selene allerton
: wt paź 14, 2025 6:22 pm
				
				selene allerton

 
data i miejsce urodzenia
24 luty 1990, timmins, ontariozaimki
żeńskiezawód
właścicielka, instruktorka jogimiejsce pracy
the healing roomorientacja
biseksualnadzielnica mieszkalna
parkdalepobyt w toronto
od niedawna po prawie dziesięcioletniej przerwieumiejętności
wypędzi ci orby z domu przy pomocy białej szałwi; dogada się po francusku, a w stanach liznęła też trochę hiszpańskiego i języka migowego; ma talent do robótek ręcznych, zmysł artystyczny i rękę do roślin; ma prawo jazdy kategorii G…słabości
…ale lepiej nie wsiadać z nią za kółko, bo jest strasznie nerwowym kierowcą; zdarza jej się łagodzić stres przy użyciu zioła; bardziej niż powinna ufa kosmogramom i horoskopom; wychodzi z założenia, że ucieczka to najlepsza rada na wszystkie jej koszmarkiGdy przyjechała do Toronto, miała zaledwie kilkadziesiąt dolarów w kieszeni i pracę załatwioną gdzieś między znajomościami a własnymi przepychankami by wspiąć się na jakiś metaforyczny szczyt. Z oddalonego o siedemset kilometrów Timmins nie zabrała wiele – zaledwie kilka najważniejszych rzeczy i marzenie o tym, by pomóc; by jakoś odciążyć rodziców, pomóc rodzeństwu, w jakiś sposób dołożyć swoją cegiełkę, nie musząc jednocześnie przeciskać się pomiędzy klientami z tacą uniesioną wysoko nad głową, tak, aby zawartość talerzy nie znalazła się przypadkiem na czyjejś koszulce. Rodzinna restauracja nigdy nie wołała jej imienia; nie przynajmniej na tyle głośno, by kiedykolwiek rozważyła przejęcie jej. Wolała zostawić to w rękach tych Allertonów, którzy lepiej się do tego nadawali.
Chwytała się tego i owego i żyła po najniższej linii oporu, większość pieniędzy wysyłając rodzicom. Nie potrzebowała luksusów ani nowych bibelotów, więc jej kawalerka była skromna: jeden pokój z kuchnią, w której czajnik wiecznie syczał od nadmiaru parzonej w nim herbaty, a okna przesiąknięte były zapachem smażonego oleju z baru poniżej. Pierwszą pracę dostała w małej pralni, gdzie przez osiem godzin dziennie sortowała ubrania, ucząc się przy okazji, jak rozróżniać tkaniny po dotyku. Nie było to zajęcie marzeń, ale wystarczało, by przetrwać – czynsz opłacony, rachunki uregulowane, reszta wysłana do Timmins. Potem był krótki epizod w sklepie spożywczym, gdzie przekładała towary z półki na półkę, słuchając rozmów klientów i zapisując w pamięci ich akcenty, idiomy, i sposób mowy.
Kiedy w końcu trafiła na staż w firmie informatycznej, miała wrażenie, że wygrała na loterii. Nie wymagano od niej wiele doświadczenia, pieniędzy było więcej, niż dotychczas, a ona najzwyczajniej nie zagłębiała się nigdy w legalność ich pochodzenia. Najważniejsze, że wypłata przychodziła na czas i pozwoliła jej w końcu odłożyć coś także dla siebie; i choć obowiązki były dla niej bardzo ważne, a chęć wspięcia się po drabinie na sam szczyt w pierwszej chwili utrudniała jej myślenie o czymkolwiek innym, w końcu się potknęła. Potknięcie to było od niej dziesięć lat starsze, przystojne jak diabli i zupełnym przypadkiem nosiło to samo nazwisko, co jej pracodawca. Choć rozsądek bił na alarm, jej serce dyktowało własne zasady i nim się zorientowała, nie myślała już o niczym innym.
Czy był tym jedynym? Całkiem możliwe. Pewnie przekonałaby się o tym, gdyby nie pokaźna suma pieniędzy zaoferowana jej przez jego ojca, przelana na jej konto gdy tylko obiecała zniknąć z jego życia. Nigdy nie uważała siebie za materialistkę, ale widziała szansę na to, by naprawdę pomóc rodzicom i rodzeństwu, którzy wciąż gnieździli się w Timmins. Wcisnęła im jakąś ckliwą historyjkę, ale było jej w tym wszystkim tak zwyczajnie wstyd, że dziś nie pamięta już nawet, co to było; sobie zostawiła wyłącznie tyle pieniędzy, by pokryć lot do Los Angeles.
