48 y/o
CHRISTMASSY
168 cm
detektywka wydziału zabójstw w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
The Grinch stole Christmas and so did I
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Stalowoszare niebo osnute chmurami nie napełniało jej w żadnym stopniu optymizmem. Zanosiło się na deszcz. Możliwe nawet, że burzę. Evina nienawidziła podobnych warunków. Zwłaszcza, gdy przebywała w nieznanym sobie miejscu. Nigdy nie mogła mieć pewności czy gdzieś w pobliżu nie znajduje się tabun zarażonych lub też szabrownicy i inni szubrawcy, którzy gotowi byli sprzedać kulkę wszystkiemu, co tylko weszło im w drogę lub naruszyło wyznaczone przez nich terytorium.
Deszcz, zwłaszcza ulewny, pogarszał widoczność. Jego dźwięki lub też odgłosy nie daj Boże kłębiącej się burzy potrafiły zakamuflować odgłosy kroków. Chyba właśnie kroków obawiała się najbardziej. Mogły z łatwością wtopić się w tło i należeć praktycznie do każdego. Zupełnie inaczej niż głosy klikaczy, na które była wyczulona lub też charakterystyczny szczęk broni.
Jeszcze raz przyjrzała się okolicy przez lunetę karabinu snajperskiego. Nie dostrzegła żadnego ruchu na ulicach. Miała nadzieję, że podobne pustki panowały także wewnątrz budynków.
Cel był prosty: musiała zdobyć skądś zapasy medykamentów. Jedzenie również byłoby mile widziane, ale to właśnie leki były tym, czego najbardziej brakowało mieszkańcom osady. Lekarze nie mogli wiecznie podawać swoim pacjentom pastylek wykonanych z i tak drogocennego cukru w nadziei, że striggerują efekt placebo, a jedynym, co mieli do była penicylina wyhodowana skrupulatnie na chlebie Juno, która jakiś czas temu zagrabiła cały zapas chleba z niedawno przejętej przez zarażonych wioski.
Schowała karabin i ruszyła przed siebie, zagłębiając się w kolejne uliczki zapomnianego miasta. Przyglądała się uważnie witrynom sklepowym, które od lat były powybijane lub zabite dechami od środka w nadziei, że to uchroni znajdujących się tam ludzi przed zarówno zarażonymi jak i innymi ludźmi.
Stąpała ostrożnie choć jej krok był pewny, a mięśnie zdawały się być niczym ściśnięta sprężyna, która może odskoczyć w każdej chwili, gdy tylko zostanie puszczona. Była spięta, gotowa do działania na każdą możliwą oznakę czającego się w pobliżu zagrożenia.
Przetrząsnęła kilka lokali. Nie znalazła tam nic godnego uwagi. Jedynie kilku umarlaków. Szkielety lub zasuszone mumie tych, którzy musieli tu kiedyś rezydować. Trudno było określić w jaki sposób skończyli. Czy zmarli na skutek ran, chorób czy może sami zakończyli swój żywot, gdy tylko przybrał zbyt beznadziejny obrót.
W końcu jednak dotarła do centrum. Miała nadzieję, że może w tych rejonach ostało się jeszcze coś, co mogłoby jej się przydać. Pchnęła drzwi najbliższego budynku, wchodząc powoli do środka.
Nie odkryła nic nadzwyczajnego na parterze poza śladami ogólnej ruiny, która zapanowała tu przez te dwadzieścia lat od wybuchu pandemii. Tapety odchodziły od ścian, w których gdzieniegdzie widać było pęknięcia. ślady dzikiej roślinności często można było napotkać w miejscach, gdzie wiatr mógł je zasiać.
Ruszyła na piętro. Schody zatrzeszczały głucho jakby zaraz miały się zapaść. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Serce waliło jej jak młotem, ale wokół panowała niezmącona cisza. Poszła więc dalej. Pod każdymi drzwiami przystawała na chwilę, by upewnić się, że na pewno nic nie grasuje w środku i dopiero wtedy subtelnie popychała drzwi, aby zajrzeć do wnętrza, a później przeszukać je w nadziei, że natknie się na coś wartościowego.
Był to dosyć długi proces powtarzany raz za razem, ale nie chciała niczego ominąć.

zaylee miller
Ari
Nie lubię narzucania mojej postaci reakcji i zachowania oraz dopisywania do jej rzeczy czy sterowania nią w jakikolwiek sposób bez konsultacji.
34 y/o
CHRISTMASSY
171 cm
koronerka w toronto police service
Awatar użytkownika
znowu z dziewczętami
śmiejemy się trzema
chuj zostawcie paczki
i tak nic w nich nie ma
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

037.
Nienawidziła deszczu. Nie chodziło o to, że przemakała do suchej nitki, choć faktycznie kurtka zaczęła przylegać do pleców jak druga skóra. Chodziło o to, że deszcz był głośny. Głuchy, ciężki, odbijał się od blach, parapetów i rozbitego szkła. Zagłuszał wszystko. W tym kroki. Kroki, które mogły nie należeć do niej.
Taka pogoda nie wybaczała błędów. Wiatr ciął jak szkło, a zimne krople wciskały się wszędzie, gdzie nie powinny i tłumiły dźwięki świata. A raczej tego, co z niego zostało.
