Strona 1 z 1

Sloane "Sierra" Marlowe

: wt lip 08, 2025 8:03 pm
autor: Sloane Marlowe
Sloane "Sierra" Marlowe
Dakota Johnson
homeprofilebiopermits
Obrazek
data i miejsce urodzenia
15/05/1994 r. Toronto, Kanada
zaimki
ona/jej
zawód
ratownik medyczny
miejsce pracy
North York General Hospital
orientacja
heteroseksualna
dzielnica mieszkalna
Guildwood
pobyt w toronto
od urodzenia
umiejętności
chirurgia polowa, walka wręcz, rzucanie nożami, szybka diagnoza medyczna, opanowanie w stresie, prowadzenie motocykla, naprawa prostych usterek mechanicznych, kłamstwo i blef
słabości
boi się pająków, nie umie pływać, nie znosi zup, nie umie piec ciast, źle znosi komplementy, nie potrafi odpoczywać, ma słabość do ciasta dyniowego, nienawidzi small talku, nie odbiera nieznanych numerów, denerwuje się w zatłoczonych windach, nie umie tańczyć, nie lubi zostawiać wiadomości głosowych
IGŁY I CIEŃ
Piwnica pachniała starym mydłem, ziołami i kurzem, który osiadał na każdym przedmiocie jak wspomnienie. Sloane siedziała po turecku na podłodze, wciśnięta między regał z puszkami po konserwach a drewniany kufer pełen pielęgniarskich bibelotów. Miała sześć lat, kolana obtarte po wczorajszym biegu za kotem sąsiadów, i igłę w dłoni.
Nie ostrą. Z plastikową końcówką, jaką babcia dawała jej do zabawy, gdy uczyła leczyć misie i lalki.
- Tylko nie dziurkuj kota, skarbie - mówiła babcia Eleanor, przysuwając okulary do nosa, gdy gotowała coś zielonego i parującego. - To jeszcze nie czas na żywych pacjentów.
Sloane kiwała głową, ale kot i tak uciekał na jej widok.
Zawsze była czymś pomiędzy małym cieniem a bezszelestnym tropicielem – cichą dziewczynką z lodowatymi oczami, które w tamtym wieku powinny być cieplejsze. Ale nie były. Coś w niej pękło na zawsze tamtej nocy, gdy w mieszkaniu rozległ się huk, a potem nastała cisza tak gęsta, że zdawała się wyciskać łzy z powietrza.
Babcia powiedziała, że rodzice odeszli. Ale Sloane wiedziała, że coś poszło nie tak. Przypominała sobie krzyk. Czerwień. I dłoń matki, która nie puszczała jej nawet wtedy, gdy ucichło wszystko inne.
Teraz, kilka lat później, Sloane patrzyła, jak babcia szyje rozpruty palec sąsiada, który przypadkiem przeciął się nożem w kuchni. Eleanor była spokojna jak głaz, jej ruchy precyzyjne, choć zmęczone wiekiem. Miała twarz, na której czas zapisał każdą decyzję i każde poświęcenie.
- Krew to tylko ciecz. Nie panikujesz na widok soku pomidorowego, prawda? - rzuciła babcia przez ramię.
- Tylko jak się go rozleje na białą koszulę. - Sloane uśmiechnęła się lekko. - Wtedy jest dramat.
Babcia parsknęła, ale coś w jej spojrzeniu zmiękło.
- Masz głowę jak żyleta, dziecko. Tylko serca nie zgub.
Tego wieczoru, gdy dom znowu zatonął w półmroku, a Toronto przesiąkało jesienią, Sloane wymknęła się na tyły domu. Kot sąsiadów siedział na płocie. Drapieżny i znudzony. W łapkach miał wróbelka - ledwo żywego.
Sloane uklękła. Kot uciekł. Wróbel patrzył na nią jednym, przekrwionym okiem. Drżał.
Przyniosła pudełko po butach, watę, wodę utlenioną. I jedną z igieł, które babcia schowała, ale nie zbyt dobrze.
Nie uratowała ptaka. Ale spróbowała.
Całą noc siedziała przy nim, śpiewając cicho piosenkę, którą kiedyś śpiewała jej mama.
Rano, gdy wróbel już nie oddychał, pochowała go w ogrodzie.
Na grobie postawiła zardzewiały, stary klucz, który znalazła kiedyś w piwnicy.
- Może następnym razem - szepnęła, dotykając chłodnego metalu. - Może kiedyś otworzy coś, co da się naprawić.

