pov: your one night stand moves in next door
: ndz lip 13, 2025 5:44 pm
1.
***
Bella! Where the hell have you been, loca?
ken & barbie
― Panie, Pan śmierdzisz, jakbyś się w kadzi fermentacyjnej wykąpał ― stwierdził z wyraźnym obrzydzeniem taksówkarz, kiedy Kenneth Fleetwood praktycznie wtoczył się na tylne siedzenie samochodu i wyłożył się na nim jak długi, ze stopami smętnie wiszącymi w powietrzu, bo jego niemała postura nie pozwalała na przyjęcie wygodnej pozycji - nie żeby mu to aktualnie specjalnie przeszkadzało. ― Chryste. Dokąd? ― kontynuował mężczyzna za kierownicą, zerkając we wsteczne lusterko, jakby chciał mieć pewność, że ten pożal się Boże pasażer nie wyzionie mu tu zaraz ducha, bo to z całą pewnością popsułoby mu opinię i musiałby się pożegnać z pięknymi pięcioma gwiazdkami.
Wspomnianydenat i potencjalny kandydat na spotkania AA imprezowicz wreszcie podniósł ciężko głowę, dumnie poprawił swoją kolorową czapeczkę urodzinową i wyjrzawszy dramatycznie przez szybę, powiedział z mieszanką nostalgii jak każda pierwszoplanowa gwiazda komedii romantycznej ― Do domu ― cóż, gdyby nie był był jedną stopą u bram świętego Piotra, prawdopodobnie błyskawicznie - jak na zawodowego policjanta przystało - zauważyłby taką pulsującą żyłkę na czole taksówkarza, która nie mogła zwiastować niczego pozytywnego. Ale że pole jego widzenia (i ewidentnie myślenia) ograniczało się jedynie do widoku za oknem... ― Kurwa, Panie, ja nie wiem skąd Ty jesteś! Adres podaj ― rzucił niecierpliwie taksówkarz, na co Kenneth wykazał się inteligencją na najwyższym poziomie i podał mu w końcu nazwę ulicy. Czując jak samochód w końcu rusza - choć równie dobrze mógł mu się załączyć sławetny helikopter... - przymknął powieki, oddając się błogiemu odpoczynkowi. Nie dane mu jednak było pochrapać zbyt długo, bo możecie mi wierzyć lub nie, ale kierowca szalonej błyskawicy, potomek samego Dominica Toretto, dowiózł go na miejsce w niespełna trzy minuty. Westchnąwszy głęboko nad swym ciężkim losem, wcisnął garść dolarów swojemu przewoźnikowi i wyturlał się z godnością na równiutko przystrzyżony trawnik, co upewniło go w przekonaniu, że rzeczywiście znajdował się w dobrej dzielnicy.
― Niech Cię dobry Allah ma w opiece, synu ― rzucił na pożegnanie taksówkarz i odjechał z piskiem opon, bo najwyraźniej śpieszyło mu się na jakieś nielegalne wyścigi, a przynajmniej tak założył Ken, który wreszcie dźwignął się z ziemi - najpierw do pozycji siedzącej, a wreszcie i do stojącej. Następnie - niczym nowonarodzone źrebię - wciąż z tą głupią kolorową czapeczką na głowie, ruszył krokiem, który śmiało można by nazwać koślawym, prosto do drzwi. Przystanąwszy tuż przed nimi, przybrał zadumaną minę, jedną z tych, co w historii świata zapisała się pod hasłem: gdzie, do chuja pana, mam klucze? Jako że bladego pojęcia nie miał, zaczął klepać się po kieszeniach, aż w końcu usłyszał znajomy brzęk. Cóż, równie dobrze mogły być to jakieś pieniądze, ale nie tej nocy - tej nocy przewalił wszystko na głupoty. ― Zwycięstwo ― wymamrotał na wpół zrozumiale i z namaszczeniem wpakował klucz do zamka. A raczej - podjął taką próbę. ― Kurwa, o co Ci chodzi, otwórz się ― bełkotał do siebie i wpychał, i wpychał, i wpychał... A tu nic. Zamek ani drgnął. Każdy myślący zdroworozsądkowo człowiek zatrzymałby się i zastanowiłby się, co było tego przyczyną. Ken natomiast dalej próbował otworzyć drzwi, a przez tę jego jakże lotną głowę ani przez moment nie przefrunęła myśl, że być może właśnie włamywał się do cudzego domu.
barbie howard
***
Bella! Where the hell have you been, loca?
ken & barbie
― Panie, Pan śmierdzisz, jakbyś się w kadzi fermentacyjnej wykąpał ― stwierdził z wyraźnym obrzydzeniem taksówkarz, kiedy Kenneth Fleetwood praktycznie wtoczył się na tylne siedzenie samochodu i wyłożył się na nim jak długi, ze stopami smętnie wiszącymi w powietrzu, bo jego niemała postura nie pozwalała na przyjęcie wygodnej pozycji - nie żeby mu to aktualnie specjalnie przeszkadzało. ― Chryste. Dokąd? ― kontynuował mężczyzna za kierownicą, zerkając we wsteczne lusterko, jakby chciał mieć pewność, że ten pożal się Boże pasażer nie wyzionie mu tu zaraz ducha, bo to z całą pewnością popsułoby mu opinię i musiałby się pożegnać z pięknymi pięcioma gwiazdkami.
Wspomniany
― Niech Cię dobry Allah ma w opiece, synu ― rzucił na pożegnanie taksówkarz i odjechał z piskiem opon, bo najwyraźniej śpieszyło mu się na jakieś nielegalne wyścigi, a przynajmniej tak założył Ken, który wreszcie dźwignął się z ziemi - najpierw do pozycji siedzącej, a wreszcie i do stojącej. Następnie - niczym nowonarodzone źrebię - wciąż z tą głupią kolorową czapeczką na głowie, ruszył krokiem, który śmiało można by nazwać koślawym, prosto do drzwi. Przystanąwszy tuż przed nimi, przybrał zadumaną minę, jedną z tych, co w historii świata zapisała się pod hasłem: gdzie, do chuja pana, mam klucze? Jako że bladego pojęcia nie miał, zaczął klepać się po kieszeniach, aż w końcu usłyszał znajomy brzęk. Cóż, równie dobrze mogły być to jakieś pieniądze, ale nie tej nocy - tej nocy przewalił wszystko na głupoty. ― Zwycięstwo ― wymamrotał na wpół zrozumiale i z namaszczeniem wpakował klucz do zamka. A raczej - podjął taką próbę. ― Kurwa, o co Ci chodzi, otwórz się ― bełkotał do siebie i wpychał, i wpychał, i wpychał... A tu nic. Zamek ani drgnął. Każdy myślący zdroworozsądkowo człowiek zatrzymałby się i zastanowiłby się, co było tego przyczyną. Ken natomiast dalej próbował otworzyć drzwi, a przez tę jego jakże lotną głowę ani przez moment nie przefrunęła myśl, że być może właśnie włamywał się do cudzego domu.
barbie howard