Zaylee Miller była kiedyś koronerem w Wyoming. Teraz była wszystkim i niczym. Lekarką, patolożką, sanitariuszką i czasem sędzią. W tym świecie wszyscy musieli mieć wiele twarzy, bo świat nie dawał miejsca wyłącznie jednej.
Dostała się do budynku przez boczne schody przeciwpożarowe – miały więcej rdzy niż stali, ale trzymały się ściany jakimś cudem, być może z czystego uporu. Nie ufała im. Tak, jak nie ufała własnemu szczęściu. Jednak potrzeba zapasów, choćby najmarniejszej apteczki czy butelki środka dezynfekującego była silniejsza niż strach przed betonem piętro niżej.
Gdy weszła na ostatnią kondygnację, oświetlona jedynie mlecznobiałym światłem przebijającym się przez zachmurzone niebo, miała już na koncie kilka modlitw do nieistniejących bóstw. Szczególnie jedną: żeby ta cholerna poręcz nie odpadła.
Piętro było ciche. Zbyt ciche. Wnętrza wyglądały, jakby ktoś kiedyś próbował się tu schronić, a potem… Po prostu przestał. Rzucone plecaki, porozrzucane papiery, odciski rąk na zakurzonych meblach.
Miller, jako koroner, widziała już różne rzeczy. Ciała w stanie daleko posuniętego rozkładu. Ciała, które nie chciały być ciałami, tylko nadal czymś więcej. Jednak nawet teraz, lata po wybuchu pandemii, czuła to znajome napięcie w karku. Jakby ktoś lub coś obserwowało ją zza uchylonych drzwi.
Miała przy sobie nóż chirurgiczny i starą strzelbę przewieszoną przez plecy. I latarkę, którą uruchamiała tylko wtedy, gdy naprawdę musiała. Poza tym oczy, uszy, nos. Zmysły były lepsze niż elektronika. Elektronika się psuje. Instynkt rzadziej.
Zajrzała do jednego z pomieszczeń. Łazienka. Prawie bez podłogi, ale nad sedesem wisiała apteczka. Klasyczna, biała z czerwoną farbą, która nieco spłynęła. Otworzyła ją powoli. W środku plastry, pusta buteleczka po jodynie, coś, co przypominało aspirynę (rozpuszczoną w wilgoci do postaci jednej wielkiej tabletki mutantki) i dwa bandaże. Jeden wyglądał, jakby przeszedł dwie wojny i rozwód. Drugi cały. Nieprzesiąknięty. Czysty. Jak na obecne czasy — skarb.
Zwinęła znalezisko i ruszyła dalej. Przeszukiwała kolejne pokoje metodycznie, krok po kroku. Miała już swoje techniki — sprawdzenie pod łóżkiem, w szafkach, za drzwiami. Zawsze lewa ręka gotowa do blokady, prawa z nożem.
W pewnym momencie usłyszała charakterystyczne skrzypnięcie desek, które uginały się pod ciężarem czyichś kroków. Zaylee chwyciła starą strzelbę. Sprzęt był równie zdewastowany, jak wszystko inne w jej życiu, ale jeśli przyłożyć go komuś do ryja, wciąż robił wrażenie. Albo dziurę. Odciągnęła zamek i nerwowo przesunęła się w stronę drzwi. Przez wąski otwór dostrzegła sylwetkę zakapturzonej postaci. Ludzkiej. Nie zarażony, nie klikacz, nie jebany szczur w butach — człowiek. Kobieta. A przynajmniej coś, co chodziło na dwóch nogach i nie bełkotało, jakby połknęło rozstrojone radio. Kurwa, kolejnym szabrownikom tu nie było miejsca.
Bezszelestnie przysunęła się jeszcze bliżej. Broń była niczym przedłużenie jej ręki. Kroki intruza stawały się coraz wyraźniejsze.
No chodź, kurwa. Daj mi tylko pretekst — mruknęła pod nosem, zaciskając mocniej na swojej pancernej suce, po czym wyślizgnęła się na korytarz. — Ej ty, jebana Dora Odkrywczyni — warknęła, celując nieznajomej prosto w łeb. — Rusz się o krok, a ci rozjebię czaszkę jak zgniłe jabłko. Serio. Mój palec ślizga się po spuście szybciej niż dziecko na zjeżdżalni i mam moralność grzyba.
Zaylee zrobiła jeszcze jeden krok naprzód, nie spuszczając z niej lufy.
A ty masz trzy sekundy, żeby powiedzieć, kim jesteś, czego tu szukasz i dlaczego, do kurwy nędzy, akurat tutaj — powiedziała spokojnie, aż za spokojnie. — Tylko zastanów się dobrze. Bo jeśli mi się nie spodoba, to będę tapetować ściany twoim mózgiem, słowo daję.
Deszcz dudnił o dach jak oklaski od niebios. Miller była gotowa strzelić, jeśli ta druga choćby się skrzywi.

Evina J. Swanson
bubek
nie lubię postów z ai i takich o niczym, braku zaangażowania w fabułę i kiedy druga strona nie wykazuje się inwencją twórczą
48 y/o
CHRISTMASSY
168 cm
detektywka wydziału zabójstw w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
The Grinch stole Christmas and so did I
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Była w trakcie przeszukiwania kolejnej z szuflad zdezelowanej zabudowy meblowej, w której nie pozostało już nic wartego uwagi, gdy usłyszała pierwsze krople deszczu uderzające w brudne szyby budynku.