Potrzebowała odskoczni i znalazła ją we współdzielonym mieszkaniu z hipiską zafiksowaną na punkcie jogi, która zdała się przejrzeć ją na wylot w tym samym momencie, w którym przekroczyła próg. Z braku laku zgodziła się więc i na okadzanie mieszkania szałwią o świcie, i na niekończące się rozmowy o energii, wibracjach i „oczyszczaniu przestrzeni”, choć sama w to wszystko średnio wierzyła. To dzięki dziewczynie w wiecznie rozciągniętych spodniach i z włosami pachnącymi paczulą odzyskała rytm – tym razem nie taki, który wyznaczał jakiś grafik, ale rytm codzienności, w której dzień zaczynał się od herbaty z imbirem, a kończył vinsayą w świetle świec.
Z biegiem miesięcy coraz mniej przeszkadzało jej to całe duchowe zamieszanie. W zasadzie zaczęło ją nawet uspokajać. Siedzenie na podłodze w ciszy, wpatrywanie się w płomień świecy, oddychanie z zamkniętymi oczami — wszystko, co kiedyś wydawało jej się dziwactwem, zaczęło mieć sens, choć nie potrafiła tego nazwać. Coraz poważniej zaczęły rozmawiać o stworzeniu własnej przestrzeni, w której mogłyby nauczać, bez krzywych sufitów i zapachu starego linoleum. I choć wszystko było zlepione z pożyczek, mat z second-handu i nadziei, to działało. Przez kilka lat studio stało się małym azylem dla ludzi z miasta, które nigdy nie przestawało pędzić.
A potem podjęła decyzję o powrocie do Kanady. Miała oszczędności, doświadczenie i poczucie, że potrafi sama coś stworzyć od podstaw. Kupiła małe miejsce na obrzeżach — stare studio z dużymi oknami wychodzącymi na ulicę, gdzie próbuje stworzyć własny kąt, skromny i spokojny, taki, który chciałaby ewentualnie zamienić w schronienie nie tylko dla innych, ale (chyba przede wszystkim) dla siebie samej.
– zapytana o ilość tatuaży przyzna z ręką na sercu, że nie ma pojęcia: w pewnym momencie swojego życia robiła ich tak dużo, że niektóre wciąż potrafią ją zaskoczyć,
– je w głównej mierze wegańsko, choć pozwala sobie na małe odstępstwa ze względu na ukochane sery. Mięsa nie tknęła już od prawie dziesięciu lat i nie wyobraża sobie powrotu do starych nawyków, choć nie wie jeszcze, jak powiedzieć to mamie,
– nie postawiła nogi w Timmins odkąd pierwszy raz wyjechała do Toronto. Wciąż wysyła pieniądze do domu rodzinnego, ale nie ma ochoty wracać; boi się, że wyzna rodzicom prawdę o tamtym zastrzyku gotówki jak tylko spojrzy im w oczy,
– w mieszkaniu ma mnóstwo roślin, kwiatów, mały zielnik i grządkę w postaci małych owocowych krzaczków; co ważniejsze, chętnie daje wszystkim szczepki!
Chwytała się tego i owego i żyła po najniższej linii oporu, większość pieniędzy wysyłając rodzicom. Nie potrzebowała luksusów ani nowych bibelotów, więc jej kawalerka była skromna: jeden pokój z kuchnią, w której czajnik wiecznie syczał od nadmiaru parzonej w nim herbaty, a okna przesiąknięte były zapachem smażonego oleju z baru poniżej. Pierwszą pracę dostała w małej pralni, gdzie przez osiem godzin dziennie sortowała ubrania, ucząc się przy okazji, jak rozróżniać tkaniny po dotyku. Nie było to zajęcie marzeń, ale wystarczało, by przetrwać – czynsz opłacony, rachunki uregulowane, reszta wysłana do Timmins. Potem był krótki epizod w sklepie spożywczym, gdzie przekładała towary z półki na półkę, słuchając rozmów klientów i zapisując w pamięci ich akcenty, idiomy, i sposób mowy.
Kiedy w końcu trafiła na staż w firmie informatycznej, miała wrażenie, że wygrała na loterii. Nie wymagano od niej wiele doświadczenia, pieniędzy było więcej, niż dotychczas, a ona najzwyczajniej nie zagłębiała się nigdy w legalność ich pochodzenia. Najważniejsze, że wypłata przychodziła na czas i pozwoliła jej w końcu odłożyć coś także dla siebie; i choć obowiązki były dla niej bardzo ważne, a chęć wspięcia się po drabinie na sam szczyt w pierwszej chwili utrudniała jej myślenie o czymkolwiek innym, w końcu się potknęła. Potknięcie to było od niej dziesięć lat starsze, przystojne jak diabli i zupełnym przypadkiem nosiło to samo nazwisko, co jej pracodawca. Choć rozsądek bił na alarm, jej serce dyktowało własne zasady i nim się zorientowała, nie myślała już o niczym innym.
