej urodą i wyobrażał sobie różne rzeczy, dlatego notorycznie chadzał jej na różne ustępstwa z nadzieją na to, że to może kiedyś zaprocentuje… Czymś; po prostu -że jego nastawienie kiedyś czymś zaprocentuje. W każdym razie – nic dziwnego, że aktualna sytuacja była dla Alby aż takim ciężarem. Już do licha z wojną, strzelaninami i całą resztą złych rzeczy, które mogły jej się przytrafić pod nieobecność Dante (czego by o nim nie mówić – gwarantował jej względne bezpieczeństwo przynajmniej przed światem zewnętrznym), jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało; przede wszystkim Maurice Santana był obcym mężczyzną, a pożerał jej wolność znacznie bardziej, niż robił to jej mąż. Jeśli o swoich przykrych doświadczeniach z przeszłości myślała jak o koszmarach, to wydarzenia ostatnich kilku dni spokojnie mogły być kolejnym z nich. Nie sposób było jej zazdrościć. I Moe zdawał sobie z tego sprawę.
Moe zdawał sobie z tego sprawę, ale był przytłoczony ciężarem odpowiedzialności. Zagrożone było życie Alby i jego własne zresztą też (w dodatku z kilku powodów), trzeba było dbać o dochodzenie i o swoje bezpieczeństwo z punktu widzenia prawa, a w tle rozgrywała się jeszcze jego prywatna wojna z własnym sumieniem, moralnością i tak dalej. Nie wyolbrzymiał: momentami czuł się tak, jakby zegar cofnął się o jakieś dwadzieścia lat, a on te wszystkie skomplikowane decyzje znów podejmował na samym końcu świata – w ewakuowanych wioskach pośrodku piaszczystych pustyń afgańskich prowincji, gdzie ograniczone możliwości zmuszały do wybierania „mniejszego zła”. Ludzkich odruchów czasami brakowało mu zatem nie tylko dlatego, że takiego siebie wymyślił na potrzeby śledztwa, ale ponieważ jak każda, walcząca o przetrwanie jednostka, on też miewał momenty słabości.
Ale na pierwszy rzut oka zupełnie nic na to nie wskazywało. Był nie do zdarcia; ciągle ten sam – czujny, niewzruszony, szorstki i bezwzględny, ale przy tym wiecznie zblazowany – jakby znudzony życiem i problemami „pierwszego świata”. Zupełnie jak Alba – on też nie dawał po sobie poznać, że za kulisami działo się coś złego. Ba, w duecie świetnie się uzupełniali, bo na tle jego gnuśnej gęby wyglądał jak nie jeden, ale z dziesięć milionów dolarów i z dużą łatwością spełniała nadzieje, które pokładał w niej Dante. Jej obecności w The Shop nie dało się przeoczyć, a energia, którą mniej lub bardziej świadomie wokół siebie roztaczała, udzielała się naprawdę wszystkim ludziom, którzy Boucherowi życzyli dobrze. Wyglądało na to, że mocny cios zachwiał Butcherem i jego gangiem, ale prędzej sprowokował do zaciśnięcia pięści, niż zmusił do poddania walki. Moe rozumiał polityczny aspekt istnienia grup przestępczych, ale i tak był pod wrażeniem, jak kilka uśmiechów „pierwszej damy” wpłynęło na morale. Dante chyba jednak miał kilku naprawdę oddanych przyjaciół.
Pewnie potrzebuje – skomentował bez emocji, nie zastanawiając się nad wydźwiękiem czy polem do interpretacji, jakie pozostawiły po sobie jego słowa. Opieka nad Gordo musiała być kosztowna i trudno było zazdrościć sytuacji w jakiej znalazła się rodzina Galvez. Zwłaszcza, gdy sam zainteresowany miał do siebie dochodzić jeszcze przez jakiś czas i nie mógł zarabiać. Moe miał jedynie nadzieję, że jego wieloletnia przyjaźń z Boucherem okaże się ważniejsza od interesów i że szef grupy zadba o swojego przybocznego, nawet jeśli ten zrobi się bezużyteczny. – To twarda babka. Pewnie twardsza od Gordo – dodał i nawet parsknął pod nosem, ale prędko zorientował się, że Alba nadal „była okopana” na swoich pozycjach i nie zamierzała skracać dystansu, dlatego po krótkiej chwili ciszy machnął jedynie ręką, pozwalając jej odpoczywać przy drinku. Po tych paru godzinach na dole to zwyczajnie jej się należało. Bycie „pierwszą damą” to nie przelewki – nawet w narkotykowym gangu. – A o ile ja się nie mylę, to płaci mi twój mąż, więc pozwól, że będę pracować tak, jakbym był tu z nim – odparł znudzony, połowicznie zresztą naśladując sposób, w jaki Alba zaakcentowała swoje słowa. To nie było najbardziej dojrzałe zachowanie z jego strony, ale uważał, że odtrącając dłoń, którą do niej wyciągał, sama była sobie winna. I to pomimo, że doskonale rozumiał wagę swojego przewinienia względem niej. – Rób, co chcesz. Ja nie zamierzam tu zdechnąć z głodu – stwierdził, wzruszając ramionami i wyciągnął z kieszeni telefon, żeby oddać się poszukiwaniu satysfakcjonującego go posiłku. Grzebanie w ofertach było jednym z jego ulubionych zajęć, zwłaszcza odkąd zamieszkał w Toronto. Naście lat życia na wojskowej kuchni wyszło mu bokiem tak dawno, że teraz zdawał się nadrabiać to, co stracił i gdziekolwiek był, traktował rynek restauracyjny jak swój plac zabaw. Chciał jeść wszędzie i najlepiej wszystko. Nic dziwnego zatem, że szorstkość Alby umknęła mu gdzieś pomiędzy ofertą knajpki typu „najbardziej prostacki chińczyk na świecie”, a ocenionym na 4,76 jointem z kuchnią nepalską; nic dziwnego, ale i całe szczęście, bo dzięki temu zatrzymał dla siebie pierwszą reakcję i skupił się wyłącznie na obserwacji świadków tego zamieszania. Gdyby byli tylko we dwójkę, mogła miewać te swoje humorki i fochy, i nawet niezdarnie związywać ręcznik po wyjściu z basenu, ale przy innych ludziach wszystko miało działać jak w zegarku, dlatego Santana nie mógł sobie pozwolić na bycie szmatą do podłogi. Zwłaszcza w obecności szeregowego ochroniarza, który mu podlegał – zwłaszcza jeśli zamierzał zbliżyć się do sedna narkotykowej działalności Dante Bouchera.
Emily Galvez nieśmiało przekroczyła próg biura. Chociaż była jeszcze starsza od Moe (o kilka lat, Gordo zbliżał się do pięćdziesiątki), wyglądała od niego znacznie młodziej – była bardzo zadbana, ale jednocześnie cholernie skromna; jakby w totalnym przeciwieństwie do wszystkich innych kobiet w tym kręgu biznesowym. Nie było w tym jednak ani grama fałszywości – nawet teraz blichtr autentycznie ją przytłaczał, klubowa, „kocia” muzyka ewidentnie przyprawiła ją o ból głowy, a tłum ludzi chyba nawet trochę przeraził, bo ciągle oglądała się za plecy. Cokolwiek ją tu przyprowadziło – przed nikim nie dałaby rady ukryć swojego zmęczenia, zakłopotania czy bezradności. Gdyby „żona nad łożem śmierci swojego męża” miało być hasłem w jakiejś ilustrowanej encyklopedii, to spokojnie można byłoby umieścić jej zdjęcie. Santana autentycznie się tym przejął. I miał wrażenie, że Alba też, choć jej surowość go po prostu rozzłościły.
Moe nie odezwał się ani słowem. Zgodnie z poleceniem – wymknął się z pomieszczenia, chociaż przystając w progu, posłał Albie wyjątkowo chłodne spojrzenie. Nie miał pojęcia, ile czasu zajęła im rozmowa. Rachubę stracił przez DJ-a – w takich sytuacjach, odliczał w głowie po 3-4 minuty za każdą piosenkę, ale klubowy set zdawał się płynąć bez końca i strasznie go ogłupił. Z zegarka za to wiedział tylko tyle, że dostawa będzie go kosztować podwójną stawkę; tak bardzo późno zrobiło się, kiedy drzwi się otworzyły, a Emily – zataczając się – ruszyła w stronę schodów. Nie trzeba było być ekspertem, żeby zrozumieć, jak bardzo trudna musiała być to rozmowa. Kobiece policzki były mokre od łez, powieki spuchnięte, a cera wręcz krwisto czerwona. Moe bez wahania złapał ją pod rękę i dopiero wtedy wypatrzył za jej plecami Albę. Też wyglądała na poruszoną, ale twardy charakter chyba nie pozwolił aż tak bardzo się uzewnętrznić. I to pomimo, że ta butelka, z której sobie polewała, stała teraz na biurku zupełnie pusta. Będzie mieć strasznego kaca.
Pomogę pani – zakomunikował, nie pytając nikogo o zdanie. W pobliżu, co prawda, szybko znalazł się ten sam ochroniarz, który wystawał pod drzwiami do jej biura, ale Moe zdecydował, że sam dopilnuje bezpieczeństwa żony Gordo. Wydawało mu się zresztą, że Alba pomyślała to samo; ba – może nawet porozumiewawczo pokiwała głową. – Ty tu zostań. Ja załatwię jakiś transport, a potem przyjdę cię zmienić – polecił mężczyźnie i już za chwilę – razem z Emily – schodził po schodach. Poprowadził ją na „tylny” parking; pierwotnie myślał o tym, żeby osobiście odwieść ją do domu, ale na taką rozłąkę z Albą nie mógł sobie pozwolić. Ponadto – uznał, że najlepiej będzie jak najszybciej znaleźć się na świeżym powietrzu. Do garażu nie dość, że trzeba było przejść jeszcze całą długość klubu, to potem trzeba było jeszcze pokonać dość niewygodne, strome schody. Wolał nie ryzykować. Z rozmowy, którą przelotnie prowadził z Emily, nie chciał wyciągać zbyt wielu wniosków, ale zaniepokoiło go, jak otwarcie sugerowała mu, że powinien zrezygnować z „tego” życia i uciekać od niego jak najdalej. Gdyby tylko Alba wzięła to zbyt poważnie, a potem szepnęła coś Dante, to mogłoby się źle skończyć. Trzeba było to zbadać. Na parkingu wpadli na Douga – Moe za nim nie przepadał, ale do pewnego stopnia mu ufał, więc powierzył mu fuchę odstawienia kobiety do domu (i po cichu liczył na to, że zarzyga mu tapicerkę), a potem dokładnie tą samą trasą wrócił na górę – do biura. Do pustego biura.
Już przez uchylone drzwi widział, że coś było nie tak, ale wpadłszy do środka zorientował się, jak bardzo: jedynym śladem po Albie była jej torebka, telefon i włączony laptop, natomiast jej samej nie było ani na kanapie, ani pod przy biurku i w ogóle nigdzie. Zniknęła. Zniknęła razem z ochroniarzem. To znaczy – wypadając z biura, Santana wpadł na niego razem z drzwiami, ale jeszcze zanim zaczął go szarpać, wiedział już, że coś było nie tak i że odpowiedzi na nurtujące go pytania nie pozna. Wszyscy wokół byli przecież tak bardzo bezużyteczni.
Gdzie ona jest? – Warknął więc bez grama nadziei, potrząsając zdziwionym opryszkiem. – Gdzie jest Alba?