A więc jednak. Jedyną pociechą było to, że jednak znajdowała się już w budynku. Z dala od deszczu, który mógłby siec w oczy i przejmować zimnem przenikającym w zasadzie do kości. Zwłaszcza o tej porze roku, gdy pogoda nie należała do najcieplejszych.
Starała się wytężyć zmysły i stać się jeszcze bardziej świadomą swojego otoczenia, ale nie było to takie proste. Coś zaskrzypiało. Na zewnątrz. Przez moment trwała w napięciu nasłuchując. Wokół jedynie dźwięk coraz cięższych kropel uderzających w każdą możliwą powierzchnię oraz hulający wiatr. Nie podobało jej się to.
Klimatyzacja w tym budynku należała raczej do tych z rodzaju archaicznych. Dmące podmuchy świszczały w niej i przypominały niemal złowieszcze głosy, które zdawały się ją otaczać i zbliżać z każdej ze stron. Aż zdjął ją zimny dreszcz, ale postanowiła zamiast tego po prostu ruszyć dalej.
Budynek mieścił w sobie wystarczającą liczbę pomieszczeń, że mogłaby liczyć na to, że przynajmniej gdzieś natrafi na coś więcej niż sterty papierów, w których zdesperowani mieszkańcy starali się spisać swoje myśli, aby przynajmniej nie oszaleć lub po prostu chcąc przekazać coś potomnym, którzy mogliby i tak nigdy nie przybyć w te progi.
Na jednym z biurek dostrzegła różowego pluszowego królika choć jego kolorowe futerko zdecydowanie zdążyło oblepić się brudem i zszarzeć jak niemalże wszystko wokół. Upływ czasu sprawił, że kolory zdążyły wypłowieć i stać się niczym innym jak smutnym wspomnieniem. Panująca za oknem pogoda jedynie pogłębiała to uczucie, spowijając całość dodatkowym przygnębiającym półmrokiem.
W końcu jednak natrafiła na coś, co przynajmniej częściowo mogłoby jej się przydać. Taśma klejąca, pudełko zapałek. Stare, ale wydawało się, że zarówno siarka jak i draska zdawały się być w porządku. Możliwe, że skorzysta z nich następnym razem, gdy rozbije obóz w lesie.
Cokolwiek udało jej się znaleźć zdecydowanie nie było zapasami, na które liczyła. Miała jedynie nadzieję, że jej mały wypad nie przeciągnie się bardziej niż planowała. Chociaż chwilowo wszystko wyglądało oględnie mówiąc chujowo.
Wiatr ponownie zawył w sposób, który przypominał ludzki głos, ale powoli chyba przyzwyczajała się do tego stanu rzeczy. Przynajmniej póki nie usłyszała czegoś, co ewidentnie należało do człowieka.
Zastygła w bezruchu, kalkulując. Na udzie miała kaburę z naładowaną berettą, do której mogłaby sięgnąć o wiele sprawniej niż po colta obecnego przy boku. Evina zawsze miała przy sobie więcej niż jedną sztukę broni. Wolała być przygotowana na wszelką ewentualność.
Przez moment przyglądała się nikłemu odbiciu kobiety w brudnej szybie. Starała się oszacować dystans oraz to jak szybko byłaby w stanie nacisnąć na spust by odstrzelić jej łeb. Z drugiej strony celowała dosyć wysoko. Odrzut zrobiłby swoje, a ona mogłaby się uchylić i skorzystać z okazji by zamknąć dystans zanim ta by przeładowała... Wciąż jednak niepotrzebne ryzyko. Z tej perspektywy nie miała pojęcia z kim ma do czynienia. Nie widziała na niej żadnych symboli mogących świadczyć o przynależności do jakiejkolwiek organizacji. Sama nie miała pewności czy to dobrze czy nie. Nie miała pewności kto to był ani czym się kierował.
- Zbłąkany wędrowiec w poszukiwaniu strawy i leków - chociaż w tej kwestii postanowiła wykazać się przynajmniej częściową prawdomównością.
Zresztą czy nie każdy teraz poszukiwał tego samego? Prawdziwym pytaniem było jedynie z czyjego ramienia działał.
- Mogę się odwrócić? - zapytała jeszcze, lustrując uważnie postać nieznajomej w tafli okna.
Może i było to bezczelne pytanie, ale warte zadania. Evina zachowywała stoicki spokój. Nie pierwszy raz znalazła się po niewłaściwej stronie lufy. Kiedyś zginie od tego lub od paskudnego ugryzienia, ale nie dziś.

zaylee miller
Ari
Nie lubię narzucania mojej postaci reakcji i zachowania oraz dopisywania do jej rzeczy czy sterowania nią w jakikolwiek sposób bez konsultacji.
34 y/o
CHRISTMASSY
171 cm
koronerka w toronto police service
Awatar użytkownika
znowu z dziewczętami
śmiejemy się trzema
chuj zostawcie paczki
i tak nic w nich nie ma
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Lufa myśliwskiej dubeltówki była lekko przyjemna pod palcem wskazującym. Zaylee celowała niezmiennie w głowę nieznajomej kobiety, której sylwetka rysowała się w matowej tafli brudnego, pękniętego okna. Mimo że świat zdążył się już trzy razy zawalić i złożyć z powrotem jak pieprzone origami, zasady pozostały te same: nie ufać nikomu, kto wygląda zbyt czysto, mówi zbyt składnie albo nie śmierdzi jak siedem dni walki o przetrwanie. A ta wyglądała, jakby spała w czymś innym niż w porzuconym kontenerze. Zero oznak infekcji, przemocy rytualnej albo pozornego śladu po ugryzieniu. A to już plus.
