-
Fata viam invenient, sed animus facit iternieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/herpostaćautor
#1 It is the familiar that usually eludes us in life
outfit
Najzwyczajniej w świecie — a może właśnie najboleśniej, w swej zwyczajności — powinna się była już dawno do tego przyzwyczaić. Do ciszy tam, gdzie miała zabrzmieć obecność. Do pustego miejsca przy barowym stole, gdzie winna była tkwić sylwetka znana jej jak własna dłoń. Czekała. Jak ten żebrzący o cień towarzystwa biedak z najciemniejszego zaułka, co jeszcze łudzi się złudzeniem, że ktoś go w ogóle zauważa. Czekała w złocie zachodzącego słońca, w kącie dusznego lokalu, który z wolna wypełniały śmiechy, toastowe pokrzykiwania i przypadkowa muzyka. Czekała na brata. Bliźniaka. Tego, który miał się zjawić, bo przecież to dla niego — cały ten wysiłek, cały ten bar, ci koledzy z jednostki, co wykrzesali z siebie minimum serdeczności. Ale nie, on nie zamierzał przyjść.
Głupiś, braciszku.
Znowu — jak zawsze — to ona musiała być tą stroną, która bierze na siebie ciężar, by nie zapadło się wszystko wokół. Sullivanowie. Dwa oblicza jednej historii. On — pogubiony, wycofany, niezdolny do stawienia się, gdy trzeba. Ona — twarda do granic kruchości, zadziorna nawet w samotności, wychodząca z cienia nie dla siebie, lecz wbrew sobie. Znowu wstała. Znowu uśmiechnęła się do kilku obcych twarzy, rzuciła żartem, podniosła kieliszek, jakby nic się nie stało. Jakby miało tak być.
A przecież miał powód, prawda? Miał te swoje poparzenia, o których tyle mówił — te stare rany, schodzące teraz, drażniące, jak wspomnienia. Ale ona znała ból lepiej niż on. Znała pieczenie skóry i pieczenie duszy, znała ciągnięcie blizn, które nie mają nic wspólnego z ciałem. Znała je z misji, z utraconych twarzy, z nocy, kiedy nie spała, bo sen był zbyt podobny do śmierci.
A mimo to — przyszła. Wyszła do ludzi. Bo przecież nie należy jej zostawiać samej. Nie należy kazać jej wracać do domu z tą świadomością, że znów zrobiła coś, co nie należało do niej, a co przyszło zbyt łatwo. Nie należy. A jednak — zrobił to.
I cholerka, jeszcze jej zapłaci.
— Dobry wieczór... Hejka, Mikke! — Przegryzła czarę goryczy wewnątrz, przyjęła porządny chaoust powietrza i przecięła miejsce najbardziej oddalone w barze. Tam, gdzie grzmiały najgłośniejsze śmiechy i niekiedy dwuznaczne żarty. Matko i córko, ile było tutaj ludzi. Tak wiele nieznanych twarzy. — Panicz Finnic powiedział, że źle się czuję. Kazał przeprosić i ogłosić, że stawia dwie kolejki najlepsze alkoholu— Jakby miało to cokolwiek uprościć w dzisiejszym spectrum zabawy. Chciała zwiać, a jednakże przysposobiła dawną siebie. Ściągnęła marynarkę, usiadła na wolnym miejscu, gdzie najpewniej miał zasiadać gwiazda wieczoru, wymieniając z większością pierwsze uprzejmości. — Po prostu Tara! — przekrzyczała głośną muzykę, niemalże do ucha najbardziej rozrywkowego strażaka. Niemalże wpadając na kogoś, niezbyt ładnie, chyba spóżnionego. — Matko, przepraszam.
Koda Lennox
Najzwyczajniej w świecie — a może właśnie najboleśniej, w swej zwyczajności — powinna się była już dawno do tego przyzwyczaić. Do ciszy tam, gdzie miała zabrzmieć obecność. Do pustego miejsca przy barowym stole, gdzie winna była tkwić sylwetka znana jej jak własna dłoń. Czekała. Jak ten żebrzący o cień towarzystwa biedak z najciemniejszego zaułka, co jeszcze łudzi się złudzeniem, że ktoś go w ogóle zauważa. Czekała w złocie zachodzącego słońca, w kącie dusznego lokalu, który z wolna wypełniały śmiechy, toastowe pokrzykiwania i przypadkowa muzyka. Czekała na brata. Bliźniaka. Tego, który miał się zjawić, bo przecież to dla niego — cały ten wysiłek, cały ten bar, ci koledzy z jednostki, co wykrzesali z siebie minimum serdeczności. Ale nie, on nie zamierzał przyjść.
