Colette Callaway
: czw lip 10, 2025 3:52 pm
Colette Scarlett Callaway


data i miejsce urodzenia
30/09/1997 Toronto, Kanadazaimki
ona/jejzawód
pisarka romantycznych powieścimiejsce pracy
najczęściej w domu, chociaż pisze też w otoczeniu przyrodyorientacja
heretoseksualnadzielnica mieszkalna
the beachespobyt w toronto
od urodzeniaumiejętności
Bogactwo i status nie są dla niej wymówką, by się nie rozwijać. Jest ambitna i konsekwentna w pracy nad sobą i pisarstwem x Kreatywność - jej książki są pełne emocji i subtelnych prawd o ludzkiej duszy x Podobno pięknie śpiewa x Posiada prawo jazdy typu G x Doskonale pływa x słabości
Bywa niezdarna - czasem potyka się o własne nogi albo zapomina, gdzie położyła klucze x Nadmiernie rozmyśla - czasem zatraca się w myślach i analizach, przez co trudno jej podjąć szybkie decyzje x Jest zbyt wrażliwa na krytykę x Postępuje zgodnie z etyką, z tym w co wierzy - nie potrafi wybaczyć matce jej zachowania, co sprawia, że wciąż nosi w sobie żal i poczucie zdrady x Z pozoru opanowana, potrafi eksplodować, gdy ktoś naruszy jej granice x Boi się koszmarów x Ma lęk wysokości x Jej wielką słabością są markowe ubrania x Nie potrafi grać w baseball, mimo że jej ojciec grał w Toronto Blue Jays i dwukrotnie zdobył mistrzostwo ligi xZanim nauczyłam się czytać, potrafiłam uśmiechać się do aparatu.
Colette Callaway była dzieckiem urodzonym w świetle reflektorów, a dorastającym w półcieniu pełnym niedopowiedzeń. Znana była całej kanadyjskiej społeczności jako córka baseballisty, którego dłonie pachniały skórą rękawicy i zmęczeniem po sezonie, oraz prezenterki, której uśmiech na szklanym ekranie wydawał się bardziej prawdziwy niż w domowym lustrze. Czy już wtedy, w maleńkim sercu, przeczuwała, że nie tak powinna wyglądać rodzicielska miłość?
Już od najmłodszych lat nosiła niebiesko-białe koszulki Toronto Blue Jays - o wiele za duże, pachnące kurzem stadionu i mglistym zapachem rozlewanego dookoła piwa. Ale jednak dawały jej pierwsze poczucie prawdziwej przynależności, gdy po meczach ojciec brał ją na rece i w geście dobrze wyćwiczonym, przytulał ją do piersi – tak, by aparaty zgromadzonych fotografów uchwyciły miłość, a nie zmęczenie czy pustkę po druzgocącej przegranej. Na tych zdjęciach wyglądała na najszczęśliwszą dziewczynkę na świecie. I może przez krótkie chwile naprawdę tak się czuła.
Miała wszystko. Każdą zabawkę, sypialnię pełną pluszaków, garderobę, o jakiej inne dzieci mogłyby tylko marzyć. Miała też coś, co bolało najbardziej - uwagę tłumów, a nie tych, na których jej zależało najbardziej. Gdy matka zaaferowana kolejnym wywiadem lub bankietem, zjawiała się na chwilę, by zabrać ją na lody, Colette nauczyła się w końcu zasłaniać twarz rękami, gdy błyskały oślepiające flesze. Marzyła tylko, by matka naprawdę ją zobaczyła, a nie tylko pilnowała tego, by dziewczynka dobrze wyglądała w obiektywie.
Więc towarzyszyła rodzicom, często z boku. Z otwartą książką w dłoniach, z kreskówkami puszczonymi w hotelowym pokoju sąsiadującym z salą bankietową, z opowieściami, które były dla niej czymś więcej niż tylko rozrywką, bo realną ucieczką. W świecie, gdzie nikt nie miał dla niej czasu, te historie dawały jej namiastkę ładu i sensu. Uwierzyła w to, że dobro zwycięża zło, że miłość jest cierpliwa, a słowa mają moc uzdrawiania. Te baśnie, stare powieści, nawet te nieco naiwne romanse były dla niej nie tyle fikcją, co instrukcją życia - drogowskazem w świecie, cichym szeptem nadziei, że każdy zasługuje na szczęśliwe zakończenie.
Pomiędzy regałami biblioteki nauczyłam się, że literatura to nie tylko opowieść o tym, co było – to tęsknota za tym, co mogłoby być.
Gdy dorosła, pozostało w niej coś z tamtej dziewczynki z trybun, nieco wycofanej, patrzącej z boku, z notesem wiecznie trzymanym w dłoniach. Poszła na studia, wybierając literaturę angielską na uniwersytecie w Toronto, jakby szukając potwierdzenia, że jej miłość do słów ma prawo istnieć, że może być nie tylko azylem, ale i wyuczonym zawodem. Chyba chciała wtedy myśleć, że bliżej jej do matki - tej charyzmatycznej kobiety z ekranów, z głosem, który czarował miliony widzów.
W tym czasie matka zaczęła pić więcej, niż kiedykolwiek. Zdjęcia z eleganckich uroczystości zaczęły ustępować zdjęciom, na których była rozmazana, z kieliszkiem w dłoni, ze spojrzeniem nieobecnym i uśmiechem zbyt szerokim, by był prawdziwy. A potem przydarzył się ten wypadek. Samochód rozbity nocą, gazety pełne zdjęć, nagłówki, które krzyczały o skandalu. Pytania, spojrzenia na uczelni „Czy ty też tak potrafisz? Czy umiesz się tak bawić jak twoja matka?”
Nie umiała. Nie chciała. Uciekała w pisanie, jak tonący w sen, bo tylko tam mogła tworzyć świat, w którym wszystko ma sens, a miłość nie rani. Pierwszą książkę napisała nocami. Po zajęciach, po cichu, jakby bała się, że to zbyt odważne marzenie. Potem drugą, trzecią. Jej romantyczne, nostalgiczne, czasem trochę zbyt idealistyczne powieści znalazły czytelników. Ludzi potrzebujących nadziei tak samo, jak ona. A gdy miesiąc temu jeden z dziennikarzy zapytał ją o to, dlaczego pisze o szczęśliwych zakończeniach, Colette Callaway odpowiedziała - ,,Ktoś musi wierzyć, że są możliwe."
Pisze w zeszytach w miękkiej oprawie - zawsze w tym samym odcieniu szaroniebieskiego, który przypomina jej mgły nad jeziorem. Gdy kreśli w nich słowa, słychać tylko skrobanie długopisu i odległy szum fal zza okna. Pierwsze zdania zawsze powstają odręcznie. Jest coś żywego, prawdziwego, czego klawiatura nigdy nie odda.
Nie lubi być fotografowana - woli uchwycić swoje odbicie w zaparowanej szybie, cień postaci odbity w kałuży albo niewyraźną sylwetkę w lustrze nad kominkiem. Od dziecka rodzice chętnie się z nią fotografowali, próbując przekonać wszystkich, że są najszczęśliwszą rodziną w kraju. Zdjęcia kojarzą jej się z ułudą, z czystem kłamstwem.
Wierzy w przesądy, choć się do tego nie przyznaje - pierwsze pocałunki opisuje zawsze w tej samej, obszernej bluzie, którą ofiarował jej pierwszy ukochany i pije kakao zanim zacznie pisać ostatni rozdział powieści.
Zapisuje cudze rozmowy - zasem pojedyncze słowa usłyszane w kolejce, czasem fragmenty dialogów par w kawiarni. Uważa, że te słowa są jak klucze do zamkniętych drzwi w jej głowie, z których powstają później barwne opowieści.