Strzelba nie drgnęła. Miller miała stabilną rękę. Tylko czasem jej się przypominało, że kiedyś używała tej samej dłoni do podpisywania protokołów zgonu i wpisywania w rubryce przyczyna śmierci najczęściej zawał, samobójstwo albo krwiak podtwardówkowy. Teraz odpowiedź była prostsza: świat się rozpadł, co cię to obchodzi?
Zaylee uniosła jedną brew. Zawsze była sceptyczna wobec ludzi mówiących pełnymi zdaniami. W nowej rzeczywistości większość komunikatów ograniczała się do "nie strzelaj!" ewentualnie "za tobą!".
Aha — mruknęła, zerkając znad lufy. — I pewnie jeszcze sierotka z przetrąconą przeszłością, co? Z talentem do wycinania zombiaków i sercem ze złota?
Kobieta stała spokojnie. Albo była kompletnie nierozsądna, albo naprawdę wiedziała, że nie jest tu po to, żeby komuś robić kuku. Miller westchnęła. Gdyby miała monetę, rzuciłaby nią, żeby zdecydować, czy strzelać. Ale monetę ostatni raz widziała w 2023 roku.
Mogę się odwrócić?
Koronerka przekrzywiła głowę. Zawahała się. Po pierwsze, kobieta mówiła zbyt spokojnie jak na kogoś, kto mógł zaraz zostać nowym wpisem do policyjnego raportu — gdyby te jeszcze istniały. Po drugie, wyglądała raczej na kogoś, kto potrafiłby rzucić w nią nożem, zanim zdąży mrugnąć. Po trzecie — i to najgorsze — Zaylee miała przeczucie, że jeśli jej pozwoli, to zaraz będą musiały rozmawiać. A tego właśnie nie znosiła najbardziej.
Możesz nawet zrobić salto w tył, jeśli chcesz — parsknęła pod nosem. — Ale jak okażesz się jedną z tych kultystek, co odprawiają rytuały z plasteliną i myślą, że przez wiatr można się komunikować z kosmicznymi duchami, to ci odstrzelę łeb bez wyrzutów sumienia. No, może z lekkim żalem, bo zmarnuję nabój — ostrzegła lojalnie, lustrując nieznajomą od stóp do głów. Rzeczywiście nie wyglądała na członka żadnej z tych śmierdzących organizacji ani innego głupkowatego kultu, który myślał, że zagłada to idealny moment na nowe porządki.
Kobieta odwracała się z taką ostrożnością, jakby wokół były miny. Może były. W tym świecie wszystko mogło być miną. Nawet dobre intencje. Miller przyglądała się jej dokładnie, wzrokiem człowieka, który całe życie analizował martwe ciała i teraz z trudem wracał do rozmów z żywymi. Wypatrywała drobnych oznak: potu na skroniach, napiętych mięśni, zbyt ciasno zaciśniętej szczęki. Nic z tego. Twarz spokojna. Trochę zmęczona. Trochę jakby też miała dość tego cyrku.
Milczenie.
Dobra, zróbmy to tak — powiedziała w końcu. — Ja schowam broń, jeśli ty obiecasz, że nie jesteś szurniętą kanibalką ani samozwańczą prorokinią. Umowa?
Zaylee nie ufała nikomu. Ale nie z paranoi. Ufała statystyce. Statystyka mówiła: jeśli spotykasz kogoś żywego po końcu świata, to masz 73% szans, że chce cię okraść, 14%, że cię zje, 8%, że jest fanatykiem, a tylko 5%, że nic z tego. Aż za dobrze znała proporcje. W końcu jej specjalizacja to liczby. Martwe liczby.

Evina J. Swanson
bubek
nie lubię postów z ai i takich o niczym, braku zaangażowania w fabułę i kiedy druga strona nie wykazuje się inwencją twórczą
48 y/o
CHRISTMASSY
168 cm
detektywka wydziału zabójstw w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
The Grinch stole Christmas and so did I
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Spotkania z jakimkolwiek żywym człowiekiem potrafiło być cholernie niebezpieczne. Mógł zawsze być częścią większej grupy, ale jeśli działał samotnie oznaczało to, że władał bronią i sprytem na tyle biegle by przeżyć te wszystkie lata po upadku cywilizacji.
Była świadoma, że wycelowana w jej głowę strzelba może być jej końcem, ale Evina wyznawała dwie zasady: tylko spokój może nas ocalić oraz jeśli mam umrzeć to z godnością. Nie wznosiła więc błagalnych krzyków. Zamiast tego robiła, co mogła by wykazać się spokojem i ocenić sytuację w poszukiwaniu najlepszego wyjścia.
Kobieta była wygadana. To mogło znaczyć, że tak naprawdę nie chciała jej zabijać lub grała na czas. Broń z pewnością trzymała pewną dłonią więc o ile nie była mistrzynią blefu to wiedziała jak się nią posługiwać.