Alba Boucher

1985 sparks steak house

: pn gru 01, 2025 9:30 pm
autor: Alba Boucher
Teraz była więźniem nie tylko własnego życia, ale i we własnym domu. Była więźniem nawet w tym cholernym gabinecie w klubie, bo przecież Santana nie odstępował jej dosłownie na krok. Był niczym cień, który nie spuszczał z niej oczu wśród zatłoczonej sali i bynajmniej nic nie robił sobie z ciekawskich czy czasem niezbyt przychylnych spojrzeń ludzi - głównie mężczyzn - z którymi musiała zamienić kilka słów, reprezentując męża. Wiedziała, że ich życie było zagrożone - nie tylko jej własne, ale ich obojga z wielu różnych powodów. Stąpali po bardzo cienkiej linie i generalnie nieobecność Dante powinna być im na rękę, by mogli zająć się nagraniem i tym, by nigdy nie wpadło ono w jego ręce (łudząc się oczywiście, że już go nie widział, ale pewnie wówczas w ogóle by ich już tutaj nie było), z kolei wejście na wojenną ścieżkę pełną niechęci, dystansu i przede wszystkim wszechogarniającej ciszy znacznie utrudniało sprawę. Marazm, w który popadała Alba dosłownie zamykając się w czterech ścianach sypialni był cholernie zdradziecki i niebezpieczny, przecież tak właśnie zachowywała się na samym początku małżeństwa - i tak, niejednokrotnie próbowała znaleźć z niego drogę ucieczki w niekoniecznie właściwy sposób, ale teraz jeszcze kołem ratunkowym było dla niej młodsze rodzeństwo, które sprowadziła do Toronto. Niestety wiedziała, że nie mogła się z nimi teraz zobaczyć osobiście, bo ryzyko było zbyt duże, ale to jednak ten minimalny kontakt telefoniczny z bliskimi dawał jej namiastkę nadziei. To jedyna kotwica, której się łapała - chociaż oprócz fizycznego i psychicznego zmęczenia zatłoczoną, klubową salą, już sama możliwości wypowiedzenia większej ilości słów czy postawienie Santanie wyraźnych poleceń było niezwykle miłą odmianą.
Tutaj mogła sobie pozwolić na wszystko - była na świeczniku, ale jednocześnie pod ścisłą ochroną oraz w otoczeniu ludzi, którym akurat Dante ufał. Byli sojusznikami, których nie wystraszył tamten atak, bo nadal twardo trwali u boku człowieka, który gwarantował im współpracę i pieniądze. Kilka uśmiechów, kilka miłych słów i pozwolenie na to, by mogli nacieszyć oczy jej widokiem zdawało się być wystarczającą „nagrodą” za chwilowe opóźnienia, niemniej wszyscy zdawali się póki co rozumieć, że Boucher musiał pozostać w ukryciu, dopóki nie rozprawi się z wrogami. Być może każdy z tych groźnych mężczyzn trochę obawiał się o własny tyłek, ale z pewnością żaden nie dał tego po sobie poznać. Każdy tutaj wkładał na twarz maskę, udając, że ta druga, słabsza strona wcale nie istniała - i podobnie było nawet z nią oraz ze snującym się za nią, zblazowanym Moe. Dlatego nagłe chęć wyciągnięcia do niej ręki „na zgodę” nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, przekroczył zbyt wiele granic, by miała teraz tak po prostu znowu się do niego uśmiechać jak wcześniej. Nie zasłużył nawet na normalną rozmowę, skoro ostatnio sam zainicjował tę pełną wrogości i cynizmu. Dlatego wówczas, gdy alkohol przyjemnie podrażnił jej gardło poczuła odrobinę swobody - ale ciężar z ramion nadal nie opadał, bo skupiała się w oczekiwaniu na Emily; tak naprawdę miała po prostu ochotę zrzucić z nóg te szpilki, a ciało uwolnić z nieco niewygodnej sukienki, która również zaczynała jej ciążyć. - Tak, jest twarda. Jak niemal każda kobieta w tym świecie… - stwierdziła cicho, nie posyłając jednak Moe nawet jednego spojrzenia. Wzrok miała utkwiony w bursztynowym trunku, który nadal znajdował się w jej szklance, a ogólny wydźwięk tych słów pozostawiła mu do wolnej interpretacji, nie zamierzając rozwijać swojej wypowiedzi. Zresztą sens jej słów zdawał się być oczywisty i w jasny sposób nawiązywał również do niej samej. A przynajmniej chciała w to wierzyć.
- I mój mąż, który Ci płaci z pewnością byłby zachwycony, że zamiast skupiać się na swojej robocie, zajadasz się jedzeniem zamówionym na wynos - stwierdziła krótko, znowu odrobinę szorstko, nie mogąc odpuścić szansy na kolejny dogryzienie mu. Nie omieszkała również potem, już po wejściu Emily, dosadnie pokazać mu miejsca w szeregu i wyprosić go z gabinetu, w którym zamierzała podjąć kobietę na swoich zasadach. Celowo więc umniejszyła jego pozycji wśród ludzi Boucher’a i to nie tylko przy żonie Gordo, ale głównie przy szeregowym ochroniarzu, który niemal nie oddychał, obserwując ze skupieniem zaciętą minę Alby i niezadowolonego Santanę, najpewniej czekając tylko na jego reakcję. Alba jednak dzielnie zniosła to wyjątkowo chłodne spojrzenie Moe, odpowiadając mu najpewniej niemal tak samo stanowczym i wyczekującym, a gdy tylko wyszedł to jeszcze ostentacyjnie zatrzasnęła za nim drzwi. I za nic miała to, jak poczuł się w tej chwili wobec podległego mu ochroniarza, do którego na tym korytarzu dołączył - w końcu sam sobie na to zapracował, bo ich „współpraca” mogła mimo wszystko wyglądać inaczej. Ostatecznie jednak Alba skupiła całość swojej uwagi już wyłącznie na Emily Galvez, której widok istotnie ją rozczulił, ale jednocześnie też zaniepokoił, bo żywiła do niej bardzo dużo sympatii, jak chyba każdy w ich otoczeniu. To było doprawdy udane małżeństwo, jeszcze bardziej sympatyczni ludzie, którzy po prostu utknęli w tym świecie pełnym brutalności i chłodu. O ile jednak Alba nauczyła się w nim żyć i musiała przyjąć te zasady, by przeżyć, tak Emily zdawała się nadal nieprzyzwyczajona do blichtru, hałasu i natłoku ludzi. Poniekąd rozumiała jej punkt widzenia, bo przecież była o wiele starsza od niej, ale nawet ta znacząca różnica wieku nie wpływała w żaden sposób ich luźniejszą relację - luźniejszą przynajmniej wtedy, gdy mogły pobyć sam na sam. Jednakże całość rozmowy była niezmiernie trudna, wylewane przez Emily łzy niemal łamały Albie serce, a dlatego, że coraz trudniej było jej panować nad emocjami, to poczęstowała kobietę alkoholem i sama również wspomogła się whisky, tracąc rachubę w tym ile wypijała szklanek, gdy tematy schodziły na coraz trudniejsze kwestie. Ta dotycząca pieniędzy wcale jej jednak nie zdziwiła, bo domyślała się, że leczenie i późniejsza rehabilitacja Gordo nadszarpnął finanse ich rodziny, ale obiecała rozmowę z Dante i wsparcie, na tyle na ile mogła. A oficjalnie mogła przecież stosunkowo niewiele, ale postanowiła sobie, że gdyby Dante z jakiegoś niezrozumiałego powodu odmówił im wsparcia, to sama znajdzie sposób na to, by im je zapewnić. Każda wylana łza przez Emily i każde trudniejsze przełknięcie śliny przez Albę była naznaczone kolejnym łykiem alkoholu, co ostatecznie doprowadziło je najpewniej do stanu pewnego upojenia - chociaż Alba jednak miała mimo wszystko dość mocną głowę i przynajmniej się przy tym nie zataczała, ale za to, to słodkie otępienie na moment ściągało jej ciężar z barków. Emily jednak ostrożniej stawiała kroki i gdy wyszła na korytarz, potrzebowała nieco pomocy w dotarciu na parking, więc Alba mimo wszystko wyjrzała zza jej pleców i dostrzegając pomocną dłoń Santany, kiwnęła głową na znak zgody - właściwie może nawet niemej prośby o to, by zajął się kobietą i bezpiecznie dostarczył ją do samochodu. A nawet i do domu, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. I to był jedyny przejaw krótkiej sympatii, na który sobie pozwoliła względem niego.
Gdy Maurice i Emily znikali już z pola widzenia, obrzuciła krótkim spojrzeniem ochroniarza, który został „na warcie”, a potem wycofała się do gabinetu. Była wyczerpana. Miała mętlik w głowie. Pragnęła już znaleźć się w domu, a wypity alkohol zaburzał jej zdrowy osąd sytuacji - co gorsza, miała w planie dzisiaj nieco popracować, bo miała sporo zaległości, ale chyba dzisiaj nie była już w stanie spoglądać na jakiekolwiek dokumenty. Naszła ją chęć na papierosa - zawsze sięgała po niego w stresujących sytuacjach, bądź w takich, w których nie mogła pokazać kłębiących się w niej emocji, a tych miała w sobie tego dnia naprawdę wiele. Problem polegał tylko na tym, że nie mogła zapalić tutaj, przez czujniki, które mogły wywołać niepotrzebne zamieszanie w klubie i jedyną opcją wydawał się być parking. Ponieważ ogólnie czuła się tutaj bezpiecznie, alkohol zdecydowanie zaburzył nieco jej właściwy osąd sytuacji, a jednocześnie nie mogła sobie odmówić kolejnego zniknięcie spod czujnego oka Santanty - wyjrzała na korytarz w momencie, w którym usłyszała na nim jakieś głosu. Ku jej zdziwieniu jednak okazał się być pusty - pomyślała więc, że najpewniej ochroniarz musiał na moment odejść; może ktoś go zawołał albo potrzebował skorzystać z toalety? Ale czy powinien zostawiać ją tutaj samą? Jakiś cień wątpliwości przebijał się przez zamroczony umysł, ale skoro nadarzyła się okazja, to po prostu wyszła, trzymając w dłoni papierosa oraz zapalniczkę i udała się wprost na schody prowadzące na podziemny parking. Uchylone drzwi zostawiła tak naprawdę przypadkowo, kompletnie zapomniała je zamknąć, bo to przecież mogłoby wcale nie wzbudzić podejrzeń. Gdy stanęła już gdzieś z boku, by nie rzucać się szczególnie w oczy, ale mimo wszystko nadal blisko drzwi, odpaliła papierosa i zaciągnęła się nim, czując błogą ulgę - nie paliła dużo, ale na poradzenie sobie ze stresem niestety ten niechlubny nałóg był zbawienny. Delektowała się nim na szybko, bo wiedziała, że gdy tylko Maurice wróci do gabinetu, to wpadnie w szał i pewnie postawi wszystkich na nogi, nie znajdując jej w środku - zgasiła papierosa o pobliski kosz i już miała udać się do środka, gdy nagle coś - a raczej ktoś - zatrzymał ją brutalnie w miejscu. Silna, męska ręka objęła ją w pasie, by unieruchomić jej ruchy, druga zaś mało delikatnie zasłoniła jej usta, by nie zdążyła krzyknąć. Przerażenie rozlało się po jej ciele w ułamku sekundy, wiła się i wierzgała tak bardzo jak mogła, gubiąc przy tym szpilki, próbowała jeszcze kopnąć napastnika, ale niestety był sprytniejszy i zdołała się zabezpieczyć przed jej ciosami. Wszystkie lekcje samoobrony były na marne w starciu z o wiele większym mężczyzną, a dodatkowo alkohol nie ułatwiał jej podejmowania decyzji. Gdy zaczęto ją ciągnąć w kierunku jednego z samochodów, dużego z paką, której drzwi były już otwarte, wykorzystała przebłysk świadomości oraz fakt, że męska dłoń nieco się zsunęła z jej warg i ugryzła go w palec.
- Ty głupia suko - warknął złowieszczo, rozluźniając uścisk.
- Pom… - zaczęła krzyczeć, ale wtedy napastnik popchnął ją mocno na samochód, na który wpadła dość ostro i syknęła z bólu, nie mając czasu na kolejne wołanie o pomoc. Znowu ją złapał w podobny sposób jak wcześniej, znowu zasłonił jej usta i już właściwie traciła resztkę nadziei, gdy jej oczom ukazała się otwarta paka dostawczaka, na którą najpewniej zamierzał ją wrzucić…
Może jednak nie było warto znikać bez słowa.

