Strona 1 z 1

a hundred square feet of bittersweet memories

: śr lip 16, 2025 3:36 am
autor: Seraphine Soverall
I. alice & seraphine
now it's just me and a hundred square feet of bittersweet memories
deleted the playlist, but i still hear all your favourite melodies

Jako młoda dziewczyna wiele razy słyszała jak ludzie mówią, że każda akcja ma swoje konsekwencje. Niektóre z nich bywały pogmatwane, same w sobie trudne i wręcz przyprawiające o pulsujący ból głowy, a jeszcze inne na tyle proste iż zapominano o nich praktycznie momentalnie. Nic nie mogło zakończyć się od razu, nieważne od stojącego za daną decyzją, bądź też dłuższą chwilą, emocjonalnego nacechowania. Przekonała się o tym na własnej skórze stosunkowo szybko, bo dokładnie wtedy gdy skuszona dziecięcymi pokusami i pewna siły swojego niewinnego wyrazu twarzy, kłamała przed rodzicami powtarzając, że na pewno nie zbiła ulubionego wazonu matki. Jej starania niczego nie wnosiły, a moc jaką miał jej dziecięcy uśmiech okazał się być jedynie marnym złudzeniem służącym do poprawienia jej humoru.
Jej rodzice z a w s z e zdawali się znać ukrytą za jej słowami prawdę co zazwyczaj kończyło się reprymendą, a w skrajnych przypadkach również i szlabanem mającym na celu w pełni wybić jej z głowy podobne akcje. Ojciec powtarzał, że dobre kłamstwo potrafiło otworzyć przed człowiekiem wiele ścieżek, ale jedynie w pracy w tak wymagającej dziedzinie jak prawo, a nie w życiu prywatnym. Wierzyła mu, oczywiście że tak — dlaczego miałaby nie? Thaddeus był człowiekiem wymagającym i wyjątkowo zimnym, ale dla rodziny potrafił zrobić wiele.
To właśnie takie działania, wyjątkowo skłonne do zapadania w pamięć, przyczyniły się do tego, że jako dorosła kobieta starała się unikać kłamstwa jak ognia. Doskonale wiedziała, że prędzej czy później każda źle wypowiedziana rzecz wróci do niej ze zdwojoną siłą, a radosne podejście do życia jakie obrała przez kilka ostatnich lat również ostro kontrastowało z czystym kłamstwem, nieważne jak bardzo uzasadnionym. A tak przynajmniej myślała — w wyniku wydarzenia sprzed dwóch miesięcy Seraphine powoli zaczynała stawać się hipokrytką.
Okłamywała sama siebie praktycznie każdego dnia już od kilku tygodni. Rozpadała się od środka, wiedziała o tym, ale jej duma i upartość nie pozwalały jej na podjęcie dalszych działań. Utknęła w swego rodzaju pętli bez wyjścia, żmudnej i męczącej. Zamknęła się w sobie, przybrała szczęśliwą maskę i zakopała się w pracy i wszystkim tym, co potrafiło odciągnąć jej umysł od negatywów i męczących ją koszmarów. Winiła się za śmierć przyjaciółki i nie potrafiła przyjąć sobie do wiadomości, że nic z tego, co stało się tamtego wieczoru, było jej winą.
Jej ucieczka od rzeczywistości, czyli tak naprawdę jedynej przyjaciółki, która wiedziała co faktycznie wydarzyło się podczas jej pobytu w Seattle, miało również w tym pomóc. Niewinne kłamstwo mające na celu chronić samą Seraphine, która drżała na myśl o poproszeniu o pomoc, oraz Alice z własnym bagażem traumatycznych doświadczeń na plecach, szybko przekształciło się w coś poważniejszego.
Odcięła ją od siebie. Kompletnie.
Przestała odbierać telefony, nie spoglądała na żadne komunikatory w strachu, że zobaczy migające tam jej imię i, co najważniejsze, cofnęła wyciągniętą w jej stronę pomocną dłoń.
Tą samą, którą zaoferowała po tym jak Alice uwolniła się od Szatana i tą samą, która miała stanowić otwarte zaproszenie.
Zabolało ją to bo przecież obiecała, że będzie obok niej, ale jeszcze bardziej bolało ją to co działo się w jej własnej głowie.
Myśli nie mogła wyciszyć nawet jeśli bardzo tego chciała.
Jednakże za każdym, nawet najmniejszym gestem ciągnęła się cała fala konsekwencji. Wiedziała w końcu o tym od dziecka.
I tak też było tym razem.
Zupełnie nie spodziewała się pukania do drzwi o tak późnej godzinie. Jej wzrok mimowolnie zwrócił się w stronę tykającego za ścianie zegara i Seraphine mogła jedynie rozszerzyć oczy ze zdziwienia. Goście rzadko, n i g d y, nie przychodzili o tej godzinie — co najwyżej zamawiane przez nią okazjonalnie jedzenie ratujące przed gotowaniem w tragiczny dzień. Dzisiaj jednak czuła się wyjątkowo dobrze, więc wszystko miała przygotowane i załatwione. Do czasu. Zebrała się z kanapy w pośpiechu, omal nie potykając się przy tym o kręcącego się po mieszkaniu kota, i zatrzymała przed drzwiami wejściowymi. Przybrała szeroki uśmiech na twarz, dokładnie taki, jakiego używała w pracy gdy chciała ukryć swój zły humor. Kryło się za nim wiele negatywnych emocji, na szczęście zupełnie nierozpoznawalnych przez osoby, które nie były jej bliskie — pewnie gdyby tylko pracowała z jakimś przyjacielem to od razu rozgryzł by jej gierki i usilne próbowanie zamaskowania piętrzących się w jej życiu problemów. Na szczęście jednak tak nie było.
Drzwi zaskrzypiały głośno gdy w końcu je otworzyła.
Nie zwróciła na to jednak w ogóle uwagi. Jej pełne skupienie skierowane było w stronę osoby stojącej na korytarzu.
Dokładnie tej samej, o której myślała każdego dnia, ale odsuwała od siebie coraz bardziej.
Cholera jasna.
Seraphine otworzyła usta by coś powiedzień, c o k o l w i e k, ale żadne słowo nie chciało opuścić jej krtani. Prawie tak jakby zamarzła w miejscu bez możliwości zrobienia nawet najprotszej czynności.
I, niestety, z jakiegoś powodu wcale jej to nie dziwiło.

Alice Krueger <3

a hundred square feet of bittersweet memories

: czw lip 17, 2025 8:15 pm
autor: Alice Krueger
-1- Seraphine Soverall

Niektóre kobiety łamią się w ciszy. Inne – krzyczą.
Alice… nauczyła się milczeć. Ale nie była już tą samą wersją siebie, dla której milczenie było formą przetrwania.
Przez cały rok – nie mówiła. Nie krzyczała. Nie pisała.
Ale żyła.
Tyle że to życie nie przypominało niczego, co znała wcześniej.
Minął rok. Dwanaście miesięcy. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni rozciągniętej samotności.
Bez krzyku, ale i bez śmiechu. Bez obecności – i bez prawdziwej nieobecności. Dni mieszały się z nocami. Wszystko było nieme.
Po stracie dziecka świat nie zgasł. On… zamarł.
Zatrzymał się w miejscu, w jednej chwili, w jednym bólu.
Przez tygodnie Alice unikała luster.
Nie dlatego, że bała się tego, co zobaczy.
Po prostu wiedziała, że nie będzie tam nikogo. Nikogo, kogo mogłaby rozpoznać.
Rytuały trzymały ją na powierzchni:
Zimna kawa o 6:45.
Krótka drzemka przed pracą.
Wizyty na cmentarzu – choć nigdy nie była religijna.
Odcięła się. Od wszystkich. Od siebie też.
Od Seraphine.
I właśnie to bolało najbardziej – choć trudno było się do tego przyznać.
Bo choć straciła coś, co dopiero zaczynała kochać, prawdziwe rozdarcie przyszło później.
Wtedy, gdy uświadomiła sobie, że jej jedyna przyjaciółka – ta, która znała każdą wersję Alice, także tę brudną i popękaną – zniknęła.

Nie zniknęła złośliwie.
Zniknęła tak, jak znikają ci, którzy próbują się nie rozpaść. Udając, że wszystko jest w porządku.
Dokładnie tak samo jak ona.
Dwie kobiety. Dwie ofiary własnego milczenia.
Ale coś się zmieniło.
Nie nagle. Nie magicznie.
To nie był film, w którym bohaterka patrzy w lustro i mówi: „Wystarczy.”
To był proces. Codzienny, bolesny.
Równoległy z każdym oddechem, który musiała sobie wymusić.
Z każdą kartką, którą zapisywała, ale nie publikowała.
Z każdą sprawą w biurze, gdzie próbowała znaleźć sprawiedliwość – nie tylko dla ofiar, ale i dla siebie.

Kiedy w końcu sięgnęła po buty na obcasie – nie po to, by wyglądać silnie, ale po to, by nie uciekać.
Gdy pomalowała usta czerwoną szminką – nie żeby uwodzić, tylko żeby przypomnieć sobie, że nadal istnieje.
Kiedy ruszyła przed siebie – to nie była zemsta. To był powrót.

Drzwi, przed którymi stanęła, znała lepiej niż własny balkon.
Pukając, nie oczekiwała przebaczenia. Nie oczekiwała niczego.
Ale wiedziała jedno.
Kiedy Seraphine otworzyła drzwi – czas się nie cofnął.
Nie było płaczu. Nie było wybuchu emocji.

Była cisza.
Znowu.
Ale tym razem – inna.


I to Alice ją przerwała.

– Seraphine… tęskniłam. Wróć do mnie.