the lust of ass
: ndz gru 14, 2025 6:52 pm
Stalowoszare niebo osnute chmurami nie napełniało jej w żadnym stopniu optymizmem. Zanosiło się na deszcz. Możliwe nawet, że burzę. Evina nienawidziła podobnych warunków. Zwłaszcza, gdy przebywała w nieznanym sobie miejscu. Nigdy nie mogła mieć pewności czy gdzieś w pobliżu nie znajduje się tabun zarażonych lub też szabrownicy i inni szubrawcy, którzy gotowi byli sprzedać kulkę wszystkiemu, co tylko weszło im w drogę lub naruszyło wyznaczone przez nich terytorium.
Deszcz, zwłaszcza ulewny, pogarszał widoczność. Jego dźwięki lub też odgłosy nie daj Boże kłębiącej się burzy potrafiły zakamuflować odgłosy kroków. Chyba właśnie kroków obawiała się najbardziej. Mogły z łatwością wtopić się w tło i należeć praktycznie do każdego. Zupełnie inaczej niż głosy klikaczy, na które była wyczulona lub też charakterystyczny szczęk broni.
Jeszcze raz przyjrzała się okolicy przez lunetę karabinu snajperskiego. Nie dostrzegła żadnego ruchu na ulicach. Miała nadzieję, że podobne pustki panowały także wewnątrz budynków.
Cel był prosty: musiała zdobyć skądś zapasy medykamentów. Jedzenie również byłoby mile widziane, ale to właśnie leki były tym, czego najbardziej brakowało mieszkańcom osady. Lekarze nie mogli wiecznie podawać swoim pacjentom pastylek wykonanych z i tak drogocennego cukru w nadziei, że striggerują efekt placebo, a jedynym, co mieli do była penicylina wyhodowana skrupulatnie na chlebie Juno, która jakiś czas temu zagrabiła cały zapas chleba z niedawno przejętej przez zarażonych wioski.
Schowała karabin i ruszyła przed siebie, zagłębiając się w kolejne uliczki zapomnianego miasta. Przyglądała się uważnie witrynom sklepowym, które od lat były powybijane lub zabite dechami od środka w nadziei, że to uchroni znajdujących się tam ludzi przed zarówno zarażonymi jak i innymi ludźmi.
Stąpała ostrożnie choć jej krok był pewny, a mięśnie zdawały się być niczym ściśnięta sprężyna, która może odskoczyć w każdej chwili, gdy tylko zostanie puszczona. Była spięta, gotowa do działania na każdą możliwą oznakę czającego się w pobliżu zagrożenia.
Przetrząsnęła kilka lokali. Nie znalazła tam nic godnego uwagi. Jedynie kilku umarlaków. Szkielety lub zasuszone mumie tych, którzy musieli tu kiedyś rezydować. Trudno było określić w jaki sposób skończyli. Czy zmarli na skutek ran, chorób czy może sami zakończyli swój żywot, gdy tylko przybrał zbyt beznadziejny obrót.
W końcu jednak dotarła do centrum. Miała nadzieję, że może w tych rejonach ostało się jeszcze coś, co mogłoby jej się przydać. Pchnęła drzwi najbliższego budynku, wchodząc powoli do środka.
Nie odkryła nic nadzwyczajnego na parterze poza śladami ogólnej ruiny, która zapanowała tu przez te dwadzieścia lat od wybuchu pandemii. Tapety odchodziły od ścian, w których gdzieniegdzie widać było pęknięcia. ślady dzikiej roślinności często można było napotkać w miejscach, gdzie wiatr mógł je zasiać.
Ruszyła na piętro. Schody zatrzeszczały głucho jakby zaraz miały się zapaść. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Serce waliło jej jak młotem, ale wokół panowała niezmącona cisza. Poszła więc dalej. Pod każdymi drzwiami przystawała na chwilę, by upewnić się, że na pewno nic nie grasuje w środku i dopiero wtedy subtelnie popychała drzwi, aby zajrzeć do wnętrza, a później przeszukać je w nadziei, że natknie się na coś wartościowego.
Był to dosyć długi proces powtarzany raz za razem, ale nie chciała niczego ominąć.
zaylee miller
Deszcz, zwłaszcza ulewny, pogarszał widoczność. Jego dźwięki lub też odgłosy nie daj Boże kłębiącej się burzy potrafiły zakamuflować odgłosy kroków. Chyba właśnie kroków obawiała się najbardziej. Mogły z łatwością wtopić się w tło i należeć praktycznie do każdego. Zupełnie inaczej niż głosy klikaczy, na które była wyczulona lub też charakterystyczny szczęk broni.
Jeszcze raz przyjrzała się okolicy przez lunetę karabinu snajperskiego. Nie dostrzegła żadnego ruchu na ulicach. Miała nadzieję, że podobne pustki panowały także wewnątrz budynków.
Cel był prosty: musiała zdobyć skądś zapasy medykamentów. Jedzenie również byłoby mile widziane, ale to właśnie leki były tym, czego najbardziej brakowało mieszkańcom osady. Lekarze nie mogli wiecznie podawać swoim pacjentom pastylek wykonanych z i tak drogocennego cukru w nadziei, że striggerują efekt placebo, a jedynym, co mieli do była penicylina wyhodowana skrupulatnie na chlebie Juno, która jakiś czas temu zagrabiła cały zapas chleba z niedawno przejętej przez zarażonych wioski.
Schowała karabin i ruszyła przed siebie, zagłębiając się w kolejne uliczki zapomnianego miasta. Przyglądała się uważnie witrynom sklepowym, które od lat były powybijane lub zabite dechami od środka w nadziei, że to uchroni znajdujących się tam ludzi przed zarówno zarażonymi jak i innymi ludźmi.
Stąpała ostrożnie choć jej krok był pewny, a mięśnie zdawały się być niczym ściśnięta sprężyna, która może odskoczyć w każdej chwili, gdy tylko zostanie puszczona. Była spięta, gotowa do działania na każdą możliwą oznakę czającego się w pobliżu zagrożenia.
Przetrząsnęła kilka lokali. Nie znalazła tam nic godnego uwagi. Jedynie kilku umarlaków. Szkielety lub zasuszone mumie tych, którzy musieli tu kiedyś rezydować. Trudno było określić w jaki sposób skończyli. Czy zmarli na skutek ran, chorób czy może sami zakończyli swój żywot, gdy tylko przybrał zbyt beznadziejny obrót.
W końcu jednak dotarła do centrum. Miała nadzieję, że może w tych rejonach ostało się jeszcze coś, co mogłoby jej się przydać. Pchnęła drzwi najbliższego budynku, wchodząc powoli do środka.
Nie odkryła nic nadzwyczajnego na parterze poza śladami ogólnej ruiny, która zapanowała tu przez te dwadzieścia lat od wybuchu pandemii. Tapety odchodziły od ścian, w których gdzieniegdzie widać było pęknięcia. ślady dzikiej roślinności często można było napotkać w miejscach, gdzie wiatr mógł je zasiać.
Ruszyła na piętro. Schody zatrzeszczały głucho jakby zaraz miały się zapaść. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Serce waliło jej jak młotem, ale wokół panowała niezmącona cisza. Poszła więc dalej. Pod każdymi drzwiami przystawała na chwilę, by upewnić się, że na pewno nic nie grasuje w środku i dopiero wtedy subtelnie popychała drzwi, aby zajrzeć do wnętrza, a później przeszukać je w nadziei, że natknie się na coś wartościowego.
Był to dosyć długi proces powtarzany raz za razem, ale nie chciała niczego ominąć.
zaylee miller