ZA GŁOŚNO, ZA SZYBKO
Silnik starego motocykla ojca zaryczał jak wściekłe zwierzę, ledwo trzymane na łańcuchu. Sloane, szesnastoletnia, ubrana w za dużą skórzaną kurtkę z przetartym logo na plecach, ścisnęła manetki i wcisnęła gaz do dechy.
Nie miała prawa jazdy. Nie miała pozwolenia.
Ale miała złość.
Miasto było duszne, toporne od wilgoci i upału, a lato wydawało się jedyną porą roku, w której wszystko traciło znaczenie. Nawet zakazy. Nawet to, co było rozsądne.
Motocykl ciął przez boczne ulice, przez przemysłowe osiedla, gdzie dym z kominów kleił się do skóry. Kask zsunął jej się lekko na bok, ale nie zatrzymała się. Nie mogła. Tylko szybkość zagłuszała głos w głowie.
To wszystko na nic. Jesteś nikim. Niczego nie zmienisz.
Głos należał do niej, ale brzmiał jak echo ojca. Albo matki. Albo tego, co o nich opowiadano po ich śmierci. Zniknęli w mgnieniu oka. Jednego dnia byli, drugiego — tylko cisza i zamknięte drzwi. Babcia mówiła niewiele. Zły układ, zły moment. Sloane nie pytała. Nie potrafiła.
Weszła w zakręt za ostro. Motocykl zachwiał się, ślizgając na żwirze. Serce zamarło na ułamek sekundy, ale nie runęła. Opanowała go. Znowu.
Zatrzymała się dopiero pod opuszczonym budynkiem na obrzeżach miasta. Miejsce, gdzie czas się zatrzymał. Gdzie chłopaki z okolicy pili tanie piwo, jarali jointy i mówili o rzeczach, których nigdy nie zrobią.
- Marlowe! - zawołał ktoś. - Co, babcię zgubiłaś?
- Może. A może po prostu sprawdzam, ile wolności zmieści się w jednym wieczorze. - rzuciła, zeskakując z maszyny i strzepując włosy z twarzy. Jej lód w oczach był jak tarcza.
Nie pasowała do nich. Za sprytna. Za cicha. Za ostra. Ale dziś potrzebowała tego, potrzebowała głośnych śmiechów i papierosowego dymu, żeby choć na chwilę udawać, że wszystko jest w porządku.
- Wiesz, że jak babcia się dowie, to ci dupę skroi na równo z asfaltem. - powiedział jeden z chłopaków, wręczając jej butelkę piwa.
Sloane spojrzała na ciemniejące niebo. Milczała przez długą chwilę. Potem wypiła łyk i westchnęła ciężko.
- Wiem. Ale czasem... trzeba się zgubić, żeby sprawdzić, czy ktoś cię jeszcze szuka.
Tego wieczoru wróciła do domu późno. Babcia siedziała przy kuchennym stole, herbatnik w jednej dłoni, gazetka krzyżówkowa w drugiej.
- Zgubiłaś się? - zapytała cicho, bez podnoszenia wzroku. Robiła to za każdym razem, gdy Sloane urywała się z domu bez jej wiedzy i to na motorze ojca.
Sloane zsunęła kurtkę i rzuciła ją na krzesło.
- Chciałam się upewnić, że mam gdzie wracać.
Babcia spojrzała na nią po raz pierwszy. Jej oczy były zmęczone, ale czułe.
- Tutaj zawsze będzie twój port, Sloaney.
Ale w oczach dziewczyny już rodziła się cisza. Taka, która zostaje na lata. I coś jeszcze - cień siły, której nikt nie nauczył jej kontrolować.

