Tarianne Sullivan
: pn lip 14, 2025 11:27 pm
Tarianne "Tara" Sullivan


data i miejsce urodzenia
28.07.1994 | Esquimalt, Kanadazaimki
ona/jejzawód
ex - oficer marynarki wojennej, koordynator logistycznymiejsce pracy
Port of Scarboroughorientacja
heteroseksualnadzielnica mieszkalna
North York - Don Millspobyt w toronto
Od dwóch miesięcy na stałeumiejętności
Prawo jazdy kategorii G, szeroka znajomość broni palnej, umiejętność walki wręcz, znaczna wiedza inżynieryjna dotycząca systemów i mechaniki statków wojskowych, szeroka wiedza o morzu i nawigacji, czytanie mowy ciała, zdolność działania w samotności, podstawowa wiedza przedmedyczna, analityczne myślenie, silne poczucie lojalności, samodzielność, wysoka sprawność fizyczna, doświadczenie w pracy operacyjnej i technicznej na morzusłabości
Delikatne PTSD, problemy ze snem, utrata znacznej części wzroku w lewym oku (nerwralgiczna strefa), stała kontuzja lewego kolana, gwałtowna, obronna reakcja na nagłe podejście od tyłu, silna bojaźń o bezpieczeństwo brata bliźniaka, alergia na większość antybiotyków, problemy z rozpoznawaniem barw (łagodne daltonizm lub zaburzenia widzenia barwnego)Rozczarowanie jest dla szlachetnej duszy
tym, czym zimna woda dla rozżarzonego metalu:
może ją wzmocnić, zahartować i utwardzić,
ale nie zniszczyć.
Łączył ich firmament jednostajnej spójności, i podział matczynego łona przez długie miesiąca, okazać się mieli jakże zgoła inni od siebie. Znacznie, niemniej subtelnie i rzucający się w oczy. On — wrzący niczym bestialstwo ognia, z niecierpliwym ruchem w oczach, z dłońmi wiecznie spętanymi chęcią działania, walki, wyprzedzania siebie samego; ona — spokojna jak morska toń w dzień bez szkwału, z zamyśleniem, co spływało po twarzy niczym mgła po stalowym pokładzie okrętu o świcie. I choć oboje dźwigali na barkach podobieństwo twarzy i głosu, i choć równo dzielili zbieżność wieku, spojrzenia w lustra stawały się dla nich coraz bardziej niepokojące — jakby jedno odbicie uciekło drugiemu o kilka światów.
Nie oddalali się od siebie w sposób dramatyczny; to był dryf cichy, czuły, akceptowalny, jak dwa statki płynące równolegle — wciąż w zasięgu wzroku, ale na innych kursach. Ona słuchała ciszy, on ją łamał. Ona rozumiała konieczność odwrotu, on gnał naprzód, nawet gdy horyzont obiecywał burzę. A jednak, w tym niesymetrycznym tańcu temperamentu i wewnętrznego kompasu, nie przestawali być jednią — archaiczną całością swego istnienia, którego połowy rozpoznać mogły siebie nawet przez ścianę mroku, dymu czy zamilknięcia.
Oddalili się od siebie tak, jak ich rodzice — cicho, z chłodną finalnością podpisów i stuknięciem długopisu o blat stołu, który kiedyś służył śniadaniom, a teraz był świadkiem rozejścia. Bez scen, bez łez, tylko formalność krusząca to, co i tak dawno zaczęło blaknąć. On pojechał do Toronto — w ucieczkę, w zapomnienie, w hałas wielkiego miasta, które obiecywało odcięcie. Ona została w Esquimalt — nie z przywiązania, lecz z obowiązku wobec czegoś, co nie dawało się nazwać. Jakby ziemia tej bazy, przesiąknięta solą i olejem silnikowym, wołała do niej głosem ojca, głosem przeszłości, głosem przyszłości zarazem.
Z początku była dziewczęciem pełnym światła — radosnym, ochoczym, rozbieganym w spojrzeniu. Śmiała się zbyt głośno, jakby walczyła z czyjąś ciszą, może z własną. Chciała ratować ludzi, była pewna, że wie, jak naprawiać świat. Chciała zostać ratownikiem — zawód romantyczny w swojej funkcji, ludzki w swojej istocie. Ale życie nie pyta o chcę, a jedynie zadaje pytania w czasie dokonanym. Przegrało może, przegrało ale, wygrało trzeba.