Maurice Santana

1985 sparks steak house

: czw gru 04, 2025 8:25 pm
autor: Maurice Santana
Santana na ogół nie dawał ponosić się uczuciom. Owszem – bywał wyrazisty i bezpośredni, ale zwykle jedynie na zewnątrz, a na pierwszy rzut oka raczej nie trudno było się pomylić, oceniając jego samopoczucie czy nastawienie. Wyssał to z mlekiem matki – Clara Maria robiła wszystko, żeby zapewnić mu przynajmniej względnie szczęśliwe dzieciństwo, ale tak naprawdę strasznie cierpiała, a Moe – jak każdy wychowywany w pojedynkę syn – podskórnie to wszystko odczuwał i przynajmniej próbował odwdzięczyć się tym samym; to znaczy zachowywać pozory, że autentycznie czuł się najważniejszym smykiem na świecie i że nigdy niczego mu nie brakowało. Ten emocjonalny kamuflaż przydawał mu się zresztą nie tylko przy niej – to dzięki niemu nie okazywał słabości na ulicy czy w bidulu, a potem jeszcze wydoroślał i dojrzał do roli dowódcy zespołu, w której od jego racjonalnych (albo nie) decyzji zależało ludzkie życie. Oczywiście, nie sposób przy tym zapominać o skutkach ubocznych, bo przecież nie bez przyczyny był stereotypowym kawalerem-„absolwentem” sił specjalnych, no i był też powód, dla którego miał problemy ze snem, natomiast… To po prostu działało. Maurice był cenionym fachowcem: zaufanym podwładnym, kompanem i dowódcą, a ponieważ szeroko pojęta służba liczyła się dla niego najmocniej, to taki układ uważał za uczciwy. Zwłaszcza, że trzymając karty przy orderach, zyskiwał bezcenną w swoim obecnym położeniu przewagę taktyczną, która być może ratowała mu życie.
Tym razem jednak nie zdołał się opanować i uzewnętrznił się wręcz aż za bardzo. Sam nie wiedział, czy to presja wreszcie odcisnęła na nim piętno, czy chodziło o to, że ostatnimi czasy sytuacja zbyt często wymykała mu się spod kontroli, ale wystarczyło mu ledwie pół sekundy w tym pustym gabinecie, żeby wybuchnąć. Kręcący się w korytarzu ochroniarz nie był gotowy na tak bliskie spotkanie z Moe; Santana „wpadł” w niego z takim impetem, że przecięli korytarz aż do przeciwległej ściany, wzbudzając przy tym niemałe zainteresowanie gości z pobliskich lóż. Sposób, zresztą, w jaki zadawał pytania o Albę, również nie przypominał kumpelskiej pogawędki – Maurice był naładowany i z niepohamowaną agresją wręcz potrząsał mężczyzną, jakby liczył na to, że w ten sposób odpowiedzi szybciej wypadną mu z ust. Niestety jednak – to był szkolny błąd. Szarpanina nie tylko toczyła się na oczach zupełnie bezstronnych cywilów, ale w dodatku jej przemocowy charakter utrudniał wymianę informacji, więc zamiast bezpośredniością zaoszczędzić czas, Moe sporo go stracił. Okazało się bowiem, że Alba wyszła z biura już parę minut wstecz; ochroniarz zauważył ją, jak znikała w drzwiach klatki schodowej, prowadzącej na minusowe poziomy klubu, natomiast zanim zdążył ją dogonić – uprzedził go Doug i tylko dlatego nie towarzyszył jej podczas przechadzki do garażu. Santana już nie tłumaczył mu, że eks-kierowca Alby właśnie jechał samochodem z żoną innego gangstera; puścił go wolno, a potem prędkim marszem ruszył w stronę klatki, żeby schody – już po tym, jak zamknęły się za nim drzwi – pokonać biegiem, nierzadko przeskakując po dwa czy trzy stopnie.
Maurice – co do zasady – rozumiał ideę polityki, zgodnie z którą członków grupy Bouchera obowiązywał bezwarunkowy zakaz przynoszenia ze sobą broni do The Shop. Klub miał mieć nieskazitelną reputację i głęboko wbić swoją pineskę na „nocnej” mapie Toronto, więc nie wolno było kusić losu; „alkohol”, „narkotyki” i „klamka” wymienione w jednym zdaniu rzadko są częścią opowieści zakończonej happy-endem, zwłaszcza kiedy wszystko dobrze się układa i wystarczy nie popełniać głupich błędów. Sęk w tym jednak, że… Przestało się dobrze układać, a miasto po zmroku stało im się tak samo wrogie, jak konkurencji. I nawet jeśli klub wydawał się do tej pory Najbezpieczniejszą Przystanią Ze Wszystkich Najbezpieczniejszych Przystani, to odrobina przezorności nikomu by nie zaszkodziła. Choćby po to, żeby w takich bardzo ekstremalnych i podbramkowych sytuacjach mieć w rękach jakiekolwiek argumenty.
Santana pomyślał o tym po raz pierwszy, kiedy tylko usłyszał dobiegający z parkingu hałas. Odbijający się po klatce schodowej echem łoskot szybko skojarzył mu się z chybotliwym koszem na śmieci, przy którym w najbardziej zaufanym gronie dopalało się ostatnie papierosy, ale tym razem towarzyszyły mu jeszcze inne dźwięki – coś szurało po asfalcie, coś odbijało się od karoserii samochodu, aż wreszcie coś ktoś krzyknął.
Alba! – Moe wrzasnął zupełnie niekontrolowanie, gdy już dotarło do niego, czyj głos zawołał o pomoc. Ostatnie półpiętro pokonał więc właściwie jednym susem; w kolanach zatrzeszczało mu tak, jakby miały się już nigdy więcej nie wyprostować, ale mimo to – jak gdyby nigdy nic – doskoczył do drzwi i wypadł na płytę podziemnego parkingu. Szarpiącą się parę zauważył w przeciwległym rogu garażu – czarna sukienka Alby kontrastowała z białą karoserią furgonetki, do której próbował zaciągnąć ją znacznie większy od niej mężczyzna w „służbowym” stroju barmana The Shop. Maurice od razu pognał przed siebie – jeszcze kilka kroków postawił ostrożnie, między zaparkowanymi autami, korzystając z faktu, że w ferworze walki nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo nie miał pojęcia, z czym właściwie miał do czynienia. Zdawało mu się, co prawda, że napastnik działał w pojedynkę, ale to wszystko – poza tym musiał założyć, że napastnik był uzbrojony (niezależnie od klubowych zasad) i że pociągnie za spust, kiedy tylko poczuje się zagrożony, więc ten element zaskoczenia Moe chciał zachować do samego końca. Wreszcie jednak ich spojrzenia się skrzyżowały – mężczyzna w jednej chwili odepchnął Albę na bok, a potem wyciągnął z kieszeni spodni nóż sprężynowy i pognał szarżą w stronę Santany. Maurice był tym ruchem nieco zaskoczony, ale znacznie mocniej uderzył go ten niezdrowo euforyczny przypływ adrenaliny; szum w głowie, lekko mgliste spojrzenie i jakby spowolniony czas, a jednocześnie niecierpliwość i podniecenie niechybnością zbliżającego się starcia. Tak – Moe zdecydowanie powinien się leczyć.
Powinien też, zgodnie z zasadami wielu różnych systemów samoobrony, po prostu… Uciekać, bo przecież przed nożem z gołymi rękami nie da się uchronić, ale to przecież nie wchodziło w grę. Wystawiwszy przed siebie niby słabszą, lewą rękę, przyjął krótkie cięcie po przedramieniu, ale dzięki temu skrócił dystans i prawym sierpem dosięgnął twarzy napastnika. Cios był co prawda pchnięty i zaledwie przesunął się po prawym policzku mężczyzny, natomiast otworzył półsekundowe okno, które pozwoliło Santanie zapiąć klincz. Ryzykowny był to taniec – nóż w ręku mężczyzny wirował w powietrzu, ale chociaż szukał ciała Maurice, to nie udawało mu się odnaleźć drogi do celu i zatrzymywał się przeważnie na karoseriach aut, wśród których się siłowali. Moe próbował wymierzać przy tym jakieś krótkie ciosy, ale te były zbyt słabe, żeby zrobić na kimkolwiek wrażenie – nawet przy takim wysiłku. Zresztą – sam też mocno obrywał, bo napastnik wpadał na niego ze znacznie większym impetem, gdy opierali się o zaparkowane auta. A najgorsze było to, że wraz z odpływem tlenu, kończył się zdrowy rozsądek i szarpanina powoli zamieniała się w walkę o życie. Na całe szczęście – jeden z tanecznych piruetów zakończył się wywrotką. Maurice zachwiał się jako pierwszy i właściwie był już pewien, że to koniec, ale napastnik wcale nie był skory do walki w parterze i to pozwoliło Santanie przejąć inicjatywę. Mimo, że ciało mężczyzny ciasno przyszpiliło go do asfaltu, to Moe „złapał jego plecy” i zapiął mu duszenie. W innych okolicznościach pewnie byłoby to znacznie trudniejsze, zwłaszcza w kontekście ewentualnych ciosów nożem, ale ponieważ obaj byli mocno zmęczeni tą wiejską, najwyżej kilkudziesięciosekundową młócką, to napastnik bronił się tylko przez chwilę, a potem po prostu odpłynął.
Alba? – Zawołał Santana, podnosząc głowę. Owszem, w pewnym momencie stracił ją z oczu, ale o niej nie zapomniał. – Alba, wszystko okay? Musisz mi pomóc – dodał, ciągle umiejętnie zaciskając ramiona wokół szyi napastnika. – Musisz mu zabrać nóż – polecił, jeszcze zanim wyrosła mu przed oczami. – Nie bój się. Jest nieprzytomny. Po prostu wyjmij mu go z ręki – dodał i kiwnął ponaglająco głową. Spływający po czole pot wpadał mu do oczu, więc widział coraz mniej, ale kiedy próbował się jej przyjrzeć, kątem oka dostrzegł na męskiej szyi fragment znajomego tatuażu, częściowo ukrytego pod ciasno zapiętym kołnierzem koszuli. To raczej nie mogło dziać się naprawdę, ale jeśli już tak było, to wiele wyjaśniało. – Twardy sukinsyn – mruknął pod nosem, ale nadal się nie ruszał. Chciał sobie dać wystarczająco dużo czasu, żeby bez problemu obezwładnić mężczyznę, zanim wybudzi się ze swojej drzemki. – Zajrzyj do tego auta. Pewnie coś dla ciebie przygotował.

