elsinore swanson
: pt gru 26, 2025 9:41 pm
elsinore "elsie" swanson

data i miejsce urodzenia
05-01-2002 | Toronto, Kanadazaimki
ona | jejzawód
pielęgniarka dyplomowanamiejsce pracy
mount sinai hospitalorientacja
heteroseksualnadzielnica mieszkalna
the junctionpobyt w toronto
od zawszeumiejętności
posiada prawo jazdy typu G | świetnie gotuje proste, domowe rzeczy | radzi sobie w sytuacjach kryzysowych | udziela pierwszej pomocy na poziomie profesjonalnym, odruchowo i bez paniki | zakłada wkłucia, pobiera krew, obsługuje sprzęt medyczny i dokumentację szpitalną bez zawahania | czyta ludzi — szybko wyczuwa strach, ból, wstyd, choć czasem wykorzystują to osoby o złych intencjach | tańczy tak sobie, ale z ogromnym zaangażowaniem | robi świetną herbatę i kawę pod kogoś — zawsze zapamiętuje, kto lubi z mlekiem, kto bez cukru | opiekuje się dziećmi i zwierzętami z naturalną łatwością | podstawowo porozumiewa się po francusku i zna kilka funkcjonalnych znaków ASL | radzi sobie z formalnościami — formularze, grafiki, dokumenty medyczne | potrafi pracować do granic wytrzymałości, choć nie zawsze umie się zatrzymaćsłabości
nie umie jeździć na rowerze | ma fatalne poczucie kierunku — nawet w znanych częściach Toronto zdarza jej się iść naokoło | nie ogarnia technologii, co wykracza poza podstawy — drukarka jest jej naturalnym wrogiem | panikuje przy wymianie żarówek, bo boi się, że prąd na pewno ją zabije | nie ogarnia planowania finansów, pieniądze znikają jej głównie na kawę i drobne przyjemności | boi się pająków, zupełnie irracjonalnie, mimo że widziała w życiu gorsze rzeczy | ma koszmary po ciężkich dyżurach, choć rzadko się do tego przyznaje | nie potrafi stawiać granic — mówi tak, nawet kiedy jest już na granicy wyczerpaniaLudzie mawiają, że wszyscy składamy się ze w s p o m n i e ń. Że tak jak biologicznie budują nas komórki, tkanki i organy, tak gdzieś głębiej, pod skórą, gdzieś głęboko w środku dokłada się coś jeszcze — drobne momenty, pojedyncze dni, całe lata, które powoli, uparcie składają się na n a s. Elsie Swanson była z tych osób, które miały w sobie pełną świadomość tego procesu. Jakby każde wspomnienie było cegiełką — jedne wspomnienia drobną, cieniutką jak wykończenie czegoś, a inne większą, ciężką, jak te cegły, które budują fundamenty.
Pamiętała dzieciństwo. Dom, który zawsze miał być bazą — miejscem, gdzie świat zwalniał i gdzie można było złapać oddech. Pamiętała ojca: konsekwentnego, upartego, momentami surowego, ale sprawiedliwego. Człowieka od zasad, granic i porządku, który wierzył, że miłość najlepiej okazuje się stabilnością. Pamiętała matkę — jasną, zaangażowaną, skupioną na tym, co kochała najbardziej. Podziwiała ją całym sercem, a jednocześnie czuła, jak z każdym rokiem coraz bardziej jej brakuje. Najpierw nieśmiało, potem już całkiem otwarcie zaczęła zazdrościć koleżankom matek, które były zawsze pod ręką, które znały sekrety, dramaty i imiona wszystkich znajomych. Z czasem irytowało ją, że wszystko w domu było na barkach ojca, a matka była jakby zawsze krok obok. Gdy rodzice zdecydowali się na rozwód, była już na tyle dorosła, by czuć więcej niż jedno uczucie naraz. Był smutek, żal i rozczarowanie, ale pod nimi czaiła się ulga. Naiwna nadzieja, że teraz wszystko się poukłada, stanie się prostsze, mniej napięte, bardziej… normalne. Minęły lata, a rodzinne relacje nadal przypominały coś, co nigdy nie do końca chciało się naprawić. Czasem śmiała się z tego, czasem bolało. Najczęściej jedno i drugie naraz.
