Billy Vandenberg
: sob lip 12, 2025 6:41 pm
William 'Billy' Vandenberg

data i miejsce urodzenia
11/08/2001 | Nowy Jork, USAzaimki
on/jegozawód
środkowy napastnik w uniwersyteckiej drużynie hokeja Toronto Varsity Bluesmiejsce pracy
student—stypendysta na kierunku kinezjologii, Uniwersytet w Torontoorientacja
heteroseksualny odkrywcadzielnica mieszkalna
Greektownpobyt w toronto
od czterech latumiejętności
samochodem jeździ na prawku typu G, a na motocykl mam Full M, zawodowo gra w hokeja, zna grecki na poziomie wirtuozyjnych przekleństw, potrafi ugotować 3 (słownie: trzy) dania (i wszystkie mają jajko w przepisie)słabości
matematyka w każdej formie i postaci, owady o co najmniej czterech odnóżach, wszystko z zawartością cukru przekraczającą dopuszczalne dla sportowca normy (więc każdą) Dom to miasto, które nigdy nie śpi — podobno; on zasypiał w nim bez trudu, spokojnie, miękko, otulony przez świat, który go kochał. Chociaż był chłopcem z nabrzeża Queens, gdzie wszystkie domy wyglądały jak klony z jakiegoś zapomnianego katalogu z lat dziewięćdziesiątych, jego świat miał pełny kształt. Tata — cichy tytan, człowiek od spraw trudnych i rzadko wypowiadanych; praca dla Centralnej Agencji Wywiadowczej nauczyła go mówić mało, robić dużo i kochać w ten pozbawiony słów, spokojny sposób. Mama — kobieta, której ramiona pachniały lawendą i miłością; jej skóra była zawsze kilka stopni cieplejsza niż u innych ludzi. Miała sposób mówienia, który od razu uspokajał, niezależnie od tego, czy opowiadała o zakupach, o swojej pracy na Broadwayu, czy o śmierci. Siostry, jedna młodsza, druga starsza, jak dwie satelity krążące wokół jego orbity, czasem zderzające się z nią boleśnie, częściej jednak — trzymające własny, unikatowy kurs.
Dzieciństwo to klisza zapełniona pejzażami szczęścia — takiego prawdziwego, bez cudzysłowu. Pierwszy raz wszedł na lód, mając cztery lata; tata prowadził go za rękę — nie mówił nic, po prostu stał przy bandzie i obserwował jak Billy się przewracał. Wstawał. Przewracał znowu — ale nie płakał. Nigdy nie płakał na lodzie; wiedział, że to nie miejsce na łzy.
Grał w hokeja, zanim jeszcze dobrze nauczył się wiązać łyżwy. Pierwsze blizny były lodowe, pierwsze zwycięstwa — na oślep, przy akompaniamencie dźwięku kibiców, który był jak dzwon, który dzwoni tylko dla niego. Od dziecka wiedział, że lodowisko to jego teren. Tam czuł się pewnie, lepiej niż w klasie, lepiej niż w rozmowie, lepiej niż gdziekolwiek indziej; na lodzie rozumiał zasady. Wiedział, kiedy trzeba przyspieszyć, kiedy uderzyć, kiedy odpuścić.
Propozycja stypendium w Kanadzie wślizgnęła się między broszury lokalnych uczelni w ostatniej klasie liceum. Spomiędzy błyszczących kartek spoglądał na niego czerwony liść klonu i trzy słowa; Uniwersytet w Toronto. Hokej akademicki. Wielka szansa. Wielkie—małe miasto — bo przecież na tle Nowego Jorku każde miasto wydaje się wioską — i wielka niepewność. W środku coś zadrżało — takie małe, ciche, chłopięce nie chcę, które jednak trzeba było zignorować, bo przecież wszyscy mówili: to twoja droga, Billy. To jest to. Przyszłość.
A może właśnie dlatego nie powiedział nikomu, że bał się wyjechać. Że nie wiedział, czy jeszcze wróci do Nowego Jorku takim, jakim był.
