Wiedziała dobrze, co należy robić, w jaki sposób się zachowywać i jakie działania podejmować, aby w społecznym odbiorze uchodzić za wyjątkową. Gra pozorów będąca jej pierwszą, jedyną prawdziwą naturą sprawiła, że Chantal do perfekcji opanowane miała wszystkie zachowania, które czyniły z niej bogaczkę podziwianą nie tylko przez równych sobie ludzi z jej kręgów, ale również przez wszystkich tych, którymi Chantal na co dzień gardziła.
Ponieważ tak, wbrew roztaczanemu wyobrażeniu, Chantal Coldfield nie znosiła biednych ludzi. Wiedziała, że muszą istnieć, korzystała z ich pracy i to na ich pracy się bogaciła, a jednak lubiła zapominać o ich istnieniu, nie przejmując się marnym jestestwem, które nie było godne zapamiętania.
Nie miała najmniejszego pojęcia, skąd jej mąż wytrzasnął Bradley’a Ayersa, ale kiedy przyjechała pod jego mieszkanie po raz pierwszy, wewnętrzna niechęć kazała jej zdezerterować. Wyłącznie myśl o wygranej Calla, którą chełpiłby się nieznośnie długo, sprawiła, że wysiadła wtedy z auta. A teraz znowu zatrzymała się pod budynkiem, w jakim nigdy nie powinna zostać zauważona. Ulubione Porsche w oceanicznym kolorze pozostało w garażu, ponieważ było zbyt rozpoznawalne i przykuwające uwagę. Przyjechała zwyczajnym czarnym suvem, który w jej przekonaniu nie powinien zwracać uwagi, choć w biednej dzielnicy i tak wyróżniał się na tle innych, tutejszych aut. Tym razem jednak przed wyjściem z samochodu, nie musiała walczyć z niechęcią, a i tak nie wyszła od razu, wyczekując momentu, w którym liczba przechodniów będzie jak najbardziej ograniczona.
Wczesny, letni wieczór nie sprzyjał potajemnych schadzkom. Chantal, choć nie wątpiła, że przykuwała uwagę, nie miała jednak wątpliwości, że kobieta wracająca do domu z siatkami, czy mężczyzna krzyczący na córkę najpewniej nie zwrócą na nią uwagi, pochłonięci swoim małym, nieistotnym życiem, które w perspektywie świata nie miało najmniejszego znaczenia.
Z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi, a następnie szybkim, zdecydowanym krokiem ruszyła do klatki, którą — o zgrozo! — już znała. Wyminęła grupkę dzieciaków, które gdy tylko obok nich przeszła rzuciły się pędem, porzucając przy tym swoje rowery, w stronę pozostawionego przez nią auta, aby przejrzeć się w lśniącej karoserii. Miała ochotę krzyknąć za nimi, że lepiej będzie dla nich, jeśli nie znajdzie na lakierze choćby jednego odcisku palca, ale przełknęła tę uwagę wraz ze swoim tonem. Nie skorzystała z windy, myśląc o tym, że najgorsze, co mogłoby się zdarzy, to utknąć w niej, aby następnie tłumaczyć się ze swojej obecności w tym miejscu. Poza tym kilka pięter nie zaszkodziło jeszcze żadnym pośladkom, tym bardziej, kiedy było się już po trzydziestce.
A później po prostu zadzwoniła dzwonkiem, nawet chwilę się nad tym nie zastanawiając. Właściwie w ogóle nie myślała o tym, co się stanie, kiedy przekroczy próg mikroskopijnego mieszkania, ponieważ przez cały ten czas za bardzo była skupiona na samej swojej obecności w dzielnicy, w której dotąd nie zdarzało jej się bywać. I kiedy drzwi się otworzyły, nie odezwała się ani słowem, a wsunęła się bez pytania do najbrzydszego mieszkania w jakim kiedykolwiek była. Byle tylko nie stać już dłużej na tej nieszczęsnej klatce schodowej. I dopiero będąc już w środku, spojrzała na twarz, której niegdyś nie byłaby w stanie nazwać przystojną.
— Następnym razem będę chyba musiała przyjechać taksówką. — Stwierdziła z przekąsem przepełnionym rozbawieniem, sięgając do torebki, aby wyjąć z niej paczkę dezynfekujących chusteczek, aby dokładnie wytrzeć dłonie. A później uśmiechnęła się już do Bradley’a, bo umiała świetnie to robić, nawet jeśli w dalszym ciągu był uosobieniem wszystkiego tego, czego nie znosiła najmocniej. — Dobrze cię znowu widzieć. — I w tym momencie wolałaby kłamać, ale wcale tego nie zrobiła. Bo Bradley Ayers mógł być wszystkim tym, czym z takim zdecydowaniem gardziła, ale nie przeszkadzało mu to posiadać magicznej wręcz umiejętności sprawiania, że Chantal o tym zapominała.
Bradley Ayers