Alba Boucher

1985 sparks steak house

: ndz gru 07, 2025 1:39 pm
autor: Alba Boucher
Emocjonalny kamuflaż Alba opanowała niemal do perfekcji - zdobywając pierwsze szlify jeszcze w rodzinnych stronach jak Alba Romano, musząc chociażby mierzyć się ze stratą bliskich osób. Śmierć brata, a potem ojca - z całą pewnością wymusiły na niej przywdzianie grubego pancerza, a maskowanie bólu i emocji pomagało w przetrwaniu kolejnych dni, gdy trzeba było każdego kolejnego dnia wstać z łóżka i walczyć o lepsze jutro. Paradoksalnie to lepsze jutro miało nadejść tutaj, w Toronto, a skończyło się przejściem przez piekło, gdy już jako Alba Boucher jedynie coraz bardziej musiała szlifować kamuflowanie emocji, których absolutnie nie można było pokazywać światu. Wpajano jej, że słabość to porażka, że blokuje dotarcie do celu i wkłada w ręce wroga jeszcze więcej możliwości na zadanie ciosu, a… Alba czasami po prostu potrzebowała pobyć słaba. Chciała uronić kilka łez, chciała poczuć czyjeś wsparcie i chciała chociaż przez kilka chwil poczuć się bezpiecznie. Tego uczucia niemal już nie pamiętała, bo zostało jej odebrane wraz z odejściem dwóch bardzo ważnych dla niej mężczyzn, gdy była jeszcze bardzo młoda, a z każdym kolejnym rokiem to jej bezpieczeństwo było jedynie wystawiane na coraz większą próbę, aż w końcu przyszło jej walczyć o przetrwanie w bezlitosnym, gangsterskim świecie. To dlatego udawała, że jest na tyle silna - może po części była silna, ale to udawanie tak mocno weszło jej w krwiobieg, że nie potrafiła już inaczej; ilekroć dochodziło do sytuacji zagrażających jej życiu miała przed oczami przerażone oczy młodszego rodzeństwa, dla którego musiała być silna albo złowrogie spojrzenie jej męża, który celowo wpajał jej, że musiała walczyć do ostatniego tchu, gdyby zagrożenie ją dosięgło.
Mogła mu wiele zarzucić - przecież nie raz i nie dwa to właśnie przed nim musiała się bronić - ale ta wpajana walka naprawdę okazywała się przydatna. Właśnie w tej konkretnej chwili znowu stawała oko w oko ze złem, musząc walczyć o przetrwanie - wiedziała, że gdyby napastnik wciągnął ją do tego samochodu, to nie miałaby już żadnych szans na ucieczkę, więc musiała jak najdłużej walczyć poza nim i jak najdłużej opóźniać jego plan, by ewentualna pomoc zdołała dotrzeć na czas. Nie miała pojęcia, co w pierwszej odruchu sprawiło, że sparaliżował ją strach - bardzo dawno jej się to nie zdarzyło, ale być może po prostu poczuła się zbyt pewnie i zignorowała potencjalne zagrożenie, co było pierwszym i podstawowym błędem. A nie była już nowicjuszką. Nagły atak - dosłownie i w przenośni - zaszedł ją od tył, zaskoczył, wprawił jej serce w gwałtowane galop, a ciało w drżenie, które odbierało jej zdrowy rozsądek. Ale ten pierwszy szok na szczęście minął wystarczająco szybko, a ugryzienie napastnika dało jej kilka cennych minut, nawet jeżeli okupiła to bolesnym zderzeniem z furgonetką, które z pewnością będzie odczuwać jeszcze przez jakiś czas. Kobiece myśli nieustannie uciekały w kierunku Santany - chociaż jemu również wiele miała ostatnio do zarzucenia i daleko jej było choćby do cienia sympatii, którym mogła go darzyć gdzieś na początku, to… teraz był jej jedyną deską ratunku. Wiara bywała zgubna, ale naprawdę wierzyła w to, że Maurice zdążył już wrócić i że zorientował się, że nie było jej w gabinecie - mógł mieć gdzieś to, czy coś jej się stanie czy też nie, mógł nawet nie chcieć ruszać jej z odsieczą, by dać jej nauczkę za to, że znowu zrobiła coś wbrew zasadom, ale wiedziała, że ostatecznie nie zawaha się ani przez sekundę, bo w końcu tego dotyczyło bezpośrednie polecenie od jego szefa: zadbać o jej bezpieczeństwo za wszelką cenę. A przecież tylko i wyłącznie na tym mu zależało, na uznaniu Boucher’a, więc miała nadzieję, że to pragnienie będzie wystarczająco silne, na tyle silne, że pomoże mu tutaj dotrzeć na czas.
W kolejnej szamotaninie do jej umysłu jakby dotarło dźwięczne, zagłuszone echo znajomego, męskiego głosu, wołające jej imię - a może tylko jej się zdawało? Może to wyobraźnia podsuwała jej te odgłosy, by dodać jej jeszcze odrobinę siły? A może tak bardzo chciała usłyszeć jego głos, że to właśnie sobie teraz wyobrażała? Nigdzie nie było widać Moe, nikt nie przybywał jej z odsieczą, a ona musiała się mocno szarpać i zapierać o samochód, na tyle na ile mogła, by jeszcze odrobinę opóźnić nieuniknione. W końcu jednak poczuła, że uścisk na jej ciele słabnie, napastnik się zatrzymał - jakby coś zobaczył i Alba podniosła przerażone spojrzenie gdzieś w stronę zaparkowanych samochodów i jakoś przez ułamek sekundy mignęła jej tam postać Santany, a potem już wszystko działo się szybko. Została znowu mocno odepchnięta na bok tak, że uderzyła tym razem w otwarte drzwi od tylnej części furgonetki, w efekcie czego straciła równowagę i upadła na ziemie, prawdopodobnie ocierając sobie łokieć tudzież kolano, ale przypływ adrenaliny nawet nie pozwolił jej odczuć jakiegokolwiek skaleczenia. Szybko podniosła się z ziemi i najpierw rozsądnie rozejrzała się wokół, bo przecież ona również nie miała pojęcia czy napastnik był sam, ale zaraz odnalazła spojrzeniem szarpiących się mężczyzn, akurat w momencie, w którym nóż sięgnął ramienia Santany. - Moe, uważaj! - krzyknęła, ale ostrzeżenie i tak dotarło zbyt późno, bo już został ranny, natomiast w całym tym amoku mógł jej nawet nie usłyszeć, w końcu starcie z agresywnym napastnikiem, który wymachiwał nożem wymagało od niego maksimum skupienia. Właściwie fakt, że Maurice nie zawahał się ani przez sekundę i ruszył wprost na ten nóż sprawiał, że Alba poczuła większy szacunek względem niego - nie czekał na wsparcie, nie rozmyślał, nie uciekał; po prostu stanął w jej obronie, bo to właśnie musiał zrobić - gdyby się zawahał, napastnik mógł ją znowu wciągnąć do pojazdu i szybko odjechać. Ale mu na to nie pozwolił. - Pomocy! Jest tu ktoś, do cholery?! - krzyknęła znowu z desperacją i rozżaleniem, nie mając pojęcia jak zakończy się to starcie, toczące się przed jej oczami. Wydawało jej się, że Moe ma wszystko pod kontrolą, ale chwilami napastnik zdawał się przejmować inicjatywę. Przeklęła w duchu całą ochronę, bo gdzie byli, gdy byli potrzebni tutaj - jakim cudem nikt nie przybiegł za Santaną i nikt nie usłyszał wołania, bo Alba powtórzyła je jeszcze przynajmniej kilkakrotnie. Kiedy w końcu obaj mężczyźni opadli na ziemię, targnęło nią przerażenie, bo to Maurice został przyciśnięty do podłoża - już miała ruszyć w ich stronę i zrobić… cokolwiek, by mu pomóc, ale wtedy Moe umiejętnie go złapał i po chwili ten przestał walczyć. Odpłynął. Odetchnęła z ulgą i zgarnęła z twarzy kompletnie zmierzwione włosy, nie przejmując się nieco podartymi, czarnymi rajstopami ani potencjalnym bólem, ale wzrokiem odnalazła Moe, gdy ten również skierował swój w jej stronę. - Tak, tak… chyba tak… - mówiła nerwowo w odpowiedzi na pytanie o to, czy wszystko było okej, bo przecież ogólnie nie było okej - i daleko było do tego żeby cokolwiek tutaj było w porządku, ale oboje żyli, więc chyba nie było również tragicznie. Zastygła na moment w bezruchu, gdy kazał jej zabrać napastnikowi nóż, ale zaraz się ocknęła i podeszła szybko bliżej nich - najpierw spojrzała na Moe, a potem na nieznajomego mężczyznę, po czym szybko pochyliła się, wyjęła z jego dłoni zakrwawiony nóż i odrzuciła go gdzieś na bok - bynajmniej zdecydowanie dalej od nich, by nie sprawiał w tej chwili jakiegokolwiek zagrożenia.
Pod wpływem kolejnych słów Santany ponownie spojrzała w kierunku furgonetki i przełknęła ślinę, gdy zasugerował, że napastnik coś tam dla niej przygotował. Z całą pewnością to właśnie zrobił. Ale niekoniecznie chciała się przekonać, co tam było - niemniej musiała to zrobić, bo trzeba było obezwładnić tego mężczyznę. Podbiegła szybko do tylnej części samochodu i spojrzała „na pakę”, gdzie znajdował się sznur, opaski zaciskowe, gruba taśma klejąca, jakiś czarny worek, kilka narzędzi, rękawiczki - i aż przeszył ją dreszcz, gdy uzmysłowiła sobie, że to wszystko było „dla niej”. Otrząsnęła się znowu, wzięła sznurek i opaski zaciskowe, po czym wróciła czym prędzej do Moe. - Tak, przygotował się - westchnęła cicho, oddając mu przyniesione rzeczy, ale nie chcąc dać po sobie poznać, że to mimo wszystko odciskało na niej jakieś piętno. A odciskało na pewno, bo… przecież kilka lat wstecz została niemal w podobny sposób uprowadzona przez ludzi Boucher’a. Więc podobne sytuacje wzmagały w niej ogromny lęk - lęk pourazowy, przez który najpewniej znowu nie będzie w stanie zmrużyć oka, gdy to wszystko ponownie stanie się tak świeże. Ale tym razem nie chciała się poddać i okazać słabości - napastnik musiał odpowiedzieć za to, co zrobił, a jednocześnie był jedyną szansą do uzyskania jakichś informacji. Gdy Maurice umiejętnie i mocno go związał, przyklęknęła obok niego i z obawą spojrzała na jego ramię. - Jesteś ranny, trzeba to opatrzyć - powiedziała niemal od razu, unikając przez chwilę jego wzroku, ale w końcu musiała się zmierzyć z konsekwencjami. Popatrzyła na niego i napotkała jego spojrzenie. - Dziękuję - szepnęła cicho z wyraźną wdzięcznością, bo jako jedyny ruszył jej tak szybko na ratunek i jako jedyny odważył się stanąć w szranki z napastnikiem - Przepraszam, że oddaliłam się sama, przepraszam, ja… - mówiła cicho, pozwalając sobie na ciche wypowiedzenie przeprosin, prawdopodobnie pierwszy raz od dawna przepraszając w ogóle za swoje czyny, ale czuła, że należało. Zrobiła coś głupiego, niepotrzebnego - a mogło się to skończyć tragicznie dla niej, dla niego albo dla nich obojga. Urwała jednak w połowie, bo nagle trzasnęły drzwi i do garażu wpadło kilku ochroniarzy z klubu. Oderwała czym prędzej rękę od ciała Santany i odsunęła się odrobinę, oddychając ciężko. - Gdzie, do cholery byliście? Dlaczego tutaj nikogo nie było, co?! Kto go tu wpuścił?! - krzyknęła w ich kierunku, gdy łaskawie zbliżyli się do nich, sięgając przede wszystkim po napastnika, jeden po jego nóż, a jeszcze inny podszedł do Santany, a kolejny do niej, chcąc pomóc jej wstać. - Zostaw mnie - warknęła, odtrącając rękę i opadła na pośladki akurat w pobliżu słupa, o który wsparła się plecami. Podciągnęła nogi i wplotła dłonie we włosy, potrzebując chwili na opanowanie własnych emocji i nerwów. Normowała oddech, licząc w duchu do dziesięciu, co pomagało jej zapanować nad potencjalnym atakiem paniki, a potem znowu popatrzyła na zamieszanie wokół siebie. - Nie, nie… nie, czekaj, gdzie go zabieracie? - zareagowała natychmiast, ostrożnie podnosząc się z ziemi bez czyjejkolwiek pomocy - Musimy go przesłuchać, mamy pierwszego żywego napastnika, z tych, którzy nas atakują. Musimy z niego coś wyciągnąć - powiedziała twardo, przeskakując spojrzeniem pomiędzy mężczyznami, a zatrzymała go dopiero na Moe - Zabierz go tam, gdzie będziemy mogli to zrobić. Ty i ja - zawyrokowała, mierząc się z nim stanowczym spojrzeniem, którego ciężar dumnie zniosła, chociaż była nieco zaskoczona tym, że Moe mógł nie chcieć się na to zgodzić. Mimika jego twarzy była dla niej nieodgadniona. - To nie podlega dyskusji. Nie możemy dopuścić do kolejnej takiej sytuacji, Dante będzie wściekły. To jedyne rozwiązanie.
Jedyne, tuż po tym, jak opatrzą swoje rany i doprowadzą się nieco do porządku.
Jedyne, gdy już napastnik odzyska przytomność.
Jedyne, gdy zapanuje nad swoim stresem i emocjami, ale nie na tyle, by jakiekolwiek współczucie powstrzymało jej działanie i zawziętość. Napastnik nie okazałby jej litości.

