

Zdjęte przed drzwiami sneakersy stawiasz równo między ojcowskimi pantoflami, w których chodzi tylko do meczetu, i wygodnymi, domowymi klapkami matki, w których zawsze bez pośpiechu, obciążona materiałowymi torbami, wraca z rynku. Wchodzisz do środka, odchylając dłonią zawieszone w futrynie jasnobrązowe koraliki. Ich ciche, suche brzęczenie, zapach kurzu, oud, gotowanej soczewicy i kadzidła, które dawno już się wypaliło, ale wciąż unosi się w powietrzu, oznajmiają ci, że wróciłeś — dokładnie tu, gdzie zawsze pachnie tak samo i brzmi jak wtedy, gdy miałeś dwanaście lat; do miejsca, które nie pyta, kim jesteś, bo od lat doskonale wie, kim masz być. Tu wszystko jest znajome, powtarzalne, niezmienne, czyste, ale nie sterylne. Modlitewnik, stojący na komodzie obok wazonu z zaschniętą różą z Eid sprzed dwóch lat, nie zmienił swojego położenia od kiedy pamiętasz. Z radia sączą się dźwięki arabskiej stacji, gdzie recytacja Koranu miesza się z wiadomościami o świecie, który zdają się nie dotyczyć tego mieszkania, podobnie jak płynący czas. Wszystko jest takie samo jak przed tygodniem, miesiącem, rokiem - złoty haft z Bismillah nad drzwiami, frędzle od zasłon, które matka dorwała kiedyś na promocji, plastikowa cerata na stole i miska z daktylami, których nikt nie je, ale które muszą być. Dokładnie tak samo jak muszą być czyste ręce przed posiłkiem, milczenie w trakcie adhan i jedna porcja posiłku więcej na wypadek pojawienia się niezapowiedzianego gościa. W tym miejscu - mieszkaniu rodziców, twojej dawnej bezpiecznej przestrzeni - jesteś synem; nie mężczyzną, nie artystą, nie nikim złamanym ani zagubionym. Jesteś synem. Tym, który mówi alhamdulillah, nawet jeśli w środku boli. Tym, który całuje matkę w czoło i podaje ojcu dłoń, chociaż macie zupełnie inne zdanie na temat tego, czym jest życie. Tym, który słucha, gdy ojciec mówi o wartościach, obowiązku, rodzinie, odpowiedzialności, i tym, który przytakuje, bo wie, że pytania lepiej jest zadawać tylko w głowie. Nie mówisz więc o uczuciach, tylko o planach. Nie opowiadasz o złamanym sercu, tylko o ubezpieczeniu zdrowotnym. Nie wspominasz o kobietach, niedokończonym filmie, ani o tym, że już nie wiesz dokąd zmierzasz. Mówisz robię, staram się, próbuję, bo w tych niezapisanych zasadach, rozmowach o niczym, herbacie z miętą i ciszy, która zapada między wami co jakiś czas, odnajdujesz znajomy, kojący rytm. I choćbyś nie modlił się od tygodni, choćbyś zapomniał słów Fatiha, choćbyś kochał inaczej, pragnął inaczej, żył inaczej, kiedy słyszysz fi aman Allah wypowiedziane przez matkę przy drzwiach, coś w tobie mięknie; coś na moment wraca na swoje miejsce.
Mais sans toi, j’voyais pas la vie en rose
Czasami robisz zdjęcia tylko po to, żeby coś nie zniknęło. Czasami tworzysz film, bo chcesz zapamiętać niewypowiedziane. Czasami zatrzymujesz kobietę w kadrze, bo przeczuwasz, że odejdzie. I odchodzi. Zawsze odchodzą, jak powtarzają twoim kumple. Masz na dysku foldery nazwane datami, godzinami, miejscami, a czasami zapachami, pojedynczymi słowami, które tylko dla ciebie mają znaczenie, albo jedną literą. Masz w notesie szkice scen, które śnią ci się po nocach: kobieta w płaszczu wychodząca z windy, kobieta paląca papierosa na balkonie w środku nocy, lub kobieta, która nie patrzy już w kamerę, bo wie, że nie musisz jej więcej widzieć. I z tyłu głowy, jakby już chciało z niej wyjść, ale nie potrafiło, masz tylko jedno: skończ ten film, Marwan. Tylko dokończ, a może coś się domknie. Nie kończysz jednak. Od roku nie potrafisz dograć choćby jednej sceny, bo bez niej każde światło jest zbyt blade, każda cisza zbyt długa. Bo ten film ma dla ciebie większe znaczenie niż kiedykolwiek mógłbyś przypuszczać. Szukasz więc natchnienia. Bywasz na wystawach, wernisażach, pokazach, gdzie wszystko jest albo konceptualne, albo zupełnie niepotrzebne. I stoisz tam pod ścianą z plastikowym kieliszkiem w dłoni, mówisz mądrze o kompozycji, balansie bieli, narracji przez światło i innych głupotach, które nie mają znaczenie, gdy sztuka jest o czymś. Jesteś wrażliwy, ale się z tym kryjesz. Lubisz bliskość, ale najpierw musisz udawać, że ci nie zależy. Kochasz szybko, piszesz za późno, kończysz rzadko. Tworzysz tylko wtedy, kiedy czujesz bardzo. A czujesz częściej niż pokazujesz, wyglądając na co dzień jak ktoś, kto ma wszystko pod kontrolą. Nie przyznajesz się do silnych emocji, ale zapisujesz wszystko kadrami, szumem nieoczyszczonej taśmy, notatkami w telefonie i zdaniami wpisywanymi do Google Docs jakby w ten sposób same przełożyć miały się na film.
But I promise you the caged bird sing in the wintertime
Rano zakładasz koszulę, której nie lubisz, bo nie pozostała ci już żadna, która nie jest zmięta. Potem wsiadasz do czerwonego tramwaju, który trzęsie się przy każdym zakręcie, i stoisz wśród ludzi, zastanawiając się, czy wszyscy wyglądacie tak samo ze słuchawkami w uszach, torbami z laptopami w dłoniach i spojrzeniami wbitymi w ekran. Wysiadacie razem, albo osobno, nie znając się, nie zwracając na siebie uwagi, nie będąc nawet tłem dla siebie nawzajem. W biurze, w którym wszystko wydaje ci się symetrycznie idealne, przecierasz ekran, logujