outfit
Atmosfera zgęstniała.
Maurice Santana niby nie mógł spodziewać się niczego innego, ale skala konfliktu i tak zdołała go zaskoczyć. Łącząca go z Albą relacja właściwie przestała istnieć. Rozmowy ograniczały się do absolutnego minimum i stały się poprawne wręcz do przesady (brakowało tylko powrotu do „pani Boucher”, ale zwracała się do niego po imieniu, więc nie chciał dokładać do pieca), a ich wspólne życie nie rozgrywało się już nawet na terenie całej posiadłości, ile po prostu w jej sypialni. Bywały dni, kiedy prowadzące do niej drzwi zamykała za sobą rano, żeby uchylić je dopiero późnym wieczorem – tuż przed pójściem spać; zupełnie jakby nie chciała z nim spędzać czasu ani na niego patrzeć. Jej apatyczny stan wydawał mu się alarmujący do tego stopnia, że podejrzewał ją o eksperymenty z antydepresantami czy środkami nasennymi, ale ponieważ granicy jej łazienki postanowił sobie pod żadnym pozorem nie przekraczać, to nie mógł tego sprawdzić ani tym bardziej udowodnić. Konfrontacja natomiast nie wchodziła w grę – ilekroć układał się na materacu, czuł na sobie jej chłodne spojrzenie i wtedy brakowało mu bezczelności, żeby niepokoić ją tuż przed zaśnięciem. Odebrał jej już tak wiele – intymność, spokój, samodzielność – że nie chciał jeszcze ingerować w tych kilka godzin snu, kiedy nie musiała o tym wszystkim myśleć. Jego milcząca obecność w sypialni była wystarczającą karą. Niestety jednak – Maurice ani przez moment nie pomyślał na poważnie o poluźnieniu smyczy (dygresja: to zabawne, kiedy w ten sposób wyraża się ktoś, kto sam tańczy tak, jak mu zagrają) i starał się nie spuszczać jej z oka, a nocami uparcie koczował przy drzwiach sypialni. Ten impas bowiem już nie tylko „nie sprzyjał” budowaniu zaufania – on jeszcze pogłębiał jego brak w związku z obawą o to, co mogłoby się stać, gdyby kolejną próbę brawurowej ucieczki podjęła pod wpływem. Tym razem może nie zdążyłaby odbić kierownicą tuż przed wyskakującym na drogę Moe, może odbiłaby nią za mocno i zatrzymała się na ogrodzeniu albo – dajmy na to – w salonie, a może po prostu już na mieście zbyt późno zarejestrowałaby zmianę światła czy inne auto na skrzyżowaniu; w każdym razie – to było ryzyko, którego nie zamierzał podjąć i dlatego trwał na swoim posterunku, nie zważając na jej milczenie, krzywe spojrzenia czy różnego rodzaju drobne prowokacje. Liczył na to, że jej przejdzie.
Problem polegał na tym, że zanim objawy chandry zdążyły złagodnieć, domową kurację trzeba było przerwać. Oto Dante, dzięki plotkarstwu i istnieniu gangsterskiej poczty pantoflowej, dowiedział się o klubowej absencji Alby i stanowczo zażądał, żeby na powrót zaczęła się pojawiać w The Shop. Lokal, choć w całości oddany pod opiekę kobiety, był perłą w koronie Bouchera, więc przedłużająca się nieobecność pary królewskiej działała na niekorzyść zarówno klubu, jak i narkobiznesu – zwłaszcza w obliczu wydarzeń sprzed paru (parunastu?) dni, o których wciąż mówiono w półświatku. Nawet jeśli bowiem interesów nie wstrzymano ani na moment, to takie zapadnięcie się pod ziemię mogło być odbierane różnorako zarówno przez konkurencję, jak i przez ludzi Dante; szczególnie tych, którzy nadstawiali karku „na ulicy”. Chciała więc tego albo nie – nie było rady: żeby już w zarodku ukrócić pogłoski o strachu czy kryzysie w gangu Butchera, Alba musiała zastąpić męża, wyjść z domu i pokazać się na salonach. W końcu nic tak dobrze nie świadczy o czyjejś odwadze,