Pamiętała szkołę. Zeszyty zapisane drobnym pismem, wieczne zmęczenie i to uczucie, że zawsze chce się robić trochę więcej, niż się powinno. Pamiętała, że od dziecka była tą, która pożyczała długopis, tłumaczyła zadania, zostawała po lekcjach, bo ktoś wyglądał na zagubionego. Nie było jednego wielkiego momentu, który sprawił, że zapragnęła pomagać innym — raczej setki małych sytuacji, które układały się w oczywistość. Studia pielęgniarskie przyszły naturalnie. Były ciężkie, wykańczające, pełne chwil zwątpienia, ale nigdy nie odebrały jej poczucia sensu. Nawet kiedy nie spała po nocach, nawet kiedy wracała do domu z głową ciężką od informacji i emocji, wciąż wiedziała, że jest dokładnie tam, gdzie powinna być. Poza uczelnią i pracą wpychała się jeszcze w wolontariaty i fundacje, jakby doba miała dla niej kilka dodatkowych godzin. Zawsze gdzieś się spieszyła. Zawsze dla kogoś.
Pamiętała ludzi spoza domu. Przyjaciół, którzy b y l i jak rodzina i tych, którzy z n i k a l i bez słowa. Pierwszą miłość, która miała być na zawsze i pierwsze złamane serce, które sprawiło, że płakała w łazience, żeby nikt nie widział. Pamiętała swój pierwszy raz — więcej w nim było emocji i drżących rąk niż doświadczenia. Pamiętała momenty, w których była święcie przekonana, że to właśnie teraz trafiła na miłość swojego życia. I momenty, w których okazywało się, że znowu pomyliła dobroć z czymś, co na nią nie zasługiwało. Miała serce na dłoni, zupełnie bez filtra. Każdemu chciała dać szansę, każdemu pomóc, każdemu coś naprawić. Była naiwna — wiedziała o tym doskonale. Obiecywała sobie, że następnym razem będzie mądrzejsza, ostrożniejsza, bardziej zdystansowana. I za każdym razem kończyła tak samo: z nadzieją większą, niż rozsądek by pozwalał. Marzyła o prostym szczęściu — stabilnym związku, małżeństwie, dzieciach i labradorze albo goldenie, który zajmowałby pół kanapy. Czasem płakała przez dupkognojków, a potem śmiała się sama z siebie, bo przecież Elsie, serio.
Pamiętała swoją pracę. Dyżury na ER, które zaczynały się zwyczajnie, a kończyły kompletnym chaosem. Pamiętała zmęczenie, które powodowało że nogi żywcem wchodziły w dupę i adrenalinę, która nie pozwalała usiąść nawet na chwilę. Pamiętała pierwszą śmierć pacjenta — tę, po której zamknęła się w łazience i płakała wyjąc, opierając czoło o zimne kafelki. Pamiętała też małe cuda: pacjenta, który wrócił do życia wbrew statystykom; uśmiech kogoś, kto jeszcze godzinę wcześniej był przerażony; dłoń ściskającą jej palce z wdzięcznością. Niektórych pacjentów nosiła w sobie do dziś — ich historie, twarze, imiona. Innych chciałaby zapomnieć natychmiast po tym, jak znikali za drzwiami oddziału, bo zostawiali po sobie coś ciężkiego do uniesienia. Pracowała dopiero od roku, a już wiedziała, że ta praca ją zużywa i jednocześnie buduje. Że daje jej wszystko i zabiera bardzo wiele. I mimo to każdego dnia wracała na oddział z tym samym uśmiechem, jakby wciąż wierzyła, że wystarczy być wystarczająco dobrą, wystarczająco obecną.
Elsie była właśnie taka. Zawsze dostępna. Nawet na ostatnich oparach. Uśmiechnięta, ciepła, dobra do granic rozsądku. Zachwycająca nie dlatego, że próbowała — tylko dlatego, że nie umiała być inna. I może świat jeszcze jej za to nie wynagrodził, ale ona wciąż wierzyła, że kiedyś to zrobi.
— Pije zbyt słodką kawę, zawsze obiecując sobie, że następnym razem już mniej cukru. Następny raz nigdy nie nadchodzi.
— Ma słabość do zwierząt, szczególnie psów. Zatrzymuje się przy każdym labradorze i goldenie, nawet jeśli bardzo się spieszy.
— Zawsze nosi przy sobie plastry i chusteczki, nawet poza pracą. To odruch — ktoś zawsze może ich potrzebować.
— Lubi gotować dla innych, choć kiedy jada w samotności po prawdzie zwykle je byle co. Gotowanie traktuje jako formę troski, nie obowiązek.
— Ma jedną ulubioną bluzę, zbyt dużą i spraną, której nie wyrzuciłaby zapewne nawet pod całkiem poważnymi groźbami.
— Nie potrafi mówić nie, nawet kiedy bardzo powinna. Uczy się tego od lat i nadal jej nie wychodzi.
— Śpi z telefonem z wiecznie włączonym dźwiękiem, bo boi się, że ktoś będzie jej potrzebował.
— Zna angielski, ma podstawy francuskiego, których uczyła się w szkole i na studiach — wystarczające, by uspokoić pacjenta albo zapytać, czy coś boli. Rozumie pojedyncze zwroty w ASL (amerykańskim języku migowym), których nauczyła się z własnej potrzeby, na wszelki wypadek.
— Czasem — po wyjątkowo ciężkim dyżurze — siada pod prysznicem i pozwala wodzie lecieć, aż zupełnie opadną z niej emocje. Po tych wyjątkowo ciężkich zdarza się, że zostaje sprowadzona na ziemię, tym że zaczyna lecieć zbyt ciepła lub zimną woda.
Pamiętała dzieciństwo. Dom, który zawsze miał być bazą — miejscem, gdzie świat zwalniał i gdzie można było złapać oddech. Pamiętała ojca: konsekwentnego, upartego, momentami surowego, ale sprawiedliwego. Człowieka od zasad, granic i porządku, który wierzył, że miłość najlepiej okazuje się stabilnością. Pamiętała matkę — jasną, zaangażowaną, skupioną na tym, co kochała najbardziej. Podziwiała ją całym sercem, a jednocześnie czuła, jak z każdym rokiem coraz bardziej jej brakuje. Najpierw nieśmiało, potem już całkiem otwarcie zaczęła zazdrościć koleżankom matek, które były zawsze pod ręką, które znały sekrety, dramaty i imiona wszystkich znajomych. Z czasem irytowało ją, że wszystko w domu było na barkach ojca, a matka była jakby zawsze krok obok. Gdy rodzice zdecydowali się na rozwód, była już na tyle dorosła, by czuć więcej niż jedno uczucie naraz. Był smutek, żal i rozczarowanie, ale pod nimi czaiła się ulga. Naiwna nadzieja, że teraz wszystko się poukłada, stanie się prostsze, mniej napięte, bardziej… normalne. Minęły lata, a rodzinne relacje nadal przypominały coś, co nigdy nie do końca chciało się naprawić. Czasem śmiała się z tego, czasem bolało. Najczęściej jedno i drugie naraz.
Pamiętała szkołę. Zeszyty zapisane drobnym pismem, wieczne zmęczenie i to uczucie, że zawsze chce się robić trochę więcej, niż się powinno. Pamiętała, że od dziecka była tą, która pożyczała długopis, tłumaczyła zadania, zostawała po lekcjach, bo ktoś wyglądał na zagubionego. Nie było jednego wielkiego momentu, który sprawił, że zapragnęła pomagać innym — raczej setki małych sytuacji, które układały się w oczywistość. Studia pielęgniarskie przyszły naturalnie. Były ciężkie, wykańczające, pełne chwil zwątpienia, ale nigdy nie odebrały jej poczucia sensu. Nawet kiedy nie spała po nocach, nawet kiedy wracała do domu z głową ciężką od informacji i emocji, wciąż wiedziała, że jest dokładnie tam, gdzie powinna być. Poza uczelnią i pracą wpychała się jeszcze w wolontariaty i fundacje, jakby doba miała dla niej kilka dodatkowych godzin. Zawsze gdzieś się spieszyła. Zawsze dla kogoś.
Pamiętała ludzi spoza domu. Przyjaciół, którzy b y l i jak rodzina i tych, którzy z n i k a l i bez słowa. Pierwszą miłość, która miała być na zawsze i pierwsze złamane serce, które sprawiło, że płakała w łazience, żeby nikt nie widział. Pamiętała swój pierwszy raz — więcej w nim było emocji i drżących rąk niż doświadczenia. Pamiętała momenty, w których była święcie przekonana, że to właśnie teraz trafiła na miłość swojego życia. I momenty, w których okazywało się, że znowu pomyliła dobroć z czymś, co na nią nie zasługiwało. Miała serce na dłoni, zupełnie bez filtra. Każdemu chciała dać szansę, każdemu pomóc, każdemu coś naprawić. Była naiwna — wiedziała o tym doskonale. Obiecywała sobie, że następnym razem będzie mądrzejsza, ostrożniejsza, bardziej zdystansowana. I za każdym razem kończyła tak samo: z nadzieją większą, niż rozsądek by pozwalał. Marzyła o prostym szczęściu — stabilnym związku, małżeństwie, dzieciach i labradorze albo goldenie, który zajmowałby pół kanapy. Czasem płakała przez dupkognojków, a potem śmiała się sama z siebie, bo przecież Elsie, serio.
Pamiętała swoją pracę. Dyżury na ER, które zaczynały się zwyczajnie, a kończyły kompletnym chaosem. Pamiętała zmęczenie, które powodowało że nogi żywcem wchodziły w dupę i adrenalinę, która nie pozwalała usiąść nawet na chwilę. Pamiętała pierwszą śmierć pacjenta — tę, po której zamknęła się w łazience i płakała wyjąc, opierając czoło o zimne kafelki. Pamiętała też małe cuda: pacjenta, który wrócił do życia wbrew statystykom; uśmiech kogoś, kto jeszcze godzinę wcześniej był przerażony; dłoń ściskającą jej palce z wdzięcznością. Niektórych pacjentów nosiła w sobie do dziś — ich historie, twarze, imiona. Innych chciałaby zapomnieć natychmiast po tym, jak znikali za drzwiami oddziału, bo zostawiali po sobie coś ciężkiego do uniesienia. Pracowała dopiero od roku, a już wiedziała, że ta praca ją zużywa i jednocześnie buduje. Że daje jej wszystko i zabiera bardzo wiele. I mimo to każdego dnia wracała na oddział z tym samym uśmiechem, jakby wciąż wierzyła, że wystarczy być wystarczająco dobrą, wystarczająco obecną.
Elsie była właśnie taka. Zawsze dostępna. Nawet na ostatnich oparach. Uśmiechnięta, ciepła, dobra do granic rozsądku. Zachwycająca nie dlatego, że próbowała — tylko dlatego, że nie umiała być inna. I może świat jeszcze jej za to nie wynagrodził, ale ona wciąż wierzyła, że kiedyś to zrobi.
Ciekawostki
— Nie znosi ciszy — w domu zawsze coś gra: radio, podcast, playlisty z często losowymi piosenkami.— Pije zbyt słodką kawę, zawsze obiecując sobie, że następnym razem już mniej cukru. Następny raz nigdy nie nadchodzi.
— Ma słabość do zwierząt, szczególnie psów. Zatrzymuje się przy każdym labradorze i goldenie, nawet jeśli bardzo się spieszy.
— Zawsze nosi przy sobie plastry i chusteczki, nawet poza pracą. To odruch — ktoś zawsze może ich potrzebować.
— Lubi gotować dla innych, choć kiedy jada w samotności po prawdzie zwykle je byle co. Gotowanie traktuje jako formę troski, nie obowiązek.
— Ma jedną ulubioną bluzę, zbyt dużą i spraną, której nie wyrzuciłaby zapewne nawet pod całkiem poważnymi groźbami.
— Nie potrafi mówić nie, nawet kiedy bardzo powinna. Uczy się tego od lat i nadal jej nie wychodzi.
— Śpi z telefonem z wiecznie włączonym dźwiękiem, bo boi się, że ktoś będzie jej potrzebował.
— Zna angielski, ma podstawy francuskiego, których uczyła się w szkole i na studiach — wystarczające, by uspokoić pacjenta albo zapytać, czy coś boli. Rozumie pojedyncze zwroty w ASL (amerykańskim języku migowym), których nauczyła się z własnej potrzeby, na wszelki wypadek.
— Czasem — po wyjątkowo ciężkim dyżurze — siada pod prysznicem i pozwala wodzie lecieć, aż zupełnie opadną z niej emocje. Po tych wyjątkowo ciężkich zdarza się, że zostaje sprowadzona na ziemię, tym że zaczyna lecieć zbyt ciepła lub zimną woda.
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
średni zgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
takzgoda na utratę posady postaci
tak