- Dalej mówimy o mnie?
Jej pytanie miało w sobie coś z bezczelności chociaż wypowiedziane zostało obojętnym tonem. Nie powinna drażnić kogoś z palcem na spuście, ale to było silniejsze od niej. Zwłaszcza, że chyba trafiła na kogoś kto lubił sobie pogadać.
Powoli odwróciła się w kierunku kobiety. Nie chciała sprowokować strzału jakimś nieroztropnym ruchem. Zwłaszcza, że jednak była wyraźnie uzbrojona i jeden nieostrożny gest mógłby być zinterpretowany jako próba sięgnięcia po broń.
Zlustrowała uważnie wzrokiem stojącą przed nią nieznajomą. Starała się odnaleźć jakiś szczegół mogący pomóc w zidentyfikowaniu kim była. Naszywki na ubraniach czy zawieszki. Jej skóry nie zdobił nawet żaden tatuaż czy charakterystyczne blizny mogące świadczyć o jej przynależności do którejkolwiek ze znanych jej organizacji.
- Nie jestem - odpowiedziała od razu, stwierdzając, że ma przed sobą całkowita niewiadomą. - I nie jestem zainteresowana takimi rzeczami jeśli rekrutujesz.
Mogła nareszcie w pełni oszacować dzielący je dystans oraz przedmioty, które znajdowały się w pobliżu, a które mogłaby wykorzystać, gdyby jednak kobiecie coś się odmieniło i postanowiłaby jednak ukrócić jej życie. Nigdy nie mogła być nikogo pewna.

zaylee miller
Ari
Nie lubię narzucania mojej postaci reakcji i zachowania oraz dopisywania do jej rzeczy czy sterowania nią w jakikolwiek sposób bez konsultacji.
34 y/o
CHRISTMASSY
171 cm
koronerka w toronto police service
Awatar użytkownika
znowu z dziewczętami
śmiejemy się trzema
chuj zostawcie paczki
i tak nic w nich nie ma
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Nie była specjalistką od strategii wojskowych. Właściwie nie miała zbyt dużego doświadczenia w walce w sensie ogólnym, ale była mistrzynią w analizowaniu sytuacji. A sytuacja wyglądała jak klasyczny moment, który mógłby zakończyć się strzałem w potylicę, gdyby kobieta przeciągała chwilę i próbowała się buntować. Jednak najwyraźniej nie była jakimś przeciętnym napotkanym wędrowcem. Była rozważna. Miała w sobie tę dziwną, niepokojącą cechę, która każe człowiekowi zastanowić się, zanim zrobi cokolwiek głupiego.
Ludzie z obozu, do którego Miller trafiła trzy lata temu, uważali ją za pyskatą. I mieli rację. Zaylee była wyszczekana. Ale to pomagało przetrwać w świecie, gdzie wciąż próbowali dominować mężczyźni. Nawet podczas postapokalipsy obowiązywał podział, z którym koronerka nie chciała się pogodzić. Nie miała zamiaru siedzieć na tyłku, żeby zajmować się prostymi czynnościami i opieką nad cudzymi dziećmi.
Przestąpiła powoli z nogi na nogę, jakby w tej zrujnowanej rzeczywistości nic nie mogło jej już zaskoczyć.
Och, a więc nie chcesz dołączyć do mojego klubu? Chuj z tym — gdyby miała wolne ręce, pewnie machnęłaby jedną lekceważąco.
Nikt o zdrowych zmysłach nie chciał wplątywać się organizacje. Ona również. Właściwie to miała dość tego, że niektóre grupy wyżywały się na innych, byleby tylko utrzymać jakiś pozór porządku. Zbyt długo widziała, jak ci, którzy rzekomo walczyli o lepszy świat, w końcu stawali się dokładnie tym, przeciwko czemu walczyli. Ludzie, którzy mówili o wspólnej sprawie, a w rzeczywistości troszczyli się tylko o własną dupę.
Będziesz musiała trochę bardziej rozwinąć ten język, jeśli nie chcesz, żeby ci go ktoś odgryzł — rzuciła, unosząc w rozbawieniu jedną brew.
I wtedy coś mignęło za rogiem. Zaylee prawie nie zareagowała — wystarczyło jej jedno spojrzenie, żeby wiedziała, że coś tam się czai. Nie była pewna, co dokładnie, ale to coś miało w sobie zbyt dużo ruchu, aby być wyłącznie spokojnym cieniem. Zamiast skierować broń w kobietę, Miller wykonała szybki ruch i wycelowała w dokładnie to, co czaiło się za framugą. Strzał przeciął ciszę. Echo wstrząsnęło ruinami, a kreatura zdoła wydać z siebie tylko cichy skrzek.
Czyhacz. Nazwa, którą nadała tej dziwnej formie życia, była jej jedyną metodą na zachowanie resztek zdrowego rozsądku. Bo czymże innym mogła nazwać to, co poruszało się tak lekko, jakby unikało wszelkich dźwięków, wręcz nie istniejąc, a jednocześnie było wyraźnie obecne? Na początku pomyślała, że to może być kolejny grzyb, zmutowany i stworzony przez wirusa. Ale nie. To nie był zwykły pasożyt. To była istota, która potrafiła znikać w cieniu.