Ponieważ zbliżał się sezon bożonarodzeniowy, The Shop autentycznie tętnił życiem. Cokolwiek myślała sobie o nerdowatym menadżerze, którego z polecenia męża musiała tam zatrudnić, ten – pod jej nieobecność – radził sobie naprawdę nieźle i sprawił, że ludzie wystawali w długich kolejkach, żeby chociaż na chwilę wejść do środka. Ludzi, z którymi musiała zamienić słowo, było więc mnóstwo i odkąd tylko pojawili się na miejscu, przemieszczali się jedynie z loży do loży, gdzie w imieniu Dante witała jego biznesowych partnerów i znajomych – miejskich urzędników, prawników, lekarzy, podrzędnych przedstawicieli branży filmowej, mniej znanych sportowców czy przedsiębiorców, a także po prostu gangsterów: zarówno co ważniejszych członków grupy Bouchera, jak i przedstawicieli tych ekip, z którymi Butcher żył w dobrych relacjach. Po tych kilku dniach marazmu za murami rezydencji, Moe czuł się dokładnie tak, jakby Alba zabrała go do wesołego miasteczka (tak wielu nowych ludzi poznał), chociaż bardzo żałował, że nie miał przy sobie aparatu, dyktafonu albo czegoś w tym rodzaju. No i – że kiedy było już po wszystkim – był tym autentycznie wyczerpany. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zbyt dużo socjalizowania się. Nie mógł się doczekać, kiedy już wdrapią się na piętro, drzwi do jej biura się zamkną i będą mogli w spokoju doczekać telefonu od Dante, którym ten zamierzał sprawdzić, czy jego wola na pewno została spełniona.
– Dobry wieczór, pani Boucher – odezwał się na ich widok mężczyzna w garniturze, stojący przed drzwiami, oddzielającymi przestrzeń dla vipów od części zarezerwowanej dla pracowników. Był to jeden z tych ochroniarzy, których Moe oddelegował do The Shop prosto z willi, ale akurat ten nie był świadkiem jej ucieczki i tę swoistą degradację zawdzięczał odpowiedzialności zbiorowej. Santana trochę mu współczuł, chociaż nie spodobało mu się, że bez skrępowania prowadził Albę wzrokiem przez korytarz, ewidentnie skupiając się na jej tyłku. – Pani Boucher, przy barze czeka pani Galvez. Zoba… – Pytanie mężczyzny (zaczął je zadawać, gdy otwierała drzwi do biura) przerwał przechodzący obok niego Maurice, mocno szturchając go barkiem w odpowiedzi na jego zachowanie.
– Przyprowadź ją tutaj. Pani Boucher jest zmęczona salą – rzucił krótko Moe, obrzucając ochroniarza wymownym spojrzeniem, a potem szybkim krokiem nadrobił dystans, dzielący go od Alby, wślizgnął się za nią do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Cisza, panująca w pomieszczeniu dzięki wygłuszonym ścianom, była wręcz odurzająca, więc przez dłuższą chwilę jej nie zaburzali (albo po prostu kontynuowali swoją zimną wojnę), odpoczywając od hałasu dudniącej muzyki, rozmów i śmiechu. – Wiedziałaś, że tu będzie? – Zapytał dopiero, kiedy rozsiadając się wygodniej w fotelu, ten głośno pod nim zaskrzypiał i nieco uszczerbił kojącą atmosferę. – Chłopcy mówią, że przychodzi do szpitala wcześnie rano i wychodzi dopiero późnym wieczorem. Myślisz, że ma już dosyć i po prostu przyszła odreagować, czy to coś więcej? – Przechylił głowę w bok. Pani Galvez (prywatnie Emily, trzecie pokolenie irlandzkich imigrantow) – żona postrzelonego Gordo – w rozumieniu Moe należała do tych bardziej lubialnych „kobiet mafii” w otoczeniu Dante i dlatego nie sądził, żeby jej niezapowiadana wizyta miała zwiastować coś złego, ale to jednak Alba znała ją dłużej. Zresztą – to zawsze był powód, żeby zamienić chociaż jedno słowo. Ostatnio było ich przecież tak mało. – Zanim tu przyjdzie – odezwał się zaraz, obrzucając ją ostrożnym spojrzeniem. – Nie jesteś głodna? Bo ja bardzo. Tobie też coś zamówić?
Alba Boucher