Szła przed siebie, nawet przez chwilę nie oglądając się za siebie. Trochę dlatego, że bała się tego, co mogłaby tam zobaczyć. Że może ktoś zorientował się odrobinę szybciej, niż powinien, że zniknęła z kościoła i ruszył za nią w pościg.
Co prawda, pierwsze sześćdziesiąt kilometrów przejechała taksówką, bo tylko na taką trasę miała przy sobie wystarczającą ilość gotówki, którą upchnęła w gorseciku sukni. Nie miała nawet do kogo zadzwonić.
Ba! Nie miała jak tego zrobić, bo zawartość jej torebki, łącznie z telefonem, została w pokoju hotelowym. Bała się aż tak ryzykować. Obawiała się, że ktoś mógłby ją przyłapać, zaś ojciec, siłą zaciągnął by ją przed ołtarz i zmusił do wymówienia słów przysięgi. Dla Williama Maya nie liczyło się nic innego. To miało być małżeństwo biznesowe i choć Constance w pewien sposób, lubiła Roberta, nie potrafiła sobie wyobrazić siebie w roli jego żony. Nie nadawała się do tego. Nie miała zamiaru prać pieluch, rodzić dzieci, a już na pewno, nie chciała zostać kopią własnej matki, która od lat, stała w cieniu swojego męża, rzadko kiedy się odzywając.
O ucieczce nie wiedział nikt. Constance nie miała nawet pojęcia dokąd właściwie się wybierała. Do głowy przychodziła jej jedynie ciotka Annne, mieszkająca w Toronto, jednak od tego celu, dzieliło ją ponad czterysta kilometrów, zaś wycieczka autostopem w sukni ślubnej, jakoś nie za bardzo jej się uśmiechała.
Jasne, była to ekscytująca perspektywa, ale również przerażająca, bo nie miała nawet głupiego gazu pieprzowego, w razie gdyby jakiś kierowca próbował się do niej dobierać.
Szła więc przed siebie, myśląc nad tym, co mogłaby zrobić ze swoją dopiero co odzyskaną wolnością. Otwierało się przed nią wiele możliwości i sama nie wiedziała, z której skorzystać jako pierwszej. Zastanawiała się, czy rodzice, albo chociaż Robert, zdążyli się już zorientować, że nawiała im panna młoda. Miała nadzieję, że nie. Potrzebowała czasu, żeby uciec jeszcze dalej, nim ktokolwiek podejmie próbę szukania jej. Nie miała telefonu, więc nie mogli jej namierzyć. Z drugiej jednak strony, straciła dostęp do swojego konta, a powoli zaczynała czuć się głodna. W końcu, ostatnie kilka dni spędziła pijąc niemal samą wodę, żeby wcisnąć się w te absurdalnie ciasną suknie, którą na sobie miała.
Po kilkudziesięciu kolejnych minutach, zdecydowała się zatrzymać stopa. Trafiło na jakąś sporą ciężarówkę, której kierowca (na pierwszy rzut oka) wydawał się całkiem sympatyczny. Niestety, dziesięć kilometrów dalej, po kilku dosadnych słowach, a nawet użyciu ostrego obcasa jej szpilki, Constance ponownie wylądowała na poboczu, powoli stawiając krok za krokiem. Szła trochę koślawo, bo jeden but trzymała w dłoni, na wypadek gdyby kolejny tirowiec próbował ją nagabywać. Fałdy sukni zaczynały robić się coraz cięższe, zaś brzegi gorsetu, boleśnie wbijały się w nagą skórę.
Constance powoli zaczynała żałować, że w ogóle podjęła tak durną decyzję, bez uprzedniego obmyślenia jakiegoś planu, jednak uparcie, stawiała dalej nogę za nogą, ignorując trąbienie przejeżdżających ulicą samochodów.
Kolejne pół godziny, upłynęło jej na nuceniu któregoś z hitów Katy Perry, a kiedy odwróciła głowę, dostrzegła w zapadającym mroku, reflektory nadjeżdżającego samochodu. Machnęła ręką, w której nadal dzierżyła jeden ze swoich butów, modląc się w duchu o to, by kierowca Forda (znaczek zobaczyła, kiedy odpowiednio się do niej zbliżył) będzie w miarę normalny, a ona nie będzie musiała zniszczyć szpilki na jego głowie.
- Jedziesz w kierunku Toronto? - Zapytała, kiedy auto zatrzymało się obok, zaś szyba od strony pasażera była lekko uchylona. Starała się nie myśleć o tym, jak absurdalnie wyglądała w sukni ślubnej, z butem w dłoni i pewnie rozmazanym makijażem. Chciała w końcu usiąść z tyłkiem chociaż na chwilę i dojechać na miejsce. Ewentualnie, przejechać trasę dłuższą, niż dziesięć kilometrów. - Potrzebuję podwózki, ale nie mam kasy. - Dodała jeszcze, żeby nie było żadnych niedomówień.
Reece Hennessy

 
				
 
									 
				