Maurice Santana

1985 sparks steak house

: pt gru 12, 2025 6:56 pm
autor: Maurice Santana

Paradoks sytuacji polegał na tym, że w tej chaotycznej szarpaninie Maurice walczył wyłącznie o swoje życie. Nie dbał o Albę – o to, co się z nią działo, co mogłoby się jej przytrafić, gdyby w odpowiednim momencie nie znalazł się na tym parkingu albo miało się wydarzyć, jeśli do porwania jednak dojdzie, a miastem wstrząśnie kolejna z wojen gangów. Jego zawodowe obowiązki nie miały żadnego znaczenia – chciał po prostu przeżyć. Nie dlatego, że śmierci się obawiał albo że nie był na nią przygotowany, ale ponieważ jego instynkt samozachowawczy zdecydował, że to nie był jeszcze odpowiedni czas ani miejsce. Bóg zresztą chyba się z tym zgadzał i ostatecznie uznał, że choć życiorys Moe był niejednoznaczny, to że nieeleganckim byłoby go zakończyć akurat na podziemnym parkingu przylegającym do nocnego klubu-zabawki byle bandziora z Toronto. Oczywiście – to równie dobrze mógł być zwyczajny pragmatyzm, bo stawką było przede wszystkim życie Alby i tych wszystkich mafijnych żołnierzy, którzy eskalujący konflikt mogliby przypłacić własnymi głowami. Rozsądniej było z pewnością przechylić szalę zwycięstwa na korzyść zakonspirowanego gliniarza i nie zapełniać czyśćca zbłąkanymi duszami zbirów, których czekały długie lata pokuty. Kto wie, może to wcale nie różni się od ziemskiej służby zdrowia i tam też pod koniec roku brakuje wolnych łóżek, punktów, pieniędzy i tak dalej. Maurice jednak na pewno będzie myśleć, że sam sobie na tę łaskę zapracował.
W tym konkretnym momencie był jednak zdecydowanie bliżej ziemi, a jego myśli orbitowały wyłącznie wokół próby przetrwania. Ta, rzecz jasna, łatwa nie była. Jego zdaniem takie bójki były zdecydowanie cięższym wyzwaniem od nawet najbardziej zajadłych starć kinetycznych i aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie wymagały wyłącznie fizycznej sprawności i bystrości umysłu – chodziło jeszcze o siłę woli, dzikość i tzw. czynnik „x”; w tym przypadku: po prostu zdolność do przekroczenia granic, do których człowiek „dobry” nawet nie powinien się zbliżać. Na całe szczęście tego wszystkiego uczono przyszłych Rangersów w Fort Benning. Mimo więc, że ciśnienie rozsadzało mu głowę, że krople słonawego potu, spływając mu z czoła, szczypały go w oczy, że brał najwyżej ćwierćwdechy i że długie rozcięcie na przedramieniu coraz mocniej go paliło, to właśnie Moe wyszedł z tej potyczki górą, choć patrząc na to z boku przynajmniej kilka razy otarł się o druzgocącą porażkę. Kiedy więc zaciskał zwaliste ramiona na karku niedoszłego porywacza, jeszcze długo nie myślał o tym, że próbował go wyłącznie obezwładnić – on po prostu odpłacał się pięknym za nadobne i po prostu go zabijał.
Ale na całe szczęście oprzytomniał. Oprzytomniał, choć jeszcze długo miał problem z odzyskaniem tchu i – ogólnie rzecz biorąc – dojściem do siebie. Owszem, po tym jak Alba przyniosła mu z furgonetki „zestaw małego porywacza”, od razu przystąpił do działania i nie zrobił sobie ani chwili przerwy, ale od razu było po nim widać, że ten morderczy wysiłek odcisnął na nim spore piętno. Santana nie miał już dwudziestu lat – miał ich czterdzieści dwa i już teraz wiedział, że obkupi to wszystko sporym cierpieniem. Już pal sześć, że przepocona koszula przylepiła mu się do ciała albo że krwią i kurzem ubabrany był od stóp do głów; kolana i kręgosłup zapaliły mu się żywym ogniem, a przy każdym łapczywie branym oddechu charczał tak, jakby dosłownie się zakrztusił. Nie wyglądał już jak poważny ochroniarz od spraw beznadziejnych, którego nie wstyd było zabrać na salony – był raczej podstarzałym chuliganem-przybłędą ze swojej dzielnicy z Philly-workiem treningowym dla młodocianych bandziorów. Żal było patrzeć.
Ale nie tylko na niego. Spętany zaciskowymi opaskami mężczyzna zarobił kilka kopnięć w brzuch, jeszcze zanim się ocknął. Mało to było honorowe ze strony Santany, ale jednocześnie wcale tak bardzo się nie różniło od sięgnięcia po nóż w walce na gołe pięści, więc Moe zupełnie się tym nie przejmował. Robił to zresztą również dla bezpieczeństwa przyglądającej mu się Alby. W końcu nadal byli sami i nie można było ryzykować jakiegoś niespodziewanego przypływu sił. Zwłaszcza, że ten tatuaż na szyi mężczyzny wiązał się z towarem tak czystym, że nawet najbardziej wystraszeni kandydaci na bandziorów, wziąwszy go, stawali się inspiracją dla postaci granych przez Dannyego Trejo. Nie można było go lekceważyć. Szkoda tylko, że to wszystko działo się na oczach Alby. Nie powinna widzieć ani tego, ani jego w tej roli. Zwłaszcza po ich ostatnich „przebojach”.
Nic mi nie jest – syknął, a żeby nadać swoim słowom jeszcze bardziej wyrazisty charakter, obojętnie machnął ranną ręką. Grymas na jego twarzy był jednak tak wyraźny, że chyba tylko ślepiec nie zauważyłby, że miała rację, dlatego Santana odwrócił twarz i z utęsknieniem wyczekiwał na posiłki. Wszystko stanie się w swoim czasie. – Przestań – uciszył ją mniej więcej w połowie drugiego „przepraszam” i nerwowo pokiwał głową. – Nie teraz. Najpierw to – rzucił, przyglądając się mężczyźnie. Uderzenia Maurice sprawiły, że powoli odzyskiwał przytomność, ale dochodzić do siebie miał jeszcze długo. Leżąc na brzuchu na pewno trudniej było mu oddychać i uzupełnić brak powietrza, więc zwracał na siebie uwagę pokasływaniem i dramatycznie brzmiącym oddechem. To zatem wcale nie tak, że Moe zlekceważył Albę albo jej skruchę. Wręcz przeciwnie – doceniał, że nie próbowała obarczyć go winą (no, przynajmniej tymczasowo), mimo że przecież jej występek znaczył najmniej w tym tragicznym ciągu zdarzeń. Zresztą – trzeba było działać, bo tylko Bóg jeden raczył wiedzieć, co działo się w mieście w tym samym czasie, kiedy próbowano ją porwać. – Najpierw go przeszukaj – polecił więc od razu na widok ochroniarza, który jako pierwszy wpadł do garażu, a potem odsunął się na drugi plan, żeby zajrzeć do furgonetki. I chociaż podniesiony ton Alby wprawiał go w nerwowy nastrój, bo barwa jej głosu wcale nie różniła się od krzyku, którym próbowała się bronić przed oprawcą, to nie miał nic przeciwko temu, żeby zbeształa bandziorów podległych