Głupiś, braciszku.
Znowu — jak zawsze — to ona musiała być tą stroną, która bierze na siebie ciężar, by nie zapadło się wszystko wokół. Sullivanowie. Dwa oblicza jednej historii. On — pogubiony, wycofany, niezdolny do stawienia się, gdy trzeba. Ona — twarda do granic kruchości, zadziorna nawet w samotności, wychodząca z cienia nie dla siebie, lecz wbrew sobie. Znowu wstała. Znowu uśmiechnęła się do kilku obcych twarzy, rzuciła żartem, podniosła kieliszek, jakby nic się nie stało. Jakby miało tak być.
A przecież miał powód, prawda? Miał te swoje poparzenia, o których tyle mówił — te stare rany, schodzące teraz, drażniące, jak wspomnienia. Ale ona znała ból lepiej niż on. Znała pieczenie skóry i pieczenie duszy, znała ciągnięcie blizn, które nie mają nic wspólnego z ciałem. Znała je z misji, z utraconych twarzy, z nocy, kiedy nie spała, bo sen był zbyt podobny do śmierci.
A mimo to — przyszła. Wyszła do ludzi. Bo przecież nie należy jej zostawiać samej. Nie należy kazać jej wracać do domu z tą świadomością, że znów zrobiła coś, co nie należało do niej, a co przyszło zbyt łatwo. Nie należy. A jednak — zrobił to.
I cholerka, jeszcze jej zapłaci.
— Dobry wieczór... Hejka, Mikke! — Przegryzła czarę goryczy wewnątrz, przyjęła porządny chaoust powietrza i przecięła miejsce najbardziej oddalone w barze. Tam, gdzie grzmiały najgłośniejsze śmiechy i niekiedy dwuznaczne żarty. Matko i córko, ile było tutaj ludzi. Tak wiele nieznanych twarzy. — Panicz Finnic powiedział, że źle się czuję. Kazał przeprosić i ogłosić, że stawia dwie kolejki najlepsze alkoholu— Jakby miało to cokolwiek uprościć w dzisiejszym spectrum zabawy. Chciała zwiać, a jednakże przysposobiła dawną siebie. Ściągnęła marynarkę, usiadła na wolnym miejscu, gdzie najpewniej miał zasiadać gwiazda wieczoru, wymieniając z większością pierwsze uprzejmości. — Po prostu Tara! — przekrzyczała głośną muzykę, niemalże do ucha najbardziej rozrywkowego strażaka. Niemalże wpadając na kogoś, niezbyt ładnie, chyba spóżnionego. — Matko, przepraszam.
Koda Lennox
-
Pan Strażak, który chętnie ugasi każdy ogień. Potrafi świetnie gotować, słuchać innych, przyjaciel o złotym sercu, które chciałby komuś oddać, ale nie wychodzi mu to.nieobecnośćtakwątki 18+takzaimkiona , jejpostaćautor
Starał się być najlepszą wersją Kapitana jednostki 132, jakim tylko mógł być i jakiego ta jednostka potrzebowała. Był kimś do kogo mogli w każdej chwili przyjść, nieważne czy chodziło o prywatną sprawę, czy też o coś służbowego. Każdego starał się traktować równo, ale też podchodzić indywidualnie. Nie straszne mu były ciężkie rozmowy dyscyplinujące czy też branie udziału w zabawach w wolnym czasie. Balans między pracą, przyjaźnią, obowiązkami. To on zarządził, aby co jakiś czas wspólnie wychodzili całą jednostką do baru, na kręgle, czy gdziekolwiek, aby pobyć w swoim towarzystwie w zupełnie innym otoczeniu, jak również zintegrować się przy okazji. Nie od dziś wiadomo, że rodziny strażackie znają się dobrze, a sami strażacy stają się jedną wspólną rodziną. Właśnie w tym tonie chciał prowadzić ten zespół, niezależnie czy komuś z góry to nie podobało się.
Musiał na chwilę wyjść z baru, w jakim teraz przesiadywali. Nagły telefon od znajomej. Nie mógł tego nie odebrać, a musiał wyjść gdzieś gdzie było spokojniej. Nie było go w barze jakieś 20 minut. Chodził przed nim rozmawiając, śmiejąc się, ale też starał się doradzić. Jak zawsze wkładał sto procent siebie w relacje. Tym razem nie mogło być inaczej.
Po tych 20 minutach wrócił do środka. Od razu zauważył, że było znacznie więcej ludzi niż w momencie, w którym wychodził na zewnątrz. Trochę musiał poczekać, trochę przecisnąć się do miejsca, w którym siedział z resztą ekipy.
