
 
Chwytała się tego i owego i żyła po najniższej linii oporu, większość pieniędzy wysyłając rodzicom. Nie potrzebowała luksusów ani nowych bibelotów, więc jej kawalerka była skromna: jeden pokój z kuchnią, w której czajnik wiecznie syczał od nadmiaru parzonej w nim herbaty, a okna przesiąknięte były zapachem smażonego oleju z baru poniżej. Pierwszą pracę dostała w małej pralni, gdzie przez osiem godzin dziennie sortowała ubrania, ucząc się przy okazji, jak rozróżniać tkaniny po dotyku. Nie było to zajęcie marzeń, ale wystarczało, by przetrwać – czynsz opłacony, rachunki uregulowane, reszta wysłana do Timmins. Potem był krótki epizod w sklepie spożywczym, gdzie przekładała towary z półki na półkę, słuchając rozmów klientów i zapisując w pamięci ich akcenty, idiomy, i sposób mowy.
Kiedy w końcu trafiła na staż w firmie informatycznej, miała wrażenie, że wygrała na loterii. Nie wymagano od niej wiele doświadczenia, pieniędzy było więcej, niż dotychczas, a ona najzwyczajniej nie zagłębiała się nigdy w legalność ich pochodzenia. Najważniejsze, że wypłata przychodziła na czas i pozwoliła jej w końcu odłożyć coś także dla siebie; i choć obowiązki były dla niej bardzo ważne, a chęć wspięcia się po drabinie na sam szczyt w pierwszej chwili utrudniała jej myślenie o czymkolwiek innym, w końcu się potknęła. Potknięcie to było od niej dziesięć lat starsze, przystojne jak diabli i zupełnym przypadkiem nosiło to samo nazwisko, co jej pracodawca. Choć rozsądek bił na alarm, jej serce dyktowało własne zasady i nim się zorientowała, nie myślała już o niczym innym.
Czy był tym jedynym? Całkiem możliwe. Pewnie przekonałaby się o tym, gdyby nie pokaźna suma pieniędzy zaoferowana jej przez jego ojca, przelana na jej konto gdy tylko obiecała zniknąć z jego życia. Nigdy nie uważała siebie za materialistkę, ale widziała szansę na to, by naprawdę pomóc rodzicom i rodzeństwu, którzy wciąż gnieździli się w Timmins. Wcisnęła im jakąś ckliwą historyjkę, ale było jej w tym wszystkim tak zwyczajnie wstyd, że dziś nie pamięta już nawet, co to było; sobie zostawiła wyłącznie tyle pieniędzy, by pokryć lot do Los Angeles.
Potrzebowała odskoczni i znalazła ją we współdzielonym mieszkaniu z hipiską zafiksowaną na punkcie jogi, która zdała się przejrzeć ją na wylot w tym samym momencie, w którym przekroczyła próg. Z braku laku zgodziła się więc i na okadzanie mieszkania szałwią o świcie, i na niekończące się rozmowy o energii, wibracjach i „oczyszczaniu przestrzeni”, choć sama w to wszystko średnio wierzyła. To dzięki dziewczynie w wiecznie rozciągniętych spodniach i z włosami pachnącymi paczulą odzyskała rytm – tym razem nie taki, który wyznaczał jakiś grafik, ale rytm codzienności, w której dzień zaczynał się od herbaty z imbirem, a kończył vinsayą w świetle świec.
Z biegiem miesięcy coraz mniej przeszkadzało jej to całe duchowe zamieszanie. W zasadzie zaczęło ją nawet uspokajać. Siedzenie na podłodze w ciszy, wpatrywanie się w płomień świecy, oddychanie z zamkniętymi oczami — wszystko, co kiedyś wydawało jej się dziwactwem, zaczęło mieć sens, choć nie potrafiła tego nazwać. Coraz poważniej zaczęły rozmawiać o stworzeniu własnej przestrzeni, w której mogłyby nauczać, bez krzywych sufitów i zapachu starego linoleum. I choć wszystko było zlepione z pożyczek, mat z second-handu i nadziei, to działało. Przez kilka lat studio stało się małym azylem dla ludzi z miasta, które nigdy nie przestawało pędzić.
A potem podjęła decyzję o powrocie do Kanady. Miała oszczędności, doświadczenie i poczucie, że potrafi sama coś stworzyć od podstaw. Kupiła małe miejsce na obrzeżach — stare studio z dużymi oknami wychodzącymi na ulicę, gdzie próbuje stworzyć własny kąt, skromny i spokojny, taki, który chciałaby ewentualnie zamienić w schronienie nie tylko dla innych, ale (chyba przede wszystkim) dla siebie samej.
– zapytana o ilość tatuaży przyzna z ręką na sercu, że nie ma pojęcia: w pewnym momencie swojego życia robiła ich tak dużo, że niektóre wciąż potrafią ją zaskoczyć,
– je w głównej mierze wegańsko, choć pozwala sobie na małe odstępstwa ze względu na ukochane sery. Mięsa nie tknęła już od prawie dziesięciu lat i nie wyobraża sobie powrotu do starych nawyków, choć nie wie jeszcze, jak powiedzieć to mamie,
– nie postawiła nogi w Timmins odkąd pierwszy raz wyjechała do Toronto. Wciąż wysyła pieniądze do domu rodzinnego, ale nie ma ochoty wracać; boi się, że wyzna rodzicom prawdę o tamtym zastrzyku gotówki jak tylko spojrzy im w oczy,
– w mieszkaniu ma mnóstwo roślin, kwiatów, mały zielnik i grządkę w postaci małych owocowych krzaczków; co ważniejsze, chętnie daje wszystkim szczepki!


 
				
 
									