Toronto przywitało go chłodno — nie tylko temperaturą. Wszystko było inne, jakby niby znajome, ale pod powierzchnią — obce. Ludzie mniej rozmowni, bardziej zamknięci. Chłód nie tylko na zewnątrz, ale i w mijanych twarzach. Poczuł się przezroczysty; trochę jak duch chłopaka, który kiedyś coś znaczył w swoim dawnym klubie, w swojej dzielnicy, na swoim lodowisku. Przeprowadzka, która miała być tylko kolejnym krokiem, okazała się ruchem tektonicznym. Oderwaniem. Przeszczepem z ziemi rodzinnej na zimniejsze, bardziej powściągliwe grunty — i chociaż wszyscy mówili, że to niedaleko, że to przecież też Ameryka Północna, on czuł inaczej. Jakby ktoś wyjął go z kadru i włożył w inny, podobny, ale z obcym światłem.
Gdyby nie Ophelia, która wyruszyła do Toronto za nim — z kampusu przeniósł się do wynajmowanego z siostrą mieszkania i po raz pierwszy od miesięcy, które minęły od przybycia do Kanady, poczuł, że znów może oddychać — lód pod nim w końcu by pękł.
Na uniwersytecie wszyscy byli kimś. Każdy miał swoją historię. Każdy miał coś do udowodnienia. Hokej znów stał się jego językiem — jedynym, który działał. Stypendium wisiało nad nim naostrzonym krańcem łyżwy — talent to jedno, ale praca i dyscyplina to drugie. Billy wiedział, że nic nie przychodzi za darmo; nawet jeśli w dzieciństwie wszystko było podane na talerzu, dorosłość włożyła mu w rękę kij i powiedziała: bij się. Więc się bił. Na lodzie — za drużynę, za punkty, za miejsce w składzie. Poza lodem — z nauką i podręcznikami, kiedy kierunek kinezjologii przypominał mu o tym, że sport to nie tylko przemoc; to też psychologia i dbanie o cialo. Bił się z samotnością, z poczuciem obcości, z tym, że czasem chciał wrócić do Nowego Jorku, ale nie wiedział już, gdzie dokładnie to wrócić jest. Co wieczór, często z Ophelią zawieszoną mu przez ramię, dzwonił do młodszej siostry. Mówiła, że tęskni. Mówiła, że wciąż ma jego stare łyżwy. Mama wysyłała mu zdjęcia rodzinnych obiadów, które wyglądały jak z reklamy, a on czuł wtedy coś pomiędzy wdzięcznością, a bólem. Tata nie mówił wiele; nie musiał.
W oczach, które Billy odziedziczył po nim, od zawsze błyszczała duma.
Czasem, kiedy zrzucał kask po meczu, patrzył na swoje odbicie w szatni i nie do końca wiedział, kto na niego patrzy — to już nie był tamten chłopak, który opuścił rodzinny dom i jednocześnie nikt nowy. Był w połowie. W zawieszeniu. W trakcie poszukiwania samego siebie.
Grał więc dalej. Trenował, szarpał się z ciałem i z myślami. Wiedział, że nic nie jest dane raz na zawsze. Że hokej to nie tylko pasja, ale też ciężar. Że stypendium można stracić. Że forma się kończy. Że życie potrafi rzucać krążkiem prosto w twarz — a mimo wszystko, w każdej trzeciej tercji, w każdej dogrywce, kiedy lodowisko huczało, a on miał kilka sekund na decyzję — czuł sens. Czuł, że to jego; że właśnie dlatego tu jest; że może i nie wie jeszcze, kim się staje, ale przynajmniej wie, od czego zacząć.
Cztery sezony, cztery przeloty liści przez torontońskie ulice, cztery razy śnieg zasypywał tramwaje i okna w wynajmowanym w Greektown — dzielnica pachniała domem wujka; kolejnej osoby, którą zostawił w Nowym Jorku i za którą tęsknił każdego dnia — mieszkaniu. Toronto nie stało się domem, ale przestało też być obce; przestało gryźć. Może oswoiło go przez zmęczenie, może on oswoił je przez upór. Może to był po prostu czas — ten milczący zupełnie jak jego ojciec czas, który zawsze robi swoje.
Od wyjazdu z Nowego Jorku zmieniło się wiele; więcej mięśni, więcej blizn, więcej świadomości w każdym ruchu. Twarz spokojniejsza, ale oczy zmęczone — oczy, które już wiedzą, że nie wszystko się uda, ale dalej próbują. W drużynie jest weteranem — młodzi przychodzą, patrzą na niego z mieszaniną podziwu i ostrożności. Nie jest typem lidera, który krzyczy; jest tym, który robi swoje. Bez słów. Bez teatrów. Trenerzy go szanują, bo jest solidny — koledzy z uniwersyteckiej drużyny go lubią, bo nie udaje.
I nawet jeśli czasem coś w nim pękało, to nigdy na lodzie.
Poza hokejem — świat się zmienił, a Billy razem z nim. Zaczął czytać więcej. Pisać. Nie dziennik, nie bloga; raczej strzępy, urwane zdania — coś pomiędzy poezją w stylu mamy, a raportem z frontu w stylu taty. Zrozumiał, że hokej to nie wszystko, że jeśli zostanie kontuzjowany — a był blisko, kilka razy — to nie może się rozsypać. Zaczął myśleć o tym, co po. Może socjologia sportu? Może praca z młodzieżą? Może nic z tego, ale przynajmniej próbował.
Miał kilka związków. Krótkich, intensywnych, niewypowiedzianych do końca. Jedna dziewczyna była z Vancouver, druga z Polski, trzecia z Toronto, ale z sercem gdzie indziej. Z żadną nie wyszło. Może nie był gotowy. Może był zbyt zamknięty. Może po prostu — taki był.
Najwięcej zmieniło się w nim samym. Przestał udawać, że wie, kim jest. Pogodził się z tym, że nie wie. Że jest w procesie. Że każdy dzień może coś zmienić. Że nie trzeba być pewnym. Wystarczy być obecnym. Na treningu. Na wykładzie. W rozmowie. W chwili.
Toronto stało się mapą jego dorastania. Każda ulica to jakaś wersja Williama: ten, który miał załamanie po porażce w półfinale. Ten, który pierwszy raz powiedział nie wiem bez wstydu. Ten, który siedział godzinami w bibliotece, choć mógł pójść na imprezę. Ten, który powiedział tacie przez telefon, że już się nie boi.
Nie wie, co dalej — wie za to, że jakkolwiek będzie, poradzi sobie. I coś w nim — coś cichego, coś głębokiego — mówi mu, że to dopiero początek.
Łatwe zwycięstwo nie smakuje; czas, pot, ból w kolanach — dopiero wtedy czuke, że naprawdę gra.
Pamięta niepotrzebne daty.
Pierwszy gol — 17 grudnia 2005. Pierwsza złamana łyżwa — 4 marca 2006. Dzień, w którym przeprowadził się do Kanady — wtorek, 28 sierpnia. Wszystko zapisane gdzieś w głowie, jakby cały zbudowany był z kalendarza.
Zawsze nosi ze sobą mały brelok od siostry.
Plastikowy pingwin, trochę już zniszczony. Dostał go od Ophelii i podobno przynosi szczęście — może działa, bo wciąż ma sprawne kończyny i głowę w jednym kawałku.
Ma bliznę na lewym łuku brwiowym.
Nie z meczu. Ze starcia z szafką w kuchni, kiedy miał sześć lat. Upadł, bo biegł zbyt szybko, udając, że jest rakietą kosmiczną. Mama się wtedy popłakała ze strachu. On — nie.
Pisze do szuflady.
Krótkie notatki, urwane myśli. Czasem prozą, czasem jakby wierszem. Nikomu ich nie pokazuje; może boi się, że ktoś źle zrozumie?