-Dobrze słyszałem, że ktoś stawia dwie kolejki?
Powiedział na tyle głośno, aby było go słychać. Może i nie było go w momencie, gdy to było ogłoszone, ale miał swoje uszy i ludzi, którzy chętnie takie informacje przekażą. Zatrzymał wzrok na Tarianne, posłał jej lekki uśmiech.
-Gdzie zgubiłaś brata?
Tarianne Sullivan
Musiał na chwilę wyjść z baru, w jakim teraz przesiadywali. Nagły telefon od znajomej. Nie mógł tego nie odebrać, a musiał wyjść gdzieś gdzie było spokojniej. Nie było go w barze jakieś 20 minut. Chodził przed nim rozmawiając, śmiejąc się, ale też starał się doradzić. Jak zawsze wkładał sto procent siebie w relacje. Tym razem nie mogło być inaczej.
Po tych 20 minutach wrócił do środka. Od razu zauważył, że było znacznie więcej ludzi niż w momencie, w którym wychodził na zewnątrz. Trochę musiał poczekać, trochę przecisnąć się do miejsca, w którym siedział z resztą ekipy.
-Dobrze słyszałem, że ktoś stawia dwie kolejki?
Powiedział na tyle głośno, aby było go słychać. Może i nie było go w momencie, gdy to było ogłoszone, ale miał swoje uszy i ludzi, którzy chętnie takie informacje przekażą. Zatrzymał wzrok na Tarianne, posłał jej lekki uśmiech.
-Gdzie zgubiłaś brata?
Tarianne Sullivan
posty będą pojawiać się powoli, do końca tygodnia każdy otrzyma
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
lemon
-
Fata viam invenient, sed animus facit iternieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/herpostaćautor
Czuła się dziwnie, jakby wyrwana z własnej strefy ciszy i wtrącona w sam środek obcego, rozbuchanego świata. Przebodźcowana przez natłok śmiechu, gwar rozmów i żywiołową energię strażaków, których głośna radość uderzała niczym fala w rozgrzane nabrzeże. Najbardziej rozrywkowa jednostka w mieście zdawała się kipieć życiem, jakby każda sekunda musiała być tu przeżyta podwójnie intensywnie. Czuła, że brakuje jej przestrzeni do oddychania, lecz nie zdradziła tego ani gestem, ani spojrzeniem. Kąciki ust uniosły się w miękkim, wyważonym uśmiechu – odpowiednio uprzejmym, by złagodzić dystans i nie przyciągać zbytecznej uwagi. Uniosła kieliszek z bezalkoholowym drinkiem, wznosząc toast, choć w głowie wciąż pulsowały żelazne zasady, którymi nauczyła się kierować. Nigdy nie prowadzić pod wpływem, nawet najmniejszej dawki – tak samo jak nigdy nie pozwalać sobie na słabość, jeśli można jej uniknąć.
Wszystko wokół zdawało się wirującym obrazem ludzi, których historii nie znała, a jednak wśród tej kipiącej energii był ktoś, kogo obecność była kotwicą. Miki – jedyny znajomy w tym tłumie, człowiek, który wtedy czekał na nią przed szpitalem, gdy świat walił się w gruzy. Ta myśl nieco ją ugruntowała, lecz wiedziała, że wieczór dopiero się zaczynał i miał być jednym z cięższych do przetrwania. W powietrzu unosiła się dziwna mieszanka niepewności i poczucia bycia intruzem, którego miejsce wyznaczono tu jedynie na chwilę. A ona, choć serce chciało się wycofać, wiedziała, że dziś nie mogła sobie na to pozwolić.
– Och, młody postanowił nas... Wystawić do wiatru, przepraszam – Niemal podskoczyła zaskoczona czyjąś obecnością. Zaraz się poprawiła, spoglądając na... znajomą twarz? Skąd go kojarzyła właściwie? Skąd go kojarzyła właściwie? Myśl przebiegła jak cichy szmer, nie dając spokoju ani na chwilę. Przegryzła delikatnie policzek od środka, jakby ten drobny ból miał pomóc jej pobudzić zastałe tryby pamięci. – Pan Lennox, aka Koduś? – No dawaj, Tar, nakazywała samej sobie w myślach, próbując połączyć rozrzucone strzępy wspomnień w cokolwiek sensownego. Oprócz tamtej krótkiej pogadanki w szpitalu, kiedy wszystko zdawało się rozmyte i nierzeczywiste, widziała go jeszcze gdzieś przelotnie. Obraz jednak umykał, niewyraźny, jak echo dawnego dnia. To uczucie drażniło ją, rozpraszało jak swędząca blizna – pamięć o kimś, kogo powinna była rozpoznać, a jednak wciąż wymykał się jej świadomości. – Brat tak nawija Twoje imię, chyba solidnie musicie się uwielbiać.