KREW I CISZA
Miało być zwykłe popołudnie. Szkoła, kawa z przyjaciółką, trochę błądzenia po Downtown z rękami w kieszeniach i słuchawkami w uszach. Ale życie Sloane Marlowe rzadko trzymało się scenariusza.
Tylko że tym razem… to nie było o niej.
Zauważyła ich kątem oka. Chłopak - może szesnaście, siedemnaście lat - leżał przy przystanku, szarpiąc się z oddechem. Jego bluza była przesiąknięta ciemną czerwienią, która rozlewała się na chodnik jak plama wody. Dookoła panika, krzyki, ktoś próbował wezwać karetkę. Nikt nie robił nic konkretnego.
Sloane zamarła.
W pierwszym odruchu chciała się odwrócić. Uciec. Przez moment nie widziała twarzy chłopaka – tylko krew. I huk. Taki sam jak wtedy, tamtej nocy. W jej głowie błysnęły cienie: dłoń matki, dym, bezdech. Usta otwierające się bez dźwięku.
Zrobiło jej się niedobrze. Serce waliło jak opętane.
Ale potem... przyszła cisza.
Nie z zewnątrz — w niej. Nagle przypomniała sobie głos babci:
Najpierw oddychasz. Potem patrzysz. Dopiero działasz.
Wyjęła słuchawki. Rzuciła plecak. Zgniotła własny strach jak pogniecioną kartkę i uklękła obok chłopaka.
- Hej. Hej, patrz na mnie. Jak masz na imię? - powiedziała twardo, ale z dziwną czułością. Jej dłonie drżały tylko na początku.
Chłopak coś wybełkotał. Rana była paskudna - niskie cięcie, prawdopodobnie nóż. Żyła trafiona, może tętnica. Krew pulsowała w rytmie jego paniki. Sloane rozdarła rękaw własnej koszuli i owinęła go ciasno wokół uda chłopaka.
Ucisk. Pozycja. Presja. Szybkość.
Ręce działały, zanim myśli zdążyły je dogonić.
Ludzie się gapili, ale nikt nie zbliżył się na krok. Policja była gdzieś w drodze, karetka miała być za dziesięć minut. Dla chłopaka to mogło być ostatnie dziesięć minut w życiu.
Sloane rzuciła komuś:
- Potrzebuję więcej materiału. Czystego. Bluza, torba, cokolwiek. Rusz się!
Ton jej głosu sprawił, że mężczyzna w garniturze po prostu zdjął koszulę bez słowa.
Chłopak trzymał ją za nadgarstek.
- Boję się... - wychrypiał.
Sloane zacisnęła zęby. Wzięła głęboki wdech.
- Ja też. Ale to nie ma znaczenia. Patrz na mnie. Jesteś twardy, jasne? To tylko rana. Nie śmierć.
Potem przyjechała karetka. Odciągnęli ją na bok, pytali, kim jest, co zrobiła, jak to zrobiła. Ale ona prawie nie słyszała. Stała z zakrwawionymi rękami, drżąca, ale spokojna.
Wtedy to poczuła.
Nie strach. Nie ulgę.
Pewność.

Wieczorem w domu próbowała zmyć z rąk krew, ale pod paznokciami wciąż zostawał cień. Babcia weszła do łazienki, patrząc bez słowa.
- On... mógł umrzeć - powiedziała Sloane.
Babcia położyła dłoń na jej ramieniu.
- Było to w tobie od zawsze. Dziś po prostu... wyszło na powierzchnię. Jestem z ciebie dumna.
Sloane spojrzała na swoje dłonie.
Drżały z opóźnieniem. Ale była dumna. I coś jeszcze - głęboko w niej rozgościła się myśl, której nie dało się już wygonić.
Nie chcę być bezradna. Nigdy więcej. Chcę czuć siłę, jak dzisiaj.