Ma słabość do dźwięków miasta w nocy.
Nie śpi przy totalnej ciszy — Nowy Jork go tego oduczył. Zawsze zostawia uchylone okno; lubi dźwięk aut, karetki, deszczu uderzającego o parapet. Dzięki temu wie, że nie jest sam.
Zawsze ubiera się minimalistycznie.
Szarości, czerń, czasem ciemna zieleń. Nie z powodu mody — po prostu nie lubi, kiedy ubranie go rozprasza. Ma ulubioną bluzę, po tacie, którą nosi od pierwszego roku. Trochę już zmechacona, ale pachnie domem.
Nie boi się bólu fizycznego.
Wyczerpanie, kontuzje, zszywanie łuku brwiowego bez znieczulenia — przyjmuje to spokojnie. Ale boi się jednego: że któregoś dnia nie będzie miał już po co wstawać z łóżka.
Dzieciństwo to klisza zapełniona pejzażami szczęścia — takiego prawdziwego, bez cudzysłowu. Pierwszy raz wszedł na lód, mając cztery lata; tata prowadził go za rękę — nie mówił nic, po prostu stał przy bandzie i obserwował jak Billy się przewracał. Wstawał. Przewracał znowu — ale nie płakał. Nigdy nie płakał na lodzie; wiedział, że to nie miejsce na łzy.
Grał w hokeja, zanim jeszcze dobrze nauczył się wiązać łyżwy. Pierwsze blizny były lodowe, pierwsze zwycięstwa — na oślep, przy akompaniamencie dźwięku kibiców, który był jak dzwon, który dzwoni tylko dla niego. Od dziecka wiedział, że lodowisko to jego teren. Tam czuł się pewnie, lepiej niż w klasie, lepiej niż w rozmowie, lepiej niż gdziekolwiek indziej; na lodzie rozumiał zasady. Wiedział, kiedy trzeba przyspieszyć, kiedy uderzyć, kiedy odpuścić.
Propozycja stypendium w Kanadzie wślizgnęła się między broszury lokalnych uczelni w ostatniej klasie liceum. Spomiędzy błyszczących kartek spoglądał na niego czerwony liść klonu i trzy słowa; Uniwersytet w Toronto. Hokej akademicki. Wielka szansa. Wielkie—małe miasto — bo przecież na tle Nowego Jorku każde miasto wydaje się wioską — i wielka niepewność. W środku coś zadrżało — takie małe, ciche, chłopięce nie chcę, które jednak trzeba było zignorować, bo przecież wszyscy mówili: to twoja droga, Billy. To jest to. Przyszłość.
A może właśnie dlatego nie powiedział nikomu, że bał się wyjechać. Że nie wiedział, czy jeszcze wróci do Nowego Jorku takim, jakim był.
Toronto przywitało go chłodno — nie tylko temperaturą. Wszystko było inne, jakby niby znajome, ale pod powierzchnią — obce. Ludzie mniej rozmowni, bardziej zamknięci. Chłód nie tylko na zewnątrz, ale i w mijanych twarzach. Poczuł się przezroczysty; trochę jak duch chłopaka, który kiedyś coś znaczył w swoim dawnym klubie, w swojej dzielnicy, na swoim lodowisku. Przeprowadzka, która miała być tylko kolejnym krokiem, okazała się ruchem tektonicznym. Oderwaniem. Przeszczepem z ziemi rodzinnej na zimniejsze, bardziej powściągliwe grunty — i chociaż wszyscy mówili, że to niedaleko, że to przecież też Ameryka Północna, on czuł inaczej. Jakby ktoś wyjął go z kadru i włożył w inny, podobny, ale z obcym światłem.
Gdyby nie Ophelia, która wyruszyła do Toronto za nim — z kampusu przeniósł się do wynajmowanego z siostrą mieszkania i po raz pierwszy od miesięcy, które minęły od przybycia do Kanady, poczuł, że znów może oddychać — lód pod nim w końcu by pękł.
