Maeve Vaxley
: pn lip 14, 2025 5:50 pm
Maeve Vaxley


data i miejsce urodzenia
20 II 1993, Torontozaimki
she/herzawód
Producentka kreatywna, image coach celebrytów, artystkamiejsce pracy
Pinewood Studiosorientacja
Biseksualnadzielnica mieszkalna
North York - York Millspobyt w toronto
Od urodzeniaumiejętności
Zarządzanie zespołem kreatywnym, rozwijanie koncepcji programów i formatów telewizyjnych, budowanie unikalnej estetyki produkcji, scouting nietypowych lokalizacji do zdjęć, nadzór nad scenografią i kostiumami, prowadzenie warsztatów kreatywnego myślenia dla ekipy, storytelling w stylu "camp", tworzenie niskobudżetowych rozwiązań o wysokim efekcie wizualnym, współpraca z artystami niezależnymi i influencerami, opracowywanie kampanii promocyjnych z charakterem, wykorzystywanie kiczu jako świadomego narzędzia narracyjnego, produkcja trailerów i teaserów, mentoring młodych twórców, adaptacja internetowych trendów do telewizji, rewitalizacja zapomnianych formatów w nowej odsłonie, prawo jazdy kategorii Gsłabości
Prywatny misiu z dużym brzusiem aka mąż. Ucieka w przesadę, brak zdolności kulinarnych, skupia się na estetyce kosztem treści, chaotyczna w planowaniu ma to swój urok, nie lubi formalności, dominuje w rozmowach, trudno jej przyznać się do błędu, zbyt emocjonalnie angażuje się w konflikty, zmaga się z wypaleniem twórczym, traci kontakt z codziennością innych, ma problemy z równowagą między pracą a odpoczynkiem, działa impulsywnie, nie odróżnia ironii od szczerego uznania, obawia się przeciętności, nie umie oddzielić życia prywatnego od wizerunku publicznego
Zakop pod ziemią,
Nakryj kamieniem,
A ja i tak
Kości odgrzebię.
Kim jestem?
Wspomnieniem...
Jeśli coś jest głupie, a działa — to przecież działa, a skoro działa, to jakże śmiałbyś rzec, że głupie? Takie podejście, przypominające radosną filozofię przypadkowości, wrosło w nią jak glon w zaniedbaną fontannę miejską — na pozór obce, a jednak dziwnie organiczne. Maevcia wyrastała w świecie, gdzie kolory nie znały granic, a logika z trudem znajdowała fotel dla siebie.
Od wczesnych lat jej wzrok przywykł do widoku zasłon uszytych z banerów Ratuj drzewa! i abażurów skleconych z suszonych łupin mango. Matka, wiecznie w euforii twórczej, zdawała się postrzegać świat przez filtr utopii: wszystko da się przerobić, uratować, uwznioślić — nawet stary stanik, o ile odpowiednio ozdobić go cekinami i przeznaczyć na karmnik. Ojciec, człowiek powściągliwego spojrzenia i nienagannie wyprasowanych koszul, z pewnym trudem znosił te wieczne metamorfozy przestrzeni — a zwłaszcza to, że w wieku czterech lat jego córka otrzymała pozwolenie na zamianę kuchennej szafki w terrarium dla ślimaków, które ochrzciła imionami księżniczek z kreskówek.
Jak tu się złościć, gdy z każdego kącika wyglądały błękitne oczka i piegowate policzki, zaróżowione jakby je przed chwilą musnęła ręka anielskiej cioci z prowincji? Miała ten nieznośnie skuteczny talent do przekształcania dezaprobaty w westchnienie rezygnacji — a z westchnienia w przyzwolenie. Jej miłość do wszystkiego, co pokraczne, wybrakowane, źle spasowane i odrzucone przez społeczne jury smaku, narodziła się nie z przekory, ale z entuzjazmu, który nie znał hierarchii. Dla niej wypchany lis bez oka, znaleziony na pchlim targu, był równie piękny co diamentowe kolie z wystaw muzealnych, a może piękniejszy — bo miał historię, przeszłość, przeżycie w sobie. Brzydota nie była defektem, była formą ekspresji. Świat nie chciał tego zrozumieć, więc Maevcia postanowiła go nie pytać o zgodę. W ten sposób, nieświadomie i z butem dziecięcego entuzjazmu, wyhodowała sobie przyszłość opartą na estetyce porzuconych bibelotów i nadpsutej urody. Czy ktoś się śmiał? Owszem. Czy miała to gdzieś? Nie tylko miała — ona ten śmiech zapisywała sobie w notatniku jako dowód słuszności. Bo jak coś jest głupie, a jednak działa, to najpewniej właśnie wymyka się ramom, w których inni utknęli.