PIWNICA
Deszcz dudnił o dach jak kule karabinowe. Ulica przed starym domem babci tonęła w brudnej wodzie i świetle sygnalizacji. Była druga w nocy, a Sloane właśnie wróciła z dwunastogodzinnego dyżuru. Klucze ledwo trafiały w zamek — dłoń bolała po reanimacji, bark pulsował po szarpaninie z pijanym pacjentem.
Nie planowała nikogo już ratować. Ani słuchać pukania.
Tym bardziej nie takiego.
Trzy szybkie uderzenia. Pauza. Dwa kolejne.
Zamarła.
Wiedziała, co to znaczyło.
Znała ten rytm.
Otworzyła drzwi. I natychmiast pożałowała.
Stał tam Grim - jeden z tych chłopaków z tamtych lat, który wyjechał za pracą i wrócił z blizną pod okiem, złotym zegarkiem i spojrzeniem człowieka, który widział zbyt wiele. Miał na sobie czarną bluzę przesiąkniętą krwią. W rękach trzymał półprzytomnego faceta - młodego, bladego, z dziurą w brzuchu.
- Potrzebujemy cię - powiedział niskim, zgaszonym głosem. - On nie przeżyje, jak nie zrobisz czegoś teraz.
- To nie jest szpital - odpowiedziała automatycznie. Serce już waliło, ale głos był zimny.
- Wiem. Dlatego właśnie przyszliśmy do ciebie.
Spojrzała na rannego. Żyły pulsujące cieniem. Pot, sine usta, krew sącząca się spod prowizorycznego opatrunku. To nie była zabawa. Ani coś, co można odłożyć na później.
Westchnęła, nie mówiąc nic. Wskazała głową w stronę piwnicy.
Zapach starych kafli i spirytusu gryzł w nozdrza. Włączyła lampę chirurgiczną, ustawiła narzędzia - scalpel, pęseta, igły, nici. Ręce miała pewne. Twarz jak z betonu.
- Jak to się stało? - rzuciła bez emocji.
- Nie twoja sprawa. - Grim oparł się o ścianę zaraz za jej plecami.
- Dobrze. To nie będzie też twoja sprawa, jeśli mu się zatrzyma serce. Chcesz mojej pomocy, to zamknij mordę i nie oddychaj mi na kark.
To wystarczyło. Wzięła głęboki oddech.
I zaczęła działać.
Rana była paskudna, ale nie śmiertelna - nie jeszcze. Sierra, bo tak właśnie zaczęła o sobie myśleć, szyła ciało chłopaka jakby było płótnem, które znała od środka. Nie czuła nic -— ani wstydu, ani paniki, tylko czysty proces.
Gdy Grim wyciągnął paczkę papierosów, nawet nie spojrzała w jego stronę.
- Spróbuj zapalić, a zatkam ci płuca tym, co wyjmę z jego brzucha.
- Nie zmieniłaś się - mruknął, ale tym razem z szacunkiem.
Oczywiście, że się zmieniła.
Właśnie została kimś innym.

Godzinę później siedzieli w kuchni. On podał jej kopertę - grubą, miękką, ciężką od gotówki.
- Za usługę. Za dyskrecję. I... za stare czasy.
Spojrzała na pieniądze, potem na niego.
- Dlaczego odnoszę wrażenie, że to nie jest jednorazowa akcja.
- Intuicja cię nie zawodzi. Masz rękę do takich rzeczy, Slo. A my mamy... dużo takich rzeczy.
- My.
Grim uśmiechnął się lekko.
- Wiesz, jak to działa. Zasada ulicy: jak raz uratujesz diabła, już zawsze pracujesz dla piekła.
Kiedy wyszedł, długo stała w progu, czując, jak deszcz chłodzi jej kark. W jednej dłoni trzymała zakrwawione rękawiczki, w drugiej papierosa, którego nie zapaliła.
Na piwnicznym parapecie stał stary klucz.
Znowu był w jej snach.