jej mężowi. W gruncie rzeczy miała przecież rację – ten człowiek nigdy nie powinien znaleźć się w klubie, więc jego obecność i gotowość do akcji była ogromnym policzkiem dla załogi, zajmującej się ochroną The Shop. Moe przeszło, co prawda, przez myśl, że delegując tu ludzi z rezydencji sam mógł do tego doprowadzić, ale postanowił się tym zająć, jak już wszystko się uspokoi. Tymczasowo bowiem jego problemem była rozcięta ręka (zajmował się nią, korzystając z apteczki na pace furgonetki), a przede wszystkim – niedoszły porywacz. Oczywistym było to, że podnosząc rękę na Albę, podpisał na siebie wyrok śmierci; wyrok śmierci, którego – co gorsza – wykonanie byłoby ogromną nobilitacją dla członków gangu Dante i do którego już za chwilę mieli palić się wszyscy zgromadzeni na parkingu ochroniarze. Agent Santana musiał go więc wyciągnąć z opresji i to jak najszybciej – jako federalny nie mógł mieć nic wspólnego z jakimkolwiek przestępstwem, żeby nie podważać dowodów zdobytych w pracy pod przykrywką, więc nie mógł dopuścić do tego, żeby ktoś wpakował mu kulkę. Problem polegał jednak na tym, że „po prostu” Maurice… Nie miałby nic przeciwko, gdyby ta głowa jednak spadła. Tatuaż na szyi napastnika nie był mu bowiem obcy. Ten charakterystyczny kontur sowy rozpoznałby wszędzie – był symbolem oddania boliwijskiemu kartelowi braci Ójeda; temu samemu, który w krwawej strzelaninie pozbawił życia jego wówczas ciężarną narzeczoną. To nic dziwnego zatem, że nie miałby nic przeciwko śmierci mężczyzny, zwłaszcza, że jego obecność w Toronto była prawdopodobnie odpowiedzią na wszystkie pytania o zamach na Dante. O sicarios kartelu Ójeda federalni – z przekąsem – mówili, że często wyjeżdżają na „wymiany uczniowskie”, kiedy bracia wchodzili na nowy rynek. Ich standardowym posunięciem było bowiem wsparcie mniejszych graczy na rynku, więc przysyłali swoich żołnierzy nowym biznespartnerom, żeby pomóc w wygryzieniu konkurencji i przejęciu danej dzielnicy czy miasta. Skoro zatem próbowali porwać Albę, to znaczyło, że właśnie robili swój ruch i próbowali wyrzucić do kosza całe dziedzictwo jej męża. Pytanie brzmiało jedynie, kto miał go zastąpić, jak już będzie po wszystkim.
Dobra, już wystarczy. – Moe położył rękę na ramieniu jednego z ochroniarzy, który wreszcie doczekał swojej tury i właśnie szykował się do skopania spętanego porywacza. Metodyka, z jaką mężczyźni znęcali się nad intruzem, nieco go przerażała, bo zakwalifikowałby się na podobny zabieg, gdyby wyszło na jaw, czym tak naprawdę się zajmował, natomiast ból w oczach pojmanego sicario był satysfakcjonujący i rekompensował dysonans, jakkolwiek by się tego nie wstydził. – Trzeba się go pozbyć po cichu – oznajmił, zerkając dłonią na prowizoryczny opatrunek z gazy i taśmy klejącej. Krew już nie przesiąkała na zewnątrz, więc pewnie nie było tak źle, jak wyglądało tuż po szarpaninie, ale Maurice czuł, że nie zaszkodziłaby mu giła i chirurgiczna nić. Musiał to przecież jak najszybciej wygoić. – Musimy dać ludziom zapomnieć, że kiedykolwiek go tu widzieli. Shop mnie może oberwać jeszcze mocniej – mówił stanowczo dalej, wpatrując się w skłębione ciało mężczyzny. Chciał przejąć kontrolę nad sytuacją, więc nie chciał zauważyć choćby cienia sprzeciwu na twarzach zgromadzonych wokół bandziorków. Musiał doprowadzić do tego, żeby być jedyną osobą odpowiedzialną za „pozbycie się” mężczyzny. Tylko wtedy będzie mógł zapewnić mu życie, wydając go w ręce federalnych. – Wezmę auto, którym miał wywieźć szefową. Zapakujcie go tam – zlecił i wymownie kiwnął głową. Na całe szczęście, choć nie od razu – prawie wszyscy mężczyźni zabrali się do roboty; prawie, bo Doug został przy nim i żywiołowo nalegał na to, aby mu pomóc, więc kiedy Alba wtrąciła się w rozmowę, ten od razu stanął po jej stronie i wtórował w namowach na przesłuchanie. – Chcesz przesłuchiwać człowieka, Alba, tak? – Moe zapytał nadzwyczaj spokojnie, jakby zmęczony, co wprawiło Douga (razem z tym, że zwrócił się do niej na ty) w natychmiastowe osłupienie. Zupełnie nie tego się spodziewał, ale chyba to właśnie przez to zrozumiał, dlaczego nie był na miejscu Santany. Zamilkł. – Zrobisz mu dziurę w kolanie, czy przytrzymasz mu na twarzy ścierkę, żebym mógł go podtopić, co? – Prychnął kpiąco, przesuwając po niej zdecydowanie zbyt intensywnym spojrzeniem. Naturalnie mogła by się o to obrazić, z wielu powodów zresztą, ale przecież musiała rozumieć, że w jego uszach brzmiało to strasznie absurdalnie. Takie kobiety jak ona tańczą i piją drinki, a nie zniżają się do poziomu zwierzęcia i krzywdzą. – Takie dupki jak on nie odpowiadają na pytania. Będzie śmiał ci się w twarz z lufą pistoletu w zębach. Zresztą… On nawet nie zrozumie, o co pytasz. Popatrz na niego. On nie mówi po angielsku – mruknął, skinąwszy głową w stronę paki, na której właśnie lądował jej niedoszły porywacz. Nie przemyślał, co prawda, że latynoska uroda wpisywała się w językowe zdolności ich obojga, ale wydawało mu się, że w tej sytuacji to najmniejszy problem. I że zgodzi się z nim niezależnie od tego. – Poza tym, nie potrzebujemy z nim rozmawiać. Widziałem jego tatuaż. On wystarczy. Chodź, zobaczysz. – Machnął wreszcie zrezygnowany ręką, trochę w stylu „poddaję się” i poprowadził Albę do furgonetki. Napastnik siedział z rękoma przywiązanymi do ławeczki na pace, wciąż spętany zaciskowymi opaskami i z ustami niechlujnie zaklejonymi taśmą klejącą. Gdy się zbliżyli, podniósł głowę w ich stronę, ale Moe od razu złapał go za włosy i szarpnął za nie tak, żeby tatuaż na szyi był widoczny w całej okazałości. – Pokażemy ją ludziom w innych dzielnicach. Ktoś w końcu nam coś powie – stwierdził, zezując między porywaczem, a jego niedoszłą ofiarą, ale po chwili puścił go wolno i odstąpił na krok. Miał już się odwrócić plecami i podyktować następne polecenia, ale wtedy usłyszał prawie bezgłośny, obolały półszept w melodyjnym, boliwijskim akcencie hiszpańskiego.
Znam cię, gringo – mruknął i zaśmiał się wesoło. Jego zmęczone spojrzenie zakwitło szaleństwem, a pociemniałe od zakrzepłej krwi wargi wygięły się w ironicznym uśmieszku, którym wdzięczył się do Alby. – Mówią na niego Stakes, prawda?