Na uniwersytecie wszyscy byli kimś. Każdy miał swoją historię. Każdy miał coś do udowodnienia. Hokej znów stał się jego językiem — jedynym, który działał. Stypendium wisiało nad nim naostrzonym krańcem łyżwy — talent to jedno, ale praca i dyscyplina to drugie. Billy wiedział, że nic nie przychodzi za darmo; nawet jeśli w dzieciństwie wszystko było podane na talerzu, dorosłość włożyła mu w rękę kij i powiedziała: bij się. Więc się bił. Na lodzie — za drużynę, za punkty, za miejsce w składzie. Poza lodem — z nauką i podręcznikami, kiedy kierunek kinezjologii przypominał mu o tym, że sport to nie tylko przemoc; to też psychologia i dbanie o cialo. Bił się z samotnością, z poczuciem obcości, z tym, że czasem chciał wrócić do Nowego Jorku, ale nie wiedział już, gdzie dokładnie to wrócić jest. Co wieczór, często z Ophelią zawieszoną mu przez ramię, dzwonił do młodszej siostry. Mówiła, że tęskni. Mówiła, że wciąż ma jego stare łyżwy. Mama wysyłała mu zdjęcia rodzinnych obiadów, które wyglądały jak z reklamy, a on czuł wtedy coś pomiędzy wdzięcznością, a bólem. Tata nie mówił wiele; nie musiał.
W oczach, które Billy odziedziczył po nim, od zawsze błyszczała duma.
Czasem, kiedy zrzucał kask po meczu, patrzył na swoje odbicie w szatni i nie do końca wiedział, kto na niego patrzy — to już nie był tamten chłopak, który opuścił rodzinny dom i jednocześnie nikt nowy. Był w połowie. W zawieszeniu. W trakcie poszukiwania samego siebie.
Grał więc dalej. Trenował, szarpał się z ciałem i z myślami. Wiedział, że nic nie jest dane raz na zawsze. Że hokej to nie tylko pasja, ale też ciężar. Że stypendium można stracić. Że forma się kończy. Że życie potrafi rzucać krążkiem prosto w twarz — a mimo wszystko, w każdej trzeciej tercji, w każdej dogrywce, kiedy lodowisko huczało, a on miał kilka sekund na decyzję — czuł sens. Czuł, że to jego; że właśnie dlatego tu jest; że może i nie wie jeszcze, kim się staje, ale przynajmniej wie, od czego zacząć.
Cztery sezony, cztery przeloty liści przez torontońskie ulice, cztery razy śnieg zasypywał tramwaje i okna w wynajmowanym w Greektown — dzielnica pachniała domem wujka; kolejnej osoby, którą zostawił w Nowym Jorku i za którą tęsknił każdego dnia — mieszkaniu. Toronto nie stało się domem, ale przestało też być obce; przestało gryźć. Może oswoiło go przez zmęczenie, może on oswoił je przez upór. Może to był po prostu czas — ten milczący zupełnie jak jego ojciec czas, który zawsze robi swoje.
Od wyjazdu z Nowego Jorku zmieniło się wiele; więcej mięśni, więcej blizn, więcej świadomości w każdym ruchu. Twarz spokojniejsza, ale oczy zmęczone — oczy, które już wiedzą, że nie wszystko się uda, ale dalej próbują. W drużynie jest weteranem — młodzi przychodzą, patrzą na niego z mieszaniną podziwu i ostrożności. Nie jest typem lidera, który krzyczy; jest tym, który robi swoje. Bez słów. Bez teatrów. Trenerzy go szanują, bo jest solidny — koledzy z uniwersyteckiej drużyny go lubią, bo nie udaje.
I nawet jeśli czasem coś w nim pękało, to nigdy na lodzie.