DWIE TWARZE
Z radiowozu pogotowia dochodziły strzępy muzyki - Ace of Base leciało z szumiącego radia, Don’t turn around, ’cause you’re gonna see my heart breaking…. Sloane siedziała na siedzeniu pasażera, z rękawiczkami zsuniętymi do połowy i lepiącym się od potu karkiem. Dyżur trwał ósmą godzinę. Dwie reanimacje, jeden wypadek, kobieta, która urodziła w windzie.
Normalka.
- Wyglądasz, jakbyś właśnie wróciła z wojny - mruknął Josh, jej partner z karetki, rozlewając kawę z automatu.
- Bo wróciłam. I przegrałam bitwę z kocim moczem w mieszkaniu staruszki z demencją. - Sloane uśmiechnęła się krzywo. - Ale przynajmniej nie strzelali.
Jeszcze.
Telefon zawibrował w jej kieszeni. Tylko trzy osoby miały ten numer.
Zerknęła.
Przywiozą go za 10 minut. Zmiana adresu. Tył starej drukarni. Potrzebujemy cię w pełnym trybie.
Westchnęła.
- Muszę się urwać wcześniej. Babcia... wiesz. - Skłamała bez wysiłku. Gładko. Z automatu.
Josh spojrzał z troską.
- Wszystko okej?
Sloane przytaknęła. Nie umiała inaczej.

Półtorej godziny później była w piwnicy. Ta konkretna należała do pustostanu po dawnej drukarni — tymczasowa klinika. Ściany zsuwały się w ciemność, zapach chlorku mieszał się z wilgocią. Na stole leżał mężczyzna z przestrzelonym ramieniem. Obcy. Ale strach w jego oczach był znajomy.
- Mogę cię poskładać, ale nie obiecuję, że będziesz wyglądał jak nowy - rzuciła, zakładając rękawiczki.
- A wyglądam teraz dobrze? - sapnął, blady jak kreda.
- Jak stare spodnie z second-handu. Daj mi piętnaście minut i będziesz jak nowe spodnie z... lepszego second-handu. Jakiegoś sklepu z odzieżą vintage.
Gdy szyła, mówiła do siebie szeptem, w trzeciej osobie:
- Sierra, ramie. Czyszczenie, ciśnienie. Złap naczynie. Jeden, dwa, trzy... zaciśnij.
To ją uspokajało. Pozwalało nie myśleć.
Bo myślenie zaczęło się chwilę później, kiedy chłopak był już opatrzony, a ona wychodziła bocznym wyjściem. Za rogiem ulicy zaparkował znajomy motocykl. Opierał się o niego mężczyzna — wysoki, czarne włosy, uważne spojrzenie. Nie gangster. Nie klient.
Lekarz z oddziału ratunkowego.
Nowy. Wczoraj razem zszywali dzieciaka po wypadku.
Znał ją jako Sloane.
- Hej - rzucił cicho, zaskoczony. - Co ty tu robisz?
Milczała.
- Zgubiłam się. Szukam apteki.
Uniósł brwi. Popatrzył za nią. Na brudne okno. Na ślady krwi na jej bucie.
Ale nic nie powiedział.
- Wszystko w porządku? - zapytał łagodnie.
Jej spojrzenie złagodniało tylko na moment.
Zawahanie.
- Tak. Oczywiście. - Skłamała. Znowu.
Zostawiła go z pytaniami na ustach, których nie zadał.
Odeszła, nie oglądając się za siebie, ale długo czuła jego wzrok na plecach.

W domu, siadając na kanapie, zdjęła buty i położyła dłoń na starym zeszycie z zapisanymi snami.
Ostatni wpis: Ząbkowany klucz. Brama z czerwonej cegły. Ktoś puka dwa razy i mówi: pamiętasz mnie?
Zamyśliła się.

Dziś była Sierrą.
Ale jutro znów będzie musiała być Sloane.

