You are my sun, my moon and all my stars
: wt lip 15, 2025 11:39 pm
Na lodzie milczy lęk i trwoga,
gdy w dłoni partnera — pewna droga. wdzianko
Łatwo było mu mówić — z tą pewnością, co to rośnie człowiekowi między łopatkami po dekadach zawodowej praktyki i porannego wcierania maści na kolana. On przecież wiedział, co robi. On był z tego świata, gdzie łyżwy szlifują się jak charaktery: na zimno, w hałasie i przy świetle jarzeniówek, z głośnym westchnieniem rozgrzanego lodu. Nie, żeby uważała go za starego — Boże broń, sama miała sentyment do tych zmarszczek wokół oczu, co wyglądały jak linie papilarne śmiechu, a nie czasu — ale nie da się zaprzeczyć, że to właśnie on, z tym swoim spojrzeniem psa po przejściach i wargami godnymi okładki romantycznego komiksu dla kur domowych, owinął ją wokół swojego ciepłego, sportowego palucha. Ta formacja szczeniaczka, co to patrzy w duszę przez brwi jakby nie do końca wiedział, czemu dostał miskę pustą, a przecież był taki grzeczny — wygrała. Wygrała z rozsądkiem, z niezależnością, z tą całą opowieścią o kobiecie niezależnej, co to poradzi sobie nawet z pękniętym rurkiem gazowym i rachunkiem za wodę w tym samym miesiącu.
A ona? Ona, co niegdyś potrafiła godzinami analizować choreografie olimpijskie i znała na pamięć każdą pomyłkę sławnych łyżwiarek, teraz… no cóż. Teraz potrafiła się poślizgnąć w kuchni na skórce po bananie i uznać to za próbę performansu. Kiedyś miała ambicje, by wrócić na lód, może w ramach eksperymentu artystycznego, może jako performance „zamrożonej kobiety we współczesnym świecie miejskim”, lecz zorientowała się, że po pierwsze — jej kostki odmawiają negocjacji, a po drugie — nie umie jeździć. W sensie literalnym: była absolutnym laikiem. Takim z gatunku tych, co myślą, że łyżwy „same jadą”, i których pierwszym odruchem na śliskość jest krzyk.
Była więc bardziej widzem niż uczestniczką, estetycznym pasożytem na ciele dyscypliny, ale jakim wdzięcznym — takim, co nosi futrzane nauszniki i krzyczy „brawo!” z ławki w trzecim rzędzie, a potem publikuje posty, w których udaje znawczynię biomechaniki piruetów. Nie miała wstydu — miała styl.
— Strategicznie, doszukując się za i przeciw... — Nasunęła skarpetę na piękne białe łyżwy, które niegdyś dostała od niego za gwiazdkę. Było chłodno, mimo trwającego w najlepsze lata na zewnątrz. Mieli się czuć magicznie, jak piszczał pan zielony z bródką, rzucając komendę wyjazdu na puste lodowisko. — Moje kostki i radar głupich pomysłów wystawia trzy razy nie.
A jednak — chociaż dumna, chociaż pozornie niezłomna i okryta płaszczem codziennej pewności siebie, ta sama Lady Maeve, która potrafiła negocjować budżety filmowe z kamienną twarzą i uśmiechem sfinksa, nie mogła przecież bać się zwykłej łyżwy. W końcu nie była z tych, co ustępują przed błyszczącą stalą i potencjalnym ślizgiem w kierunku publicznego upokorzenia. Miała w sobie tę przekorną iskierkę, co podszeptuje „spróbuj”, nawet gdy zdrowy rozsądek krzyczy „upadniesz, kobieto, jak długa!”.
— Andie! — Już od rana jego twarz zdradzała niepokojącą pogodę ducha — ten błysk w oku, co zwiastował równie dobrze niespodziewany wyjazd na ryby, jak i potencjalne złamanie kończyny w imię sportu i tradycji. Ona znała tę minę. To była ta mina. Ta, która poprzedza wydarzenia wymagające przynajmniej jednego opatrunku i dwóch gorących czekolad. Więc kiedy on zniknął w czeluści składziku, a ona została na zewnątrz, rozciągając się w sposób nieco przesadzony, nieco baletowy, nieco teatralny (wszak ktoś mógł patrzeć, a nawet jeśli nie, to co z tego — nawyk to nawyk), wiedziała, że nadciąga widowisko. — Bądź dzisiaj kochanym misiem, okej?
Andie Vaxley
gdy w dłoni partnera — pewna droga. wdzianko
Łatwo było mu mówić — z tą pewnością, co to rośnie człowiekowi między łopatkami po dekadach zawodowej praktyki i porannego wcierania maści na kolana. On przecież wiedział, co robi. On był z tego świata, gdzie łyżwy szlifują się jak charaktery: na zimno, w hałasie i przy świetle jarzeniówek, z głośnym westchnieniem rozgrzanego lodu. Nie, żeby uważała go za starego — Boże broń, sama miała sentyment do tych zmarszczek wokół oczu, co wyglądały jak linie papilarne śmiechu, a nie czasu — ale nie da się zaprzeczyć, że to właśnie on, z tym swoim spojrzeniem psa po przejściach i wargami godnymi okładki romantycznego komiksu dla kur domowych, owinął ją wokół swojego ciepłego, sportowego palucha. Ta formacja szczeniaczka, co to patrzy w duszę przez brwi jakby nie do końca wiedział, czemu dostał miskę pustą, a przecież był taki grzeczny — wygrała. Wygrała z rozsądkiem, z niezależnością, z tą całą opowieścią o kobiecie niezależnej, co to poradzi sobie nawet z pękniętym rurkiem gazowym i rachunkiem za wodę w tym samym miesiącu.
A ona? Ona, co niegdyś potrafiła godzinami analizować choreografie olimpijskie i znała na pamięć każdą pomyłkę sławnych łyżwiarek, teraz… no cóż. Teraz potrafiła się poślizgnąć w kuchni na skórce po bananie i uznać to za próbę performansu. Kiedyś miała ambicje, by wrócić na lód, może w ramach eksperymentu artystycznego, może jako performance „zamrożonej kobiety we współczesnym świecie miejskim”, lecz zorientowała się, że po pierwsze — jej kostki odmawiają negocjacji, a po drugie — nie umie jeździć. W sensie literalnym: była absolutnym laikiem. Takim z gatunku tych, co myślą, że łyżwy „same jadą”, i których pierwszym odruchem na śliskość jest krzyk.
Była więc bardziej widzem niż uczestniczką, estetycznym pasożytem na ciele dyscypliny, ale jakim wdzięcznym — takim, co nosi futrzane nauszniki i krzyczy „brawo!” z ławki w trzecim rzędzie, a potem publikuje posty, w których udaje znawczynię biomechaniki piruetów. Nie miała wstydu — miała styl.
— Strategicznie, doszukując się za i przeciw... — Nasunęła skarpetę na piękne białe łyżwy, które niegdyś dostała od niego za gwiazdkę. Było chłodno, mimo trwającego w najlepsze lata na zewnątrz. Mieli się czuć magicznie, jak piszczał pan zielony z bródką, rzucając komendę wyjazdu na puste lodowisko. — Moje kostki i radar głupich pomysłów wystawia trzy razy nie.
A jednak — chociaż dumna, chociaż pozornie niezłomna i okryta płaszczem codziennej pewności siebie, ta sama Lady Maeve, która potrafiła negocjować budżety filmowe z kamienną twarzą i uśmiechem sfinksa, nie mogła przecież bać się zwykłej łyżwy. W końcu nie była z tych, co ustępują przed błyszczącą stalą i potencjalnym ślizgiem w kierunku publicznego upokorzenia. Miała w sobie tę przekorną iskierkę, co podszeptuje „spróbuj”, nawet gdy zdrowy rozsądek krzyczy „upadniesz, kobieto, jak długa!”.
— Andie! — Już od rana jego twarz zdradzała niepokojącą pogodę ducha — ten błysk w oku, co zwiastował równie dobrze niespodziewany wyjazd na ryby, jak i potencjalne złamanie kończyny w imię sportu i tradycji. Ona znała tę minę. To była ta mina. Ta, która poprzedza wydarzenia wymagające przynajmniej jednego opatrunku i dwóch gorących czekolad. Więc kiedy on zniknął w czeluści składziku, a ona została na zewnątrz, rozciągając się w sposób nieco przesadzony, nieco baletowy, nieco teatralny (wszak ktoś mógł patrzeć, a nawet jeśli nie, to co z tego — nawyk to nawyk), wiedziała, że nadciąga widowisko. — Bądź dzisiaj kochanym misiem, okej?
Andie Vaxley