Poza hokejem — świat się zmienił, a Billy razem z nim. Zaczął czytać więcej. Pisać. Nie dziennik, nie bloga; raczej strzępy, urwane zdania — coś pomiędzy poezją w stylu mamy, a raportem z frontu w stylu taty. Zrozumiał, że hokej to nie wszystko, że jeśli zostanie kontuzjowany — a był blisko, kilka razy — to nie może się rozsypać. Zaczął myśleć o tym, co po. Może socjologia sportu? Może praca z młodzieżą? Może nic z tego, ale przynajmniej próbował.
Miał kilka związków. Krótkich, intensywnych, niewypowiedzianych do końca. Jedna dziewczyna była z Vancouver, druga z Polski, trzecia z Toronto, ale z sercem gdzie indziej. Z żadną nie wyszło. Może nie był gotowy. Może był zbyt zamknięty. Może po prostu — taki był.
Najwięcej zmieniło się w nim samym. Przestał udawać, że wie, kim jest. Pogodził się z tym, że nie wie. Że jest w procesie. Że każdy dzień może coś zmienić. Że nie trzeba być pewnym. Wystarczy być obecnym. Na treningu. Na wykładzie. W rozmowie. W chwili.
Toronto stało się mapą jego dorastania. Każda ulica to jakaś wersja Williama: ten, który miał załamanie po porażce w półfinale. Ten, który pierwszy raz powiedział nie wiem bez wstydu. Ten, który siedział godzinami w bibliotece, choć mógł pójść na imprezę. Ten, który powiedział tacie przez telefon, że już się nie boi.
Nie wie, co dalej — wie za to, że jakkolwiek będzie, poradzi sobie. I coś w nim — coś cichego, coś głębokiego — mówi mu, że to dopiero początek.
Ciekawostki
Nie lubi wygrywać zbyt łatwo.Łatwe zwycięstwo nie smakuje; czas, pot, ból w kolanach — dopiero wtedy czuke, że naprawdę gra.
Pamięta niepotrzebne daty.
Pierwszy gol — 17 grudnia 2005. Pierwsza złamana łyżwa — 4 marca 2006. Dzień, w którym przeprowadził się do Kanady — wtorek, 28 sierpnia. Wszystko zapisane gdzieś w głowie, jakby cały zbudowany był z kalendarza.
Zawsze nosi ze sobą mały brelok od siostry.
Plastikowy pingwin, trochę już zniszczony. Dostał go od Ophelii i podobno przynosi szczęście — może działa, bo wciąż ma sprawne kończyny i głowę w jednym kawałku.
Ma bliznę na lewym łuku brwiowym.
Nie z meczu. Ze starcia z szafką w kuchni, kiedy miał sześć lat. Upadł, bo biegł zbyt szybko, udając, że jest rakietą kosmiczną. Mama się wtedy popłakała ze strachu. On — nie.
Pisze do szuflady.
Krótkie notatki, urwane myśli. Czasem prozą, czasem jakby wierszem. Nikomu ich nie pokazuje; może boi się, że ktoś źle zrozumie?
Ma słabość do dźwięków miasta w nocy.
Nie śpi przy totalnej ciszy — Nowy Jork go tego oduczył. Zawsze zostawia uchylone okno; lubi dźwięk aut, karetki, deszczu uderzającego o parapet. Dzięki temu wie, że nie jest sam.
Zawsze ubiera się minimalistycznie.
Szarości, czerń, czasem ciemna zieleń. Nie z powodu mody — po prostu nie lubi, kiedy ubranie go rozprasza. Ma ulubioną bluzę, po tacie, którą nosi od pierwszego roku. Trochę już zmechacona, ale pachnie domem.
Nie boi się bólu fizycznego.
Wyczerpanie, kontuzje, zszywanie łuku brwiowego bez znieczulenia — przyjmuje to spokojnie. Ale boi się jednego: że któregoś dnia nie będzie miał już po co wstawać z łóżka.
zgoda na powielanie imienia
takzgoda na powielanie pseudonimu
takZgody MG
poziom ingerencji
wysokizgoda na śmierć postaci
takzgoda na trwałe okaleczenie
takzgoda na nieuleczalną chorobę postaci
takzgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
takzgoda na utratę posady postaci
tak