Zaylee wciąż trzymała broń, a strzał, który właśnie oddała, był tak celny, że można by pomyśleć, że od lat trenuje wyłącznie z myślą o takiej chwili.
Wiesz, że właśnie uratowałam ci życie? — oznajmiła beztrosko, opuszczając strzelbę i tym samym dając nieznajomej do zrozumienia, że nie planowała jej zabijać. Gdyby zamierzała, nie wyeliminowałaby zarażonego, który szybko mógłby ją wyręczyć. — Nie znam dokładnie gustów Czyhaczy, ale jestem pewna, że wolałby cię zeżreć, niż pogadać.
Miller przerzuciła dubeltówkę przez ramię i wykonała kilka kroków w przód, chcąc zmniejszyć dzielący je dystans. Nawet uniosła lekko dłoń, dając kobiecie do zrozumienia, że ma złych intencji. Chciała po prostu upewnić się, czy rogiem, gdzieś po drugiej stronie korytarza nie skrada się inni zainfekowani. W końcu nieszczęścia lubią chodzić parami.

Evina J. Swanson
bubek
nie lubię postów z ai i takich o niczym, braku zaangażowania w fabułę i kiedy druga strona nie wykazuje się inwencją twórczą
48 y/o
CHRISTMASSY
168 cm
detektywka wydziału zabójstw w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
The Grinch stole Christmas and so did I
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Czasem nie trzeba było specjalnego przeszkolenia i wiedzy, gdyż sytuacja była niezwykle jasna i klarowna nawet dla całkowitego laika. Evina nie miała szansy z celnym strzałem z dubeltówki jeśli uderzyłby ją celnie z tej odległości. Mogła jedynie liczyć na to, że faktycznie uratowałby ją odrzut, ale wolała nie podejmować ryzyka. Nie zawsze było ono w końcu opłacalne.
Wyglądało na to, że faktycznie trafiła na kogoś wyszczekanego i chociaż Swanson sama potrafiła rzucać niezwykle sarkastycznymi komentarzami oraz szukać zaczepki to używała przy tym nieco mniejszej ilości słów. W tych czasach ludzie byli oszczędni z używaniem wielu zasobów. Można byłoby więc stwierdzić, że owa oszczędność przeniosła się także na jej sposób wypowiedzi. Nie lubiła się rozgadywać. Preferowała krótkie i proste komunikaty, a te czasem zastępowane były przez krótkie i znaczące pomruki, których znaczenie bezbłędnie potrafili odczytać ci, którzy bliżej ją znali.
Przynależność do jakiejkolwiek organizacji była ryzykownym ruchem. Owszem, z jednej strony można było dyskutować nad tym, że zapewniały one opiekę i ochronę, ale z drugiej potrafiło to być niczym wymalowanie sobie na plecach tarczy strzeleckiej. Wszystko zależało od tego komu zdecydowało się zawierzyć i jak wielu wrogów owa formacja posiadała. Evina zawsze była samotnym wilkiem. Nawet jeśli chwilowo odnajdywała się w osadzie pod przewodnictwem jaśnie panującej Andromedy Halley to jednak wciąż najlepiej pracowało jej się w pojedynkę.
Już miała na końcu tego nierozwiniętego języka jakiś sarkastyczny komentarz, ale w jego wygłoszeniu przeszkodził jej nagły ruch z całkowicie zacienionego kąta, gdzie wydawało jej się, że nic nie tkwiło. Najwyraźniej jednak jakiś cwany umarlak przemknął do pomieszczenia w czasie jej rozmowy z nieznajomą, gdy była skupiona głównie na jej postaci.
Był dużo cichszy niż inni i poruszał się nadzwyczaj szybko. Evina poczuła jak jej mięśnie spinają się w gotowości do ataku. Jej dłoń instynktownie odnalazła skryty za pasem nóż, za który pewnie chwyciła, ale zanim stwór zdążył do niej dopaść rozległ się strzał.
Swanson posłała jedynie swojej wybawczyni spojrzenie, z którego łatwo można było wyczytać dwa słowa: poradziłabym sobie. Jeden, nawet całkiem żwawy, zarażony nie powinien sprawić problemu komuś kto wystawiał się nieustannie na ich potencjalne ataki.
- Czyli tu się różnicie, co? - prychnęła lekko i wsłuchała się w odgłosy dochodzące rozchodzące się wokół i sprawdzając inne pobliskie cienie. Zamiast tego jednak usłyszała szalony ryk z drugiej strony korytarza, gdzie wyłoniła się zaraz grupa zainfekowanych.
- Pięknie, kurwa, zaalarmowałaś ich - warknęła w kierunku kobiety, puszczając się biegiem korytarzem i sięgając zapobiegawczo po znajdujący się w kaburze pistolet.
Puściła się biegiem na wyższą kondygnację budynku. Schody zawsze sprawiały zarażonym nieco więcej trudu. Liczyła też na to, że dzięki temu uda jej się lepiej usytuować. Nie miała pojęcia ilu podobnych zasrańców mogło się czaić w budynku, ale mogła jedynie przeklinać kobietę, która postanowiła oddać strzał i poinformować wszystkich o ich obecności.

zaylee miller
Ari
Nie lubię narzucania mojej postaci reakcji i zachowania oraz dopisywania do jej rzeczy czy sterowania nią w jakikolwiek sposób bez konsultacji.