Czy był tym jedynym? Całkiem możliwe. Pewnie przekonałaby się o tym, gdyby nie pokaźna suma pieniędzy zaoferowana jej przez jego ojca, przelana na jej konto gdy tylko obiecała zniknąć z jego życia. Nigdy nie uważała siebie za materialistkę, ale widziała szansę na to, by naprawdę pomóc rodzicom i rodzeństwu, którzy wciąż gnieździli się w Timmins. Wcisnęła im jakąś ckliwą historyjkę, ale było jej w tym wszystkim tak zwyczajnie wstyd, że dziś nie pamięta już nawet, co to było; sobie zostawiła wyłącznie tyle pieniędzy, by pokryć lot do Los Angeles.
Potrzebowała odskoczni i znalazła ją we współdzielonym mieszkaniu z hipiską zafiksowaną na punkcie jogi, która zdała się przejrzeć ją na wylot w tym samym momencie, w którym przekroczyła próg. Z braku laku zgodziła się więc i na okadzanie mieszkania szałwią o świcie, i na niekończące się rozmowy o energii, wibracjach i „oczyszczaniu przestrzeni”, choć sama w to wszystko średnio wierzyła. To dzięki dziewczynie w wiecznie rozciągniętych spodniach i z włosami pachnącymi paczulą odzyskała rytm – tym razem nie taki, który wyznaczał jakiś grafik, ale rytm codzienności, w której dzień zaczynał się od herbaty z imbirem, a kończył vinsayą w świetle świec.
Z biegiem miesięcy coraz mniej przeszkadzało jej to całe duchowe zamieszanie. W zasadzie zaczęło ją nawet uspokajać. Siedzenie na podłodze w ciszy, wpatrywanie się w płomień świecy, oddychanie z zamkniętymi oczami — wszystko, co kiedyś wydawało jej się dziwactwem, zaczęło mieć sens, choć nie potrafiła tego nazwać. Coraz poważniej zaczęły rozmawiać o stworzeniu własnej przestrzeni, w której mogłyby nauczać, bez krzywych sufitów i zapachu starego linoleum. I choć wszystko było zlepione z pożyczek, mat z second-handu i nadziei, to działało. Przez kilka lat studio stało się małym azylem dla ludzi z miasta, które nigdy nie przestawało pędzić.
A potem podjęła decyzję o powrocie do Kanady. Miała oszczędności, doświadczenie i poczucie, że potrafi sama coś stworzyć od podstaw. Kupiła małe miejsce na obrzeżach — stare studio z dużymi oknami wychodzącymi na ulicę, gdzie próbuje stworzyć własny kąt, skromny i spokojny, taki, który chciałaby ewentualnie zamienić w schronienie nie tylko dla innych, ale (chyba przede wszystkim) dla siebie samej.
Ciekawostki
– miłośniczka sklepów z antykami, antykwariatów, lumpeksów, wszystkich sklepów, w których można kupić rzeczy z drugiej ręki. Nie pamięta, kiedy ostatnio postawiła nogę w sieciówce,– zapytana o ilość tatuaży przyzna z ręką na sercu, że nie ma pojęcia: w pewnym momencie swojego życia robiła ich tak dużo, że niektóre wciąż potrafią ją zaskoczyć,
– je w głównej mierze wegańsko, choć pozwala sobie na małe odstępstwa ze względu na ukochane sery. Mięsa nie tknęła już od prawie dziesięciu lat i nie wyobraża sobie powrotu do starych nawyków, choć nie wie jeszcze, jak powiedzieć to mamie,
– nie postawiła nogi w Timmins odkąd pierwszy raz wyjechała do Toronto. Wciąż wysyła pieniądze do domu rodzinnego, ale nie ma ochoty wracać; boi się, że wyzna rodzicom prawdę o tamtym zastrzyku gotówki jak tylko spojrzy im w oczy,
– w mieszkaniu ma mnóstwo roślin, kwiatów, mały zielnik i grządkę w postaci małych owocowych krzaczków; co ważniejsze, chętnie daje wszystkim szczepki!
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
niskizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
takzgoda na utratę posady postaci
nie