Czy powiedziała to za głośno? Myśl uderzyła jak nagły podmuch, a nieproszony rumieniec rozlał się po policzkach, palący jakby ktoś ją przyłapał na czymś niedorzecznym. Chciała natychmiast zniknąć, więc schowała się za szklanką, pozwalając, by słomka posłużyła za ostatnią linię obrony przed światem. Solidny łyk soku miał uspokoić serce, lecz cisza, która zapadła, zdawała się ciążyć na barkach z każdą sekundą bardziej. Aż nagle wybuch śmiechu rozdarł powietrze, gromki i beztroski, obnażający jej gafę. Czyli Koduś był czymś na kształt zwyczajowego nazewnictwa dla kapitana jednostki?
– Wybacz, mój brat ma ostatnio parszywy humor... – On już go poprawi i zabije własnoręcznie. Zaśmiała się krótko, cicho, byle tylko nie zapaść się pod ziemię z zażenowania, zjeżdżając niżej na krześle, jakby niższa pozycja miała oszczędzić jej spojrzeń, które piekły mocniej niż ten nieszczęsny rumieniec.
Koda Lennox
Wszystko wokół zdawało się wirującym obrazem ludzi, których historii nie znała, a jednak wśród tej kipiącej energii był ktoś, kogo obecność była kotwicą. Miki – jedyny znajomy w tym tłumie, człowiek, który wtedy czekał na nią przed szpitalem, gdy świat walił się w gruzy. Ta myśl nieco ją ugruntowała, lecz wiedziała, że wieczór dopiero się zaczynał i miał być jednym z cięższych do przetrwania. W powietrzu unosiła się dziwna mieszanka niepewności i poczucia bycia intruzem, którego miejsce wyznaczono tu jedynie na chwilę. A ona, choć serce chciało się wycofać, wiedziała, że dziś nie mogła sobie na to pozwolić.
– Och, młody postanowił nas... Wystawić do wiatru, przepraszam – Niemal podskoczyła zaskoczona czyjąś obecnością. Zaraz się poprawiła, spoglądając na... znajomą twarz? Skąd go kojarzyła właściwie? Skąd go kojarzyła właściwie? Myśl przebiegła jak cichy szmer, nie dając spokoju ani na chwilę. Przegryzła delikatnie policzek od środka, jakby ten drobny ból miał pomóc jej pobudzić zastałe tryby pamięci. – Pan Lennox, aka Koduś? – No dawaj, Tar, nakazywała samej sobie w myślach, próbując połączyć rozrzucone strzępy wspomnień w cokolwiek sensownego. Oprócz tamtej krótkiej pogadanki w szpitalu, kiedy wszystko zdawało się rozmyte i nierzeczywiste, widziała go jeszcze gdzieś przelotnie. Obraz jednak umykał, niewyraźny, jak echo dawnego dnia. To uczucie drażniło ją, rozpraszało jak swędząca blizna – pamięć o kimś, kogo powinna była rozpoznać, a jednak wciąż wymykał się jej świadomości. – Brat tak nawija Twoje imię, chyba solidnie musicie się uwielbiać.
Czy powiedziała to za głośno? Myśl uderzyła jak nagły podmuch, a nieproszony rumieniec rozlał się po policzkach, palący jakby ktoś ją przyłapał na czymś niedorzecznym. Chciała natychmiast zniknąć, więc schowała się za szklanką, pozwalając, by słomka posłużyła za ostatnią linię obrony przed światem. Solidny łyk soku miał uspokoić serce, lecz cisza, która zapadła, zdawała się ciążyć na barkach z każdą sekundą bardziej. Aż nagle wybuch śmiechu rozdarł powietrze, gromki i beztroski, obnażający jej gafę. Czyli Koduś był czymś na kształt zwyczajowego nazewnictwa dla kapitana jednostki?
– Wybacz, mój brat ma ostatnio parszywy humor... – On już go poprawi i zabije własnoręcznie. Zaśmiała się krótko, cicho, byle tylko nie zapaść się pod ziemię z zażenowania, zjeżdżając niżej na krześle, jakby niższa pozycja miała oszczędzić jej spojrzeń, które piekły mocniej niż ten nieszczęsny rumieniec.
Koda Lennox