34 y/o
CHRISTMASSY
171 cm
koronerka w toronto police service
Awatar użytkownika
znowu z dziewczętami
śmiejemy się trzema
chuj zostawcie paczki
i tak nic w nich nie ma
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Miller, stojąc wciąż wycelowaną w miejsce, gdzie padł Cichacz, westchnęła teatralnie, jakby ktoś właśnie próbował podnieść jej ciśnienie kawą rozpuszczalną. Zawsze to samo. Jeden zastrzelony zarażony i nagle masz koncert rockowy z udziałem trupów.
Zamiast podziękowania od nieznajomej, dostała jedynie pretensjonalne spojrzenie. Zaylee odwzajemniła je równie wymownym nie ma, kurwa, za co. Tylko teraz nie było czasu na urocze wymiany uprzejmości, bo z drugiej strony korytarza wylewała się już cała grupa rozwścieczonych zainfekowanych, jakby rozdawano darmowe mózgi na promocji.
Och, świetnie — rozłożyła bezradnie ręce, kiedy kobieta puściła się biegiem schodami. — Zostawiasz mnie?! — krzyknęła za nią, zaciskając palce na strzelbie. Chcąc nie chcąc, zrobiła to samo. Nie dlatego, że była przestraszona. Nie. Po prostu nie miała najmniejszej ochoty zostać obiadem w otwartym bufecie.
Wbiegła za nią na schody, które skrzypiały przy każdym kroku, jakby jęczały z żalu, że muszą istnieć w tej żałosnej apokalipsie. Zarażeni rzeczywiście nie przepuszczali ich tak sprawnie — jeden z nich już zdążył się potknąć o własne nogi i zjechał jak worek kartofli z powrotem na dół.
Zaylee zatrzymała się na półpiętrze i kucnęła za przewróconą szafką, przy okazji kopiąc leżący tam pluszowego misia, który wlepił w nią jedno szklane oko.
Miałeś jedno zadanie, Todd. Patrzeć i nie oceniać — mruknęła, przeładowując broń.
Zza rogu usłyszała szybkie kroki nieznajomej, a zaraz potem szum zarażonych, którzy jak na złość najwyraźniej postanowili dziś pobić rekord świata w biegu po krętych schodach.
Miller wychyliła się i oddała strzał w stronę najbliższego Biegacza. Ten runął ze schodów, dwóch się zachwiało, a reszta tylko się wkurwiła.
Uniosła broń, wzięła głęboki oddech i zerknęła przez ramię, wychwytując wzrok nieznajomej. Ich spojrzenia znów się spotkały.
Dobra, wiem, że nie zaczęłyśmy najlepiej, ale może jednak chwilowo zagramy w jednej drużynie? — zaproponowała, przeskakując co dwa stopnie i już prawie była na piętrze, kiedy poczuła gwałtowne szarpnięcie za nogę. Straciła równowagę i padła jak długa z Biegaczem przyczepionym do stopy, który pomimo soczystego kopniaka prosto w twarz, nie zamierzał jej puścić.

Evina J. Swanson
bubek
nie lubię postów z ai i takich o niczym, braku zaangażowania w fabułę i kiedy druga strona nie wykazuje się inwencją twórczą
48 y/o
CHRISTMASSY
168 cm
detektywka wydziału zabójstw w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
The Grinch stole Christmas and so did I
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Nie było tu czasu na uprzejmości. Zwłaszcza, że ten piękny akt miłosierdzia sprawił, że miały teraz na głowie o wiele więcej niż tylko ten jeden cholernik, któremu nieznajoma bez większego zastanowienia rozwaliła łeb. W takich warunkach Evinie ciężko było odczuwać coś, co mogłoby zostać uznane za wdzięczność.
Nie zwróciła uwagi na krzyk kobiety, który rozległ się za nią. Nie miała czasu, aby prowadzić ją za rękę. Ani powodów, dla których miałaby to robić. W tym momencie działał przede wszystkim instynkt przetrwania, a one dwie były sobie całkowicie obce. Tutaj każda walczyła za siebie.
Swanson obejrzała się jeszcze za siebie, aby upewnić się czy na pewno nie nadbiegało coś w ich stronę z poziomu wyższego piętra. Całe szczęście przynajmniej chwilowo mogła odnieść wrażenie, że banda biegaczy była jedynym towarzystwem, które im groziło.
Uniosła pistolet, na którym zacisnęła obie dłonie i pociągnęła za spust. Strzał był celny, a ręka pewna. Resztki zgrzybiałego mózgu i krew bryzgnęły na ścianę, a sam zarażony osunął się na schody.
Wyglądało jednak na to, że jej nowa znajoma, która może i potrafiła posługiwać się bronią, ale posiadała pewne problemy z agresją, które wyżywała na pluszowym misiu nie radziła sobie znowuż tak dobrze.
Miała okazję do tego, aby odwdzięczyć się jej tym samym. W momencie, gdy jeden z pełzających zainfekowanych złapał kobietę za nogę i sprawił, że straciła równowagę, Evina bez słowa uniosła własną broń.
Huk wystrzału odbił się od ścian, gdy kula przebiła się przez skroń umarlaka. Swanson z kolei doskoczyła do nieznajomej i pociągnęła za ramię, by postawić ją na nogi i pociągnąć w jedną z odnóg korytarza odchodzącą od schodów.