Niektórzy złośliwi mówią do niej Sisi - jak do znanej wszystkim cesarzowej Elżbiety. Pierwsze litery jej imienia i nazwiska - CC - dają się przełożyć na „Cece”, co już naruralnie łączy się z Sisi. Przypomina jej to o presji bycia doskonałą, niezłomną, niedostępną. A jednak w tej baśniowej opowieści kryje się coś więcej, bo cień buntu, walka z własnymi demonami i niesłabnąca tęsknota za czymś nieuchwytnym.
Jej żywiołem jest woda. Cicha i głęboka jak poranne jezioro, ale też dzika i nieposkromiona jak burzliwe fale oceanu. W tych chwilach, gdy zanurza się w objęciach wody lub pozwala deszczowi tańczyć na swojej skórze, Colette odnajduje najgłębsze źródło swojej twórczej inspiracji.
Colette Callaway była dzieckiem urodzonym w świetle reflektorów, a dorastającym w półcieniu pełnym niedopowiedzeń. Znana była całej kanadyjskiej społeczności jako córka baseballisty, którego dłonie pachniały skórą rękawicy i zmęczeniem po sezonie, oraz prezenterki, której uśmiech na szklanym ekranie wydawał się bardziej prawdziwy niż w domowym lustrze. Czy już wtedy, w maleńkim sercu, przeczuwała, że nie tak powinna wyglądać rodzicielska miłość?
Już od najmłodszych lat nosiła niebiesko-białe koszulki Toronto Blue Jays - o wiele za duże, pachnące kurzem stadionu i mglistym zapachem rozlewanego dookoła piwa. Ale jednak dawały jej pierwsze poczucie prawdziwej przynależności, gdy po meczach ojciec brał ją na rece i w geście dobrze wyćwiczonym, przytulał ją do piersi – tak, by aparaty zgromadzonych fotografów uchwyciły miłość, a nie zmęczenie czy pustkę po druzgocącej przegranej. Na tych zdjęciach wyglądała na najszczęśliwszą dziewczynkę na świecie. I może przez krótkie chwile naprawdę tak się czuła.
Miała wszystko. Każdą zabawkę, sypialnię pełną pluszaków, garderobę, o jakiej inne dzieci mogłyby tylko marzyć. Miała też coś, co bolało najbardziej - uwagę tłumów, a nie tych, na których jej zależało najbardziej. Gdy matka zaaferowana kolejnym wywiadem lub bankietem, zjawiała się na chwilę, by zabrać ją na lody, Colette nauczyła się w końcu zasłaniać twarz rękami, gdy błyskały oślepiające flesze. Marzyła tylko, by matka naprawdę ją zobaczyła, a nie tylko pilnowała tego, by dziewczynka dobrze wyglądała w obiektywie.
Więc towarzyszyła rodzicom, często z boku. Z otwartą książką w dłoniach, z kreskówkami puszczonymi w hotelowym pokoju sąsiadującym z salą bankietową, z opowieściami, które były dla niej czymś więcej niż tylko rozrywką, bo realną ucieczką. W świecie, gdzie nikt nie miał dla niej czasu, te historie dawały jej namiastkę ładu i sensu. Uwierzyła w to, że dobro zwycięża zło, że miłość jest cierpliwa, a słowa mają moc uzdrawiania. Te baśnie, stare powieści, nawet te nieco naiwne romanse były dla niej nie tyle fikcją, co instrukcją życia - drogowskazem w świecie, cichym szeptem nadziei, że każdy zasługuje na szczęśliwe zakończenie.
Pomiędzy regałami biblioteki nauczyłam się, że literatura to nie tylko opowieść o tym, co było – to tęsknota za tym, co mogłoby być.
Gdy dorosła, pozostało w niej coś z tamtej dziewczynki z trybun, nieco wycofanej, patrzącej z boku, z notesem wiecznie trzymanym w dłoniach. Poszła na studia, wybierając literaturę angielską na uniwersytecie w Toronto, jakby szukając potwierdzenia, że jej miłość do słów ma prawo istnieć, że może być nie tylko azylem, ale i wyuczonym zawodem. Chyba chciała wtedy myśleć, że bliżej jej do matki - tej charyzmatycznej kobiety z ekranów, z głosem, który czarował miliony widzów.