I tak, po ukończeniu liceum, zaciągnęła się do Akademii Marynarki Wojennej Kanady — nie z entuzjazmu, lecz z przekonania, że jest to droga, która nie zdradzi. W niej było coś niezmiennego, coś w żelazie, w stalowym rdzeniu okrętów, co dawało jej namiastkę pewności. Szły za nią długie miesiące w rytmie kadłuba uderzanego przez fale, godziny ciszy w kabinach o zapachu wilgoci i maszynowego oleju. Tam, między linami teorii a burzą praktyki, wykuwała się nie jako idea, lecz jako ciało — silne, skupione, zdyscyplinowane. Potem przysięga. Nie tyle wypowiedziana, co złożona spojrzeniem i pulsem. To był akt przejścia — z dziewczyny, co biegła bosą stopą po wybrzeżu, w kobietę, która z rozmysłem stawiała kroki na pokładzie uzbrojonego kolosa. Nadszedł czas podróży — bezkresnych, rozciągniętych jak linie brzegowe, które czasem śniły się jej w nieostrych kształtach. Krainy i przystanie stawały się punktem odniesienia nie dla duszy, lecz dla obowiązku. Może właśnie wtedy zaczęła rozumieć, że oddalenie nie zawsze jest ucieczką, a czasem jest po prostu jedynym sposobem, by ocalić w sobie coś nienaruszonego. Jakby w tej samotności, w morzu, w masywie stalowej rutyny, można było znaleźć namiastkę kontroli.
A brat? Był coraz dalej — jak cień, który co dnia przesuwa się odrobinę, aż w końcu znika za linią horyzontu. Ale nawet wtedy, gdy nie pamiętała już dokładnie jego głosu, wiedziała, że niesie go w sobie — nie jako obecność, lecz jako ciszę.
Skoczył w morze ciemne i mordercze.
Ześlizgnął się po taflach cienia.
Miał ciężkie serce.
Nie musiał przywiązywać kamienia.
Z głębi wody ukłonił się światu.
Minął sepję, piękną i szkaradną.
I spoczął na dnie wśród kwiatów.
Z takiem sercem idzie się
na dno.
Wieloletnia służba na Bliskim Wschodzie odcisnęła się na niej głęboko — nie krwią na mundurze, lecz ciszą w spojrzeniu. Zbyt wiele widziała, zbyt wiele czuła; każdy krzyk, każdy błysk bólu na cudzej twarzy gromadził się w niej jak osad. Gdy przyszła wiadomość z Toronto — o bracie, niemal straconym w ogniu służby — coś w niej pękło bezszelestnie. Informacja o niemalże krytycznym stanie brata, który wyniknał z wypadku w czasie gaszenia pożaru, przelał czarę goryczy.
Złożyła broń. Nie z powodu strachu, lecz dla zachowania resztek człowieczeństwa. Sprzedała dom, dom dzieciństwa, i zostawiła za sobą wybrzeża Esquimalt. Toronto przyjęło ją chłodno, bez pytań. A ona — milcząca, z ranami ukrytymi pod skórą — postanowiła zacząć nowy rozdział. Nie dla świata, lecz dla siebie. Nie jako żołnierz. Jako ocalała.
tym, czym zimna woda dla rozżarzonego metalu:
może ją wzmocnić, zahartować i utwardzić,
ale nie zniszczyć.
Łączył ich firmament jednostajnej spójności, i podział matczynego łona przez długie miesiąca, okazać się mieli jakże zgoła inni od siebie. Znacznie, niemniej subtelnie i rzucający się w oczy. On — wrzący niczym bestialstwo ognia, z niecierpliwym ruchem w oczach, z dłońmi wiecznie spętanymi chęcią działania, walki, wyprzedzania siebie samego; ona — spokojna jak morska toń w dzień bez szkwału, z zamyśleniem, co spływało po twarzy niczym mgła po stalowym pokładzie okrętu o świcie. I choć oboje dźwigali na barkach podobieństwo twarzy i głosu, i choć równo dzielili zbieżność wieku, spojrzenia w lustra stawały się dla nich coraz bardziej niepokojące — jakby jedno odbicie uciekło drugiemu o kilka światów.
Nie oddalali się od siebie w sposób dramatyczny; to był dryf cichy, czuły, akceptowalny, jak dwa statki płynące równolegle — wciąż w zasięgu wzroku, ale na innych kursach. Ona słuchała ciszy, on ją łamał. Ona rozumiała konieczność odwrotu, on gnał naprzód, nawet gdy horyzont obiecywał burzę. A jednak, w tym niesymetrycznym tańcu temperamentu i wewnętrznego kompasu, nie przestawali być jednią — archaiczną całością swego istnienia, którego połowy rozpoznać mogły siebie nawet przez ścianę mroku, dymu czy zamilknięcia.
Oddalili się od siebie tak, jak ich rodzice — cicho, z chłodną finalnością podpisów i stuknięciem długopisu o blat stołu, który kiedyś służył śniadaniom, a teraz był świadkiem rozejścia. Bez scen, bez łez, tylko formalność krusząca to, co i tak dawno zaczęło blaknąć. On pojechał do Toronto — w ucieczkę, w zapomnienie, w hałas wielkiego miasta, które obiecywało odcięcie. Ona została w Esquimalt — nie z przywiązania, lecz z obowiązku wobec czegoś, co nie dawało się nazwać. Jakby ziemia tej bazy, przesiąknięta solą i olejem silnikowym, wołała do niej głosem ojca, głosem przeszłości, głosem przyszłości zarazem.
Z początku była dziewczęciem pełnym światła — radosnym, ochoczym, rozbieganym w spojrzeniu. Śmiała się zbyt głośno, jakby walczyła z czyjąś ciszą, może z własną. Chciała ratować ludzi, była pewna, że wie, jak naprawiać świat. Chciała zostać ratownikiem — zawód romantyczny w swojej funkcji, ludzki w swojej istocie. Ale życie nie pyta o chcę, a jedynie zadaje pytania w czasie dokonanym. Przegrało może, przegrało ale, wygrało trzeba.
I tak, po ukończeniu liceum, zaciągnęła się do Akademii Marynarki Wojennej Kanady — nie z entuzjazmu, lecz z przekonania, że jest to droga, która nie zdradzi. W niej było coś niezmiennego, coś w żelazie, w stalowym rdzeniu okrętów, co dawało jej namiastkę pewności. Szły za nią długie miesiące w rytmie kadłuba uderzanego przez fale, godziny ciszy w kabinach o zapachu wilgoci i maszynowego oleju. Tam, między linami teorii a burzą praktyki, wykuwała się nie jako idea, lecz jako ciało — silne, skupione, zdyscyplinowane. Potem przysięga. Nie tyle wypowiedziana, co złożona spojrzeniem i pulsem. To był akt przejścia — z dziewczyny, co biegła bosą stopą po wybrzeżu, w kobietę, która z rozmysłem stawiała kroki na pokładzie uzbrojonego kolosa. Nadszedł czas podróży — bezkresnych, rozciągniętych jak linie brzegowe, które czasem śniły się jej w nieostrych kształtach. Krainy i przystanie stawały się punktem odniesienia nie dla duszy, lecz dla obowiązku. Może właśnie wtedy zaczęła rozumieć, że oddalenie nie zawsze jest ucieczką, a czasem jest po prostu jedynym sposobem, by ocalić w sobie coś nienaruszonego. Jakby w tej samotności, w morzu, w masywie stalowej rutyny, można było znaleźć namiastkę kontroli.
A brat? Był coraz dalej — jak cień, który co dnia przesuwa się odrobinę, aż w końcu znika za linią horyzontu. Ale nawet wtedy, gdy nie pamiętała już dokładnie jego głosu, wiedziała, że niesie go w sobie — nie jako obecność, lecz jako ciszę.
Skoczył w morze ciemne i mordercze.
Ześlizgnął się po taflach cienia.
Miał ciężkie serce.
Nie musiał przywiązywać kamienia.
Z głębi wody ukłonił się światu.
Minął sepję, piękną i szkaradną.
I spoczął na dnie wśród kwiatów.
Z takiem sercem idzie się
na dno.
Wieloletnia służba na Bliskim Wschodzie odcisnęła się na niej głęboko — nie krwią na mundurze, lecz ciszą w spojrzeniu. Zbyt wiele widziała, zbyt wiele czuła; każdy krzyk, każdy błysk bólu na cudzej twarzy gromadził się w niej jak osad. Gdy przyszła wiadomość z Toronto — o bracie, niemal straconym w ogniu służby — coś w niej pękło bezszelestnie. Informacja o niemalże krytycznym stanie brata, który wyniknał z wypadku w czasie gaszenia pożaru, przelał czarę goryczy.
Złożyła broń. Nie z powodu strachu, lecz dla zachowania resztek człowieczeństwa. Sprzedała dom, dom dzieciństwa, i zostawiła za sobą wybrzeża Esquimalt. Toronto przyjęło ją chłodno, bez pytań. A ona — milcząca, z ranami ukrytymi pod skórą — postanowiła zacząć nowy rozdział. Nie dla świata, lecz dla siebie. Nie jako żołnierz. Jako ocalała.
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
wysokizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
takzgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
takzgoda na utratę posady postaci
tak