- Masz to, gramy razem - mruknęła, szukając miejsca, w którym mogłyby się zaszyć i stworzyć dobre pozycje obronne. Teraz tkwiły w tym razem.

zaylee miller
Ari
Nie lubię narzucania mojej postaci reakcji i zachowania oraz dopisywania do jej rzeczy czy sterowania nią w jakikolwiek sposób bez konsultacji.
34 y/o
CHRISTMASSY
171 cm
koronerka w toronto police service
Awatar użytkownika
znowu z dziewczętami
śmiejemy się trzema
chuj zostawcie paczki
i tak nic w nich nie ma
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracjitrzecioosobowa
czas narracjiprzeszły
postać
autor

Zaylee Miller miała w postapokaliptycznym życiu wiele złych dni. Dzień, w którym przypadkiem wysadziła własny motor, na przykład. Albo ten, kiedy próbowała kraść leki z konwoju wojskowego, nie wiedząc, że jeden z żołnierzy to jej były chłopak. Ale dzisiejszy dzień — ten, w którym żywy trup chwycił ją za nogę, a nieznajoma kobieta uratowała jej tyłek jednym strzałem — z pewnością zasługiwał na osobne miejsce w kronice.
Już miała rzucić urocze spierdalaj, złamasie w stronę rozochoconego Biegacza, kiedy nagle jego głowa eksplodowała jak przejrzały arbuz. Zajebiście. Miała nową znajomą, która strzelała szybciej, niż Miller zdążyła przeklinać. To coś znaczyło. W zamian chciała poczęstować ją jakąś kąśliwą uwagę, ale nieznajoma pociągnęła ją za ramię do pionu, jakby znały się od dziecka i razem chodziły na lekcje samoobrony.
Zaylee zareagowała odruchem, bardziej zaskoczona niż wdzięczna. Wstała z jękiem i choć jej noga była cała, to but wyglądał, jakby przeszedł przez blender. No trudno. Moda w postapo i tak polegała na co masz, to nosisz.
O, więc jednak drużyna! — sapnęła w biegu, otrzepując nogawkę z fragmentów zarażonego. — Marzyłam o tym, odkąd lizałam baterie w podstawówce.
Nieprawda. Nigdy nie lubiła ludzi. A już na pewno nie tych, którzy pojawiali się znikąd, ratowali ci skórę jednym strzałem, a potem ciągnęli cię przez zrujnowany korytarz jak niepotrzebny bagaż. W dodatku Miller nigdy nie była fanką gier zespołowych. W dzieciństwie udawała, że ma alergię na piłki. W dorosłości — jeśli można tak nazwać świat, w którym ziemia jest podzielona między trupy a tych, którzy jeszcze oddychają — alergia zamieniła się w cynizm.
Skręciły w długi korytarz z typowym postapokaliptycznym wnętrzem — odpadający tynk, graffiti o treści "JEDZ LUDZI, ZANIM ONI ZJEDZĄ CIEBIE". Pod butem Zaylee coś chrupnęło. Nie spojrzała. Lepiej nie wiedzieć, czy to był szczur, palec czy zgnieciony kubek po kawie sprzed dziesięciu lat.
Po chwili skręciły w jakiś wąski, ślepy zaułek gdzie najwyraźniej nikt nie zaglądał od dawna. Drzwi do uchylonego pomieszczenia technicznego zaskrzypiały, a Miller wiedziała, że drzwi, które skrzypią, zawsze prowadzą do gówna. Zawsze. A jednak zdecydowały się wejść do środka, uprzednio upewniając się, czy nic się na nie nie rzuci. Wnętrze wyglądało jak stara sterownia — cicho bzyczące martwe trupy technologii, pachnące kurze, ozonem i zniszczonymi marzeniami informatyków. Przy ścianie leżał przewrócony automat z przekąskami, który oczywiście były już rozszabrowany. Tylko jeden Snickers tkwił jeszcze w szczelinie, jakby czekał właśnie na Zaylee.
Pamiętaj o mnie w swoim testamencie — mruknęła do batonika i spróbowała uderzyć maszynę łokciem. Nic. Kolejne uderzenie – tym razem z impetem godnym boksera wagi piórkowej. W końcu Snickers spadł.
Spojrzała kątem oka na towarzyszkę. Ta poruszała się z wojskową precyzją, jakby była jakimś mutantem oprogramowania taktycznego. Zaylee nie była pewna, czy to bardziej imponujące, czy wkurwiające. Nieznajoma również obejrzała się na nią, pierwszy raz patrząc naprawdę. Chłodne, oceniające spojrzenie. Zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
Zaylee podniosła brew
Tak się gapisz, że zaczynam czuć się jak na randce — odezwała się z typowym dla siebie uśmiechem zuchwałej łobuziary. — Serio, nie musisz mnie lubić — dodała, wzruszając lekko ramionami. — Ale dopóki nie próbujesz mnie zabić ani nie zżerasz moich konserw, możemy udawać, że jesteśmy koleżankami z pracy. Zaylee — wyciągnęła do niej rękę. — Wiem, brzmi jak biedna decyzja i coś, co nie przeżyje pięciu minut.

Evina J. Swanson
bubek
nie lubię postów z ai i takich o niczym, braku zaangażowania w fabułę i kiedy druga strona nie wykazuje się inwencją twórczą
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ Po wymiarach”