W tym czasie matka zaczęła pić więcej, niż kiedykolwiek. Zdjęcia z eleganckich uroczystości zaczęły ustępować zdjęciom, na których była rozmazana, z kieliszkiem w dłoni, ze spojrzeniem nieobecnym i uśmiechem zbyt szerokim, by był prawdziwy. A potem przydarzył się ten wypadek. Samochód rozbity nocą, gazety pełne zdjęć, nagłówki, które krzyczały o skandalu. Pytania, spojrzenia na uczelni „Czy ty też tak potrafisz? Czy umiesz się tak bawić jak twoja matka?”
Nie umiała. Nie chciała. Uciekała w pisanie, jak tonący w sen, bo tylko tam mogła tworzyć świat, w którym wszystko ma sens, a miłość nie rani. Pierwszą książkę napisała nocami. Po zajęciach, po cichu, jakby bała się, że to zbyt odważne marzenie. Potem drugą, trzecią. Jej romantyczne, nostalgiczne, czasem trochę zbyt idealistyczne powieści znalazły czytelników. Ludzi potrzebujących nadziei tak samo, jak ona. A gdy miesiąc temu jeden z dziennikarzy zapytał ją o to, dlaczego pisze o szczęśliwych zakończeniach, Colette Callaway odpowiedziała - ,,Ktoś musi wierzyć, że są możliwe."
Ciekawostki
Drugie imię - Scarlett - otrzymała nie bez powodu. To hołd dla silnej i niezłomnej bohaterki „Przeminęło z wiatrem”, ukochanego filmu jej matki. W tym imieniu skrywa się ciche życzenie, aby w duszy Colette zawsze tlił się ogień odwagi, by nigdy nie zgasła iskra pasji, która potrafi przemienić nawet najciemniejsze chwile w blask nadziei.Pisze w zeszytach w miękkiej oprawie - zawsze w tym samym odcieniu szaroniebieskiego, który przypomina jej mgły nad jeziorem. Gdy kreśli w nich słowa, słychać tylko skrobanie długopisu i odległy szum fal zza okna. Pierwsze zdania zawsze powstają odręcznie. Jest coś żywego, prawdziwego, czego klawiatura nigdy nie odda.
Nie lubi być fotografowana - woli uchwycić swoje odbicie w zaparowanej szybie, cień postaci odbity w kałuży albo niewyraźną sylwetkę w lustrze nad kominkiem. Od dziecka rodzice chętnie się z nią fotografowali, próbując przekonać wszystkich, że są najszczęśliwszą rodziną w kraju. Zdjęcia kojarzą jej się z ułudą, z czystem kłamstwem.
Wierzy w przesądy, choć się do tego nie przyznaje - pierwsze pocałunki opisuje zawsze w tej samej, obszernej bluzie, którą ofiarował jej pierwszy ukochany i pije kakao zanim zacznie pisać ostatni rozdział powieści.
Zapisuje cudze rozmowy - zasem pojedyncze słowa usłyszane w kolejce, czasem fragmenty dialogów par w kawiarni. Uważa, że te słowa są jak klucze do zamkniętych drzwi w jej głowie, z których powstają później barwne opowieści.
Niektórzy złośliwi mówią do niej Sisi - jak do znanej wszystkim cesarzowej Elżbiety. Pierwsze litery jej imienia i nazwiska - CC - dają się przełożyć na „Cece”, co już naruralnie łączy się z Sisi. Przypomina jej to o presji bycia doskonałą, niezłomną, niedostępną. A jednak w tej baśniowej opowieści kryje się coś więcej, bo cień buntu, walka z własnymi demonami i niesłabnąca tęsknota za czymś nieuchwytnym.
Jej żywiołem jest woda. Cicha i głęboka jak poranne jezioro, ale też dzika i nieposkromiona jak burzliwe fale oceanu. W tych chwilach, gdy zanurza się w objęciach wody lub pozwala deszczowi tańczyć na swojej skórze, Colette odnajduje najgłębsze źródło swojej twórczej inspiracji.
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
średnizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
niezgoda na utratę posady postaci
nie