Jedyne, co wydawało się jej piękne w swej surowej, pozbawionej ozdób, niemal sakralnie czystej formie, to była jazda figurowa — tak, właśnie ten sport, ten poślizg emocji na cienkiej granicy między elegancją a upadkiem, ten teatr mięśni i ryzyka, gdzie każdy obrót mógł zwiastować albo cudowność, albo glebę w wielkim stylu. Zapatrzona w ten balet na lodzie jak w święty obrazek, który jednak nie zawisłby u niej w domu, bo zbyt nudny kolorystycznie. Bo ona, choć ze smakiem dziwnym, miała jednak gust — własny, uparcie niezależny, jakby go sklejała ze skrawków tapety z lat siedemdziesiątych i katalogów IKEA z epoki postmodernizmu moralnego.
Na co dzień bowiem wolała biegać z teczką większą od jej samej ambicji, taszcząc ją niczym walizkę pełną niespełnionych pomysłów, od kursów rysunku przez wieczorne zajęcia z montażu, aż po plenerowe warsztaty, na których połowa studentów nie umiała odróżnić formatu panoramicznego od własnej frustracji. A mimo to czasem — raz na sto pomysłów — zatrzymała się, zapatrzyła, westchnęła do tej łyżwiarskiej czystości, jakby chciała powiedzieć światu też umiem być zwięzła, ale nie dziś. Po chwili jednak i tak poprawiała kapelinder — nie kapelusz, nie turbanu, lecz coś pomiędzy, rzecz nieistniejącą w żadnym sklepie, bo zrobioną z firanki, starej mapy metra Toronto i kokardy znalezionej na dnie torebki po zakupach vintage. To było jej medium — nie lód, lecz Instagram, nie łyżwy, lecz self-timer, nie choreografia ciała, lecz choreografia narracji o sobie samej, na tle żółtej lodówki i plastykowego flaminga z przeceny.
I cóż — zanim się zorientowała, zaczęto ją tagować, naśladować, cytować bez zrozumienia. Własne nazwisko zyskało miękkość logotypu. Marka się stworzyła, jak ciasto drożdżowe zostawione samopas w kuchni — niby nie planowała, ale wyrosło. W tym wszystkim nie zakładała, że ktoś ją przeżyje, w sensie egzystencjalnym i emocjonalnym. Bo jak tu przeżyć kogoś, kto, zamiast pytać, czemu świat jest taki, woli zapytać, czy można go przemalować na seledynowo? Aż tu pewnego wieczora — randka w ciemno, całkiem dosłownie, bo światło przygasłe, muzyka przeterminowana, a alkohol jakby wyjęty z wesela w piwnicy w Brampton — z impetem i wdziękiem kocicy w szpilkach z lumpeksu nadepnęła centralnie na but nieznajomego. Skóra zgrzytnęła, on syknął, ona przeprosiła jak dama, choć z ust miała akurat frytkę. Okazało się, że to on — ten sławny, ten od krążenia po lodzie, lecz z kijem, nie w balecie.
I chyba było warto — skoro dziś nosi z dumą bieliznę z jego podobizną (model limitowany, dostępny wyłącznie na zamówienie), a na palcu lśni obrączka jak z bajki — gdyby bajkę reżyserował David Lynch w kooperacji z marką ASOS.
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
średnizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
niezgoda na utratę posady postaci
nie