Pytanie tylko: jak długo jeszcze da się być obiema?
Ciekawostki
→ Gotuje tylko wtedy, kiedy musi – ale jeśli już to robi, najchętniej sięga po rzeczy jednogarnkowe: curry, chili, makarony. Wszystko, co można zrobić raz, a jeść trzy dni.
→ Jej ulubione danie to pad thai z extra chili i limonką. Je, aż paruje jej z nosa. Im ostrzejsze, tym lepiej.
→ Zamawia zawsze to samo z tej samej tajskiej knajpy — właściciel zna ją po głosie i mówi o niej Ostrajakciul Małososu (czyt. Ostra jak ciul, mało sosu)
→ Czuje irytację, gdy ktoś mówi do niej zdrobniale. Slo, mała, kotku – każde z nich sprawia, że zaciska szczękę.
→ Nie ufa ludziom, którzy nie mają żadnych blizn. Fizycznych albo emocjonalnych. Jeśli ktoś wygląda na zbyt czystego – od razu się dystansuje.
→ Ma swój ulubiony kubek — granatowy, obity przy uchu, z napisem Don’t die today. Dostała go od sanitariusza na pierwszym dyżurze.
→ Nienawidzi, kiedy ktoś dotyka jej twarzy. Nawet w czułości. To granica, której prawie nikt nie przekracza. Chociaż uważa, że jeżeli kogoś pokocha to będzie to jedyna osoba, której na to pozwoli.
→ Gdy jest wściekła, jej ciało się uspokaja, ale palce drżą. To jedyny znak, że coś ją gotuje od środka.
→ Uwielbia piwo rzemieślnicze, szczególnie ciemne portery z nutą kawy. Pije jedno, ale długo. Zawsze z kapslem, który chowa do puszki po fasoli — kolekcjonuje je bez powodu.
→ Zamiast cześć czasem mówi: żyjesz? – zwłaszcza do znajomych z pogotowia.
→ Nie piecze. W ogóle. Ciasto w jej rękach to przepis na kuchenny pogrom. Uważa pieczenie za zbyt czułe, zbyt dokładne, zbyt... miękkie.
→ Ma ulubiony skalpel – stary, lekko zmatowiały, z grawerem „E. Marlowe” po babci. Używa go tylko w sytuacjach „dla swoich”.
→ Nigdy nie kończy filiżanki kawy do końca – zostawia ostatni łyk, jakby coś w niej mówiło, że to talizman albo… że nie wszystko powinno być do dna.
→ Je śniadania tylko po trudnych nocach. Najczęściej: jajka sadzone na tostach. Tak to nie jada śniadań.
→ Zawsze staje bokiem do drzwi. W kawiarni, w domu, nawet w szatni – nigdy nie siada plecami do wejścia.
→ Zawsze zamyka drzwi na dwa zamki. Nawet jeśli jest w środku dnia. Nikt nie pyta dlaczego.
→ Ulubiony deser to ciasto marchewkowe.
zgoda na powielanie imienia
nie
zgoda na powielanie pseudonimu
nie
Zgody MG
poziom ingerencji
wysoki
zgoda na śmierć postaci
nie
zgoda na trwałe okaleczenie
tak
zgoda na nieuleczalną chorobę postaci
tak
zgoda na uleczalne urazy postaci
tak
zgoda na utratę majątku postaci
tak
zgoda na utratę posady postaci
tak

Sloane "Sierra" Marlowe

: wt lip 08, 2025 11:31 pm
autor: Maple Hearts
Witamy na forum Sloane Marlowe
Dobra wiadomość – Twoja karta postaci została zaakceptowana i możemy powitać Cię po tej stronie kanadyjskiej granicy! Przypominamy, że na rozpoczęcie rozgrywki masz 5 dni! W temacie kto zagra? możesz znaleźć użytkowników, którzy chętnie Ci w tym pomogą. Jednocześnie zachęcamy do założenia relacji, kalendarza i informatora. Powodzenia w Toronto!