Alba Boucher

1985 sparks steak house

: ndz gru 14, 2025 9:25 pm
autor: Alba Boucher
Cokolwiek Maurice mógł sobie o niej myśleć, to ona wcale nie była już promykiem nadziei w świecie pełnym brutalności, śmierci i przestępczości zorganizowanej - ona była już integralną częścią tego świata i chociaż oczywiście z pozoru i na zewnątrz wygląda przede wszystkim na urokliwą żonę gangstera biznesmena, tak poza całym teatrzykiem, który musiała odgrywać była po prostu kobietą, którą pozbawiono wolności, którą skrzywdzono i to wielokrotnie oraz taką, która musiała walczyć o przetrwanie za wszelką cenę. To, co miała dzisiaj, na co sobie zapracowała długimi staraniami i budowaniem zaufania u mężczyzny, który był prowodyrem całego koszmaru w jej życiu - było namiastką normalności w walce o własne życie.
Mogliby się na wielu płaszczyznach doskonale z Santaną zrozumieć, gdyby chociaż spróbowali dojść do względnego porozumienia albo gdyby chociaż podjęli cień normalnej rozmowy. W ostateczności ona doskonale rozumiała to, że w trakcie walki z napastnikiem nie myślał o niej - owszem, Dante mógłby mieć wiele obiekcji, co do jego działania i faktu, że pozostawił Albę samą sobie, ale ostatecznie musiał przecież walczyć także o swoje życie, bo gdyby ten nóż zranił go poważniej, to z pewnością nie pomógłby jej już w żaden inny sposób. Całość jego działania, nawet jeżeli skupiona wokół walki o własne życie i tak powiązana była przede wszystkim z zapewnieniem jej bezpieczeństwa - musiał żyć i być pełni sił, aby jej je zapewnić, dlatego zrozumiałym było to, że na tym skupiał się w stu procentach. Alba za to była dobrym obserwatorem - i skupiała uwagę na detalach; co prawda sama była rozdygotana, przerażona, w pełni pochłonięta obserwowaniem potyczki Moe z napastnikiem i tego na czyją szalę przechyla się wygrana, jej serce galopowało w zastraszającym wręcz tempie, po karku spłynęło kilka kropli potu, a nieco niewygodna sukienka wyraźnie jej teraz ciążyła, niemniej jednak dostrzegała zawziętość w działaniach ochroniarza. Szczególnie skupiła na tym uwagę w momencie, w którym już go obezwładnił i przycisnął z całą siłą do ziemi, napierając ramionami na jego kark, niemal go przy tym dusząc. Owszem, mógł się w ten sposób głównie odwdzięczać za całą szarpaninę i krwawiącą ranę na ramieniu, pragnąc zadać napastnikowi nieco więcej cierpienia, na co istotnie sobie zasłużył - ale Alba miała wrażenie, że było tam jednak coś więcej. Ta zaciętość w postawie Maurice’a i jego intensywne spojrzenie nie były tylko naładowane adrenaliną - dostrzegała tam więcej emocji, ale nie potrafiła odnaleźć ich źródła.
Póki co nie przejmowała się tym zbytnio, raczej szybko uleciało to z jej głowy, bo musiała dostarczyć mu potrzebne rzeczy do obezwładnienia porywacza. Potem już obserwowała jak Moe precyzyjnie go wiązał, być może nawet będąc pod wrażeniem tej precyzji - i mimo wszystko odnosząc wrażenie, że był odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Znał się na tym co robił, był w tym szybki, dokładny i emanował siłą, której można było mu pozazdrościć. Tak, miał najpewniej swoje lata, chociaż Alba nie znała szczegółów jego metryki, to przecież wiek było widać mimo wszystko gołym okiem, ale i tak nadal pozostawał w świetnej formie i nie miała, co do tego wątpliwości. Nie targnęły nią też większe emocje, gdy Santana sprzedał nieprzytomnemu mężczyźnie kilka może nieco niehonorowych kopnięć w brzuch - co prawda widziała go w takiej „roli” pierwszy raz i dopiero teraz mogła zaobserwować go w akcji, ale fakt był taki, że Maurice nie mógł jej bardziej do siebie zrazić, a na pewno nie tym co właśnie robił. Jego słowa zadały jej mimo wszystko więcej bólu, a do przemocy fizycznej była poniekąd przyzwyczajona i najpewniej sama zatraciła już gdzieś po drodze to bezkresne dobro, które kiedyś w sobie pielęgnowała. Mimo wszystko czuła się też odpowiedzialna za to wszystko - owszem, on nigdy nie powinien był znaleźć się w klubie, który był tak chroniony, nie powinien się tu przedostać podstępem i w ogóle nie powinien mieć do dostępu do Alby - ALE - to przecież ona nagięła zasady, to ona wymknęła się bez słowa na ten cholerny parking i to ona znalazła się tutaj bez bezpośredniego wsparcia Moe, chociaż ten miał być jej cieniem i miała się nigdzie bez niego nie ruszać. Tylko tyle i aż tyle. Chociaż zmiennych było więc dużo i wina rozkładała się równomiernie po wszystkich, to jednak te wyrzuty sumienia jej ciążyły, bo to ona była ostatnim ogniwem, które pomogło napastnikowi przejść do działania - podała mu się na złotej tacy. Przeprosiny wypłynęły więc z niej automatycznie - powiedziała to tak, jak czuła, ale wiedziała, że to nie był odpowiedni moment, w czym najlepiej utwierdziła ją reakcja Santanty; chociaż ewidentnie było widać grymas bólu na jego twarzy, duma nie pozwalała mu się do tego przyznać, a przy tym trochę zbył jej skruchę, z pewnością nie zyskując tym w jej oczach. Ale domyślała się już, że wcale mu na jej przychylności nie zależało, zważywszy na to, co miało miejsce na tamtych hotelowym parkingu. Zamilkła więc, nie wdając się w dalszą dyskusję i nie racząc go już nawet słowem - po prostu obserwowała poczynania reszty ochrony, gdy łaskawie już znaleźli się na parkingu, w międzyczasie besztając ich za to wszystko, bo oczywistym było, że Dante o wszystkim się dowie, a to z pewnością ściągnie im na głowę jego gniew. Właściwie była wdzięczna za to, że nikt teraz nie zwracał na nią uwagi, bo wszyscy skupieni byli w całości na napastniku i niemal widziała, jak każdy z ludzi Boucher’a aż palił się do tego, by wyładować na nim złość, a potem oczywiście pozbawić go życia. Ten, kto by to zrobił, z całą pewnością zyskałby cenny punkt. Mimo wszystko z lekkim obrzydzeniem obserwowała to, jak znęcali się nad tym człowiekiem, chociaż nie miała dla niego zbyt wiele litości, bo przecież on nie miałby jej dla niej, ale mimo obracania się wśród tej brutalności, ta nadal miała na nią negatywny wpływ - i obrzydzał ją ten widok. Nie mogła nic na to poradzić, ale niestety musiała patrzeć - nie raz i nie dwa była do tego zmuszona, więc teraz skutecznie skrywała emocje. Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy na horyzoncie pojawił się znowu Moe, który zniknął na chwilę - na ramieniu którego dostrzegła też prowizoryczny opatrunek, więc jak zgadywała tym się właśnie zajmował, chociaż mogła mu w tym pomóc, ale nie zamierzała się wychylać - a teraz powstrzymał jednego z ochroniarzy przed kolejnym kopnięciem w nieruchome ciało tego chłopaka.
Chęć przesłuchania go zrodziła się w jej głowie nagle - poczuła nagły przypływ adrenaliny, gdy Santana stwierdził, że trzeba się go pozbyć po cichu, bo przecież nie mogli tak po prostu go zabić: należało chociaż spróbować go przesłuchać albo przynajmniej zobaczyć, czy sam będzie skłonny coś powiedzieć. Dante z pewnością by na to właśnie nalegał albo zrobiłby to sam i pewnie najlepiej ze wszystkich - ale nie było go tutaj, a jeżeli chcieli - a Alba chciała - powrotu do normalności, to musieli działać skutecznie. Tylko tak mogli powstrzymać te ataki, dowiadując się, kto był za nie odpowiedzialny i co dokładnie ten ktoś planował. Skrzyżowała więc ręce pod biustem, gdy Santana obrzucił ją lekceważącym spojrzeniem, ale zniosła ciężar jego spojrzenia i uniosła wymownie brew ku górze, nie zważając na to, iż zwrócił się do niej po imieniu w obecności innego pracownika czy że nieco lekceważący ton przebijał się również przez jego słowa. - Tak, właśnie tego chce - zapewniła zdecydowanym tonem, kręcąc przy tym lekko głową. Owszem, ten ostentacyjny sposób, w jaki obrzucił ją wzrokiem w pewien sposób ją zirytował, zwłaszcza po tych ich wspólnych przebojach, ale w żaden sposób tego nie skomentowała. - To może zorganizuj to przesłuchanie, to się przekonasz. Wydaje Ci się, że nie byłabym w stanie tego zrobić? Że nigdy nie widziałam podobnego przesłuchania? To chyba nieszczególnie dobrze znasz swojego szefa - wyrecytowała ostro, z nutką obrzydzenia względem podobnych praktyk i zachowania swojego małżonka, ale niestety taka była prawda; Dante chciał zdusić w niej to dobro i zrobić z niej nie tylko swoją marionetkę, ale również kobietę silną i bezwzględną - musiała więc oglądać podobne praktyki, wielokrotnie widziała, jak odbierał komuś życie i równie często słyszała błaganie o litości. Domyślała się, że ich dzisiejszy napastnik o nic nie będzie błagał, ale z drugiej strony była zdeterminowana do tego, by chociaż spróbować. - Poza tym ja nie muszę brudzić sobie rąk, od tego mam Ciebie, tak? - obrzuciła go w odwecie spojrzeniem, w podobny, oceniający sposób, prezentując nadal to swoje niezadowolenie, które dusiła w sobie przez ostatnie dni, gdy milczała w zamknięciu - Więc będziemy wzajemnie się sobie śmiać w twarz, ale chce posłuchać, co ma do powiedzenia i czy w ogóle coś. Zależy mi na tym, żeby to całe zamieszanie dobiegło końca, nie chce mieć ochrony 24 godziny na dobę i ochroniarza, który snuje się za mną jak cień - posłała mu sugestywne spojrzenie, w oczywisty sposób nawiązując do jego osoby - Więc przesłuchamy go, czy Ci się to podoba czy nie. I kto powiedział, że będziemy rozmawiać po angielsku? - dodała pewnie, ruszając za nim w stronę samochodu, na pace którego siedział już przywiązany napastnik. Weszła na nią razem z nim, a kiedy szarpnął za jego głowę, skupiła wzrok na tatuażu - kontur sowy, który Albie z oczywistych względów kompletnie nic nie mówił, ale przejęcie na twarzy Moe pozwalało jej sądzić, że to nie zwiastowało nic dobrego. Mimo to wyraz jej twarzy pozostawał ostry i zdecydowany. - Co to za tatuaż? Co oznacza? - zapytała wprost, żądając odpowiedzi od Maurice’a - doskonale widziała po jego mimice, że wiedział z kim mieli do czynienia, więc musiała również poznać specyfikę rywala - Dlaczego sam tatuaż wystarczy? - dopytywała, gdy Moe się odsunął - Naprawdę sądzisz, że ktokolwiek cokolwiek sypnie, gdy pokażesz mu ten tatuaż? Jeżeli są na tyle perfidni, by próbować mnie uprowadzić, to z pewnością wiedzą jak zadbać o to, by ktoś milczał - sprecyzowała, irytując się kolejną lekceważącą postawą Santany, gdy ten zmierzał już do zejścia z paki, by najpewniej rozdysponować kolejne polecenia. Już miała nawet rzucić ostrzej, by jej nie lekceważył, ale nie zdążyła nawet otworzyć ust, bo uprzedził ją sam napastnik. Dotarł do jej uszu niemal bezgłośny półszept w języku hiszpańskim, który doskonale rozumiała, ale być może Maurice liczył na to, że jednak słowa ów młodego gangstera jednak nie są dla niej oczywiste. Przeskakiwała wzrokiem pomiędzy nim, a Santaną, w końcu skupiając zdziwione spojrzenie na twarzy szaleńczo uśmiechniętego mężczyzny, którego przekrwione oczy właśnie na nią spoglądały. Kiedy usłyszała znajomą ksywkę Moe, o której bynajmniej nie chciał mówić i która wprawiała go w lekką frustrację, szybko skierowała na niego pytający wzrok, dostrzegając wyraźne napięcie na jego twarzy. Trybiki w jej głowie pracowały na najwyższych obrotach i bardzo nie spodobało jej się to, że najpewniej znał napastnika, a nie wspomniał o tym ani słowem.
- Znasz go? - spytała cicho, w pierwszej kolejności kierując te słowa do ochroniarza, ale zaraz zwróciła zdeterminowane spojrzenie na ironicznie uśmiechającego się chłopaka - Skąd wiesz, jak do niego mówią? - spytała płynnym hiszpańskim, nie zaskakując tym napastnika w żaden sposób, zapewne doskonale wiedział, że go zrozumie, bo był przygotowany do dzisiejszego ataku.
- Bardzo dużo wiem, a Ty… - obrzucił ją obrzydliwym spojrzeniem, na które w żaden sposób nie zareagowała - …i Butcher nie macie pojęcia, kogo przyjęliście w swoje szeregi - wyrzucił z siebie z cynicznym uśmieszkiem, spluwając po chwili krwią. Odkaszlną, a potem spojrzał pogardliwie na Santanę. - Nie pochwaliłeś się, Stakes?
Spięła się, słysząc te aluzje w jego kierunku - z całą pewnością chłopak wiedział coś, czego nie wiedziała ona i co Santana przed nimi ukrywał. Mógł oczywiście kłamać, grać na czas, ale… coś w jego spojrzeniu i w sposobie, w jaki patrzył na niego Moe mówiło jej, że coś tutaj było mocno nie tak.
- O co tutaj chodzi? - spytała wprost, wbijając ostrzejsze spojrzenie w Maurice’a, który najwyraźniej nie bardzo wiedział, co począć, ale to napastnik nie dał mu dojść do głosu.
- Straty w ludziach bolą - wydusił z siebie, nieco z trudem, ale nie zrażał się swoim stanem. Świetnie się bawił w całej tej sytuacji, chociaż jego sytuacja ogólnie była beznadziejna. Jego słowa dały jej do myślenia, bo najwyraźniej nawiązywał do ataku w restauracji, ale… - Stakes coś o tym wie - napotkała to jego szaleńcze spojrzenie, zwieńczone cynicznym uśmieszkiem - Ale wiedza ma swoją cenę - dodał, insynuując, że oczekuje czegoś w zamian, a kiedy już miała się odezwać, pojawił się Doug, najwyraźniej zniecierpliwiony przedłużającą się na pace sytuacją. Alba znowu przeskoczyła spojrzeniem pomiędzy napastnikiem, a Santaną, a potem posłała gniewne spojrzenie Doug'owi, karcąc go tym samym.
- Nie teraz, do cholery! Odejdź stąd, potrzebujemy jeszcze chwili - poleciła szybko, ale nim się zorientowała w sytuacji i nim zdążyła się odwrócić, chętny do rozmowy napastnik ponownie był już nieprzytomny. Ogarnęła ją wściekłość - równie wściekłe spojrzenie skierowała na Moe. - Co mu zrobiłeś?! - ruszyła w jego kierunku i gniewnie uderzyła go w klatkę piersiową, próbując w ten sposób odepchnąć go od napastnika, ale najpewniej jego postawna sylwetka nawet nie drgnęła. Nieufność, która nią targała Moe wzbudził w niej sam, gdyby sytuacja między nimi była bardziej klarowna, a przynajmniej bardziej pozytywna, z pewnością to wszystko też wyglądałoby inaczej. Ale w tej sytuacji… - Mówił. Mówił o Tobie. Co Ty próbujesz ukrywać, co?

Maurice Santana