Meetings bring people together
: śr lip 16, 2025 4:57 pm
#1 It is the familiar that usually eludes us in life
outfit
Najzwyczajniej w świecie — a może właśnie najboleśniej, w swej zwyczajności — powinna się była już dawno do tego przyzwyczaić. Do ciszy tam, gdzie miała zabrzmieć obecność. Do pustego miejsca przy barowym stole, gdzie winna była tkwić sylwetka znana jej jak własna dłoń. Czekała. Jak ten żebrzący o cień towarzystwa biedak z najciemniejszego zaułka, co jeszcze łudzi się złudzeniem, że ktoś go w ogóle zauważa. Czekała w złocie zachodzącego słońca, w kącie dusznego lokalu, który z wolna wypełniały śmiechy, toastowe pokrzykiwania i przypadkowa muzyka. Czekała na brata. Bliźniaka. Tego, który miał się zjawić, bo przecież to dla niego — cały ten wysiłek, cały ten bar, ci koledzy z jednostki, co wykrzesali z siebie minimum serdeczności. Ale nie, on nie zamierzał przyjść.
Głupiś, braciszku.
Znowu — jak zawsze — to ona musiała być tą stroną, która bierze na siebie ciężar, by nie zapadło się wszystko wokół. Sullivanowie. Dwa oblicza jednej historii. On — pogubiony, wycofany, niezdolny do stawienia się, gdy trzeba. Ona — twarda do granic kruchości, zadziorna nawet w samotności, wychodząca z cienia nie dla siebie, lecz wbrew sobie. Znowu wstała. Znowu uśmiechnęła się do kilku obcych twarzy, rzuciła żartem, podniosła kieliszek, jakby nic się nie stało. Jakby miało tak być.
A przecież miał powód, prawda? Miał te swoje poparzenia, o których tyle mówił — te stare rany, schodzące teraz, drażniące, jak wspomnienia. Ale ona znała ból lepiej niż on. Znała pieczenie skóry i pieczenie duszy, znała ciągnięcie blizn, które nie mają nic wspólnego z ciałem. Znała je z misji, z utraconych twarzy, z nocy, kiedy nie spała, bo sen był zbyt podobny do śmierci.
A mimo to — przyszła. Wyszła do ludzi. Bo przecież nie należy jej zostawiać samej. Nie należy kazać jej wracać do domu z tą świadomością, że znów zrobiła coś, co nie należało do niej, a co przyszło zbyt łatwo. Nie należy. A jednak — zrobił to.
I cholerka, jeszcze jej zapłaci.
— Dobry wieczór... Hejka, Mikke! — Przegryzła czarę goryczy wewnątrz, przyjęła porządny chaoust powietrza i przecięła miejsce najbardziej oddalone w barze. Tam, gdzie grzmiały najgłośniejsze śmiechy i niekiedy dwuznaczne żarty. Matko i córko, ile było tutaj ludzi. Tak wiele nieznanych twarzy. — Panicz Finnic powiedział, że źle się czuję. Kazał przeprosić i ogłosić, że stawia dwie kolejki najlepsze alkoholu— Jakby miało to cokolwiek uprościć w dzisiejszym spectrum zabawy. Chciała zwiać, a jednakże przysposobiła dawną siebie. Ściągnęła marynarkę, usiadła na wolnym miejscu, gdzie najpewniej miał zasiadać gwiazda wieczoru, wymieniając z większością pierwsze uprzejmości. — Po prostu Tara! — przekrzyczała głośną muzykę, niemalże do ucha najbardziej rozrywkowego strażaka. Niemalże wpadając na kogoś, niezbyt ładnie, chyba spóżnionego. — Matko, przepraszam.
Koda Lennox
Najzwyczajniej w świecie — a może właśnie najboleśniej, w swej zwyczajności — powinna się była już dawno do tego przyzwyczaić. Do ciszy tam, gdzie miała zabrzmieć obecność. Do pustego miejsca przy barowym stole, gdzie winna była tkwić sylwetka znana jej jak własna dłoń. Czekała. Jak ten żebrzący o cień towarzystwa biedak z najciemniejszego zaułka, co jeszcze łudzi się złudzeniem, że ktoś go w ogóle zauważa. Czekała w złocie zachodzącego słońca, w kącie dusznego lokalu, który z wolna wypełniały śmiechy, toastowe pokrzykiwania i przypadkowa muzyka. Czekała na brata. Bliźniaka. Tego, który miał się zjawić, bo przecież to dla niego — cały ten wysiłek, cały ten bar, ci koledzy z jednostki, co wykrzesali z siebie minimum serdeczności. Ale nie, on nie zamierzał przyjść.
Głupiś, braciszku.
Znowu — jak zawsze — to ona musiała być tą stroną, która bierze na siebie ciężar, by nie zapadło się wszystko wokół. Sullivanowie. Dwa oblicza jednej historii. On — pogubiony, wycofany, niezdolny do stawienia się, gdy trzeba. Ona — twarda do granic kruchości, zadziorna nawet w samotności, wychodząca z cienia nie dla siebie, lecz wbrew sobie. Znowu wstała. Znowu uśmiechnęła się do kilku obcych twarzy, rzuciła żartem, podniosła kieliszek, jakby nic się nie stało. Jakby miało tak być.
A przecież miał powód, prawda? Miał te swoje poparzenia, o których tyle mówił — te stare rany, schodzące teraz, drażniące, jak wspomnienia. Ale ona znała ból lepiej niż on. Znała pieczenie skóry i pieczenie duszy, znała ciągnięcie blizn, które nie mają nic wspólnego z ciałem. Znała je z misji, z utraconych twarzy, z nocy, kiedy nie spała, bo sen był zbyt podobny do śmierci.
A mimo to — przyszła. Wyszła do ludzi. Bo przecież nie należy jej zostawiać samej. Nie należy kazać jej wracać do domu z tą świadomością, że znów zrobiła coś, co nie należało do niej, a co przyszło zbyt łatwo. Nie należy. A jednak — zrobił to.
I cholerka, jeszcze jej zapłaci.
— Dobry wieczór... Hejka, Mikke! — Przegryzła czarę goryczy wewnątrz, przyjęła porządny chaoust powietrza i przecięła miejsce najbardziej oddalone w barze. Tam, gdzie grzmiały najgłośniejsze śmiechy i niekiedy dwuznaczne żarty. Matko i córko, ile było tutaj ludzi. Tak wiele nieznanych twarzy. — Panicz Finnic powiedział, że źle się czuję. Kazał przeprosić i ogłosić, że stawia dwie kolejki najlepsze alkoholu— Jakby miało to cokolwiek uprościć w dzisiejszym spectrum zabawy. Chciała zwiać, a jednakże przysposobiła dawną siebie. Ściągnęła marynarkę, usiadła na wolnym miejscu, gdzie najpewniej miał zasiadać gwiazda wieczoru, wymieniając z większością pierwsze uprzejmości. — Po prostu Tara! — przekrzyczała głośną muzykę, niemalże do ucha najbardziej rozrywkowego strażaka. Niemalże wpadając na kogoś, niezbyt ładnie, chyba spóżnionego. — Matko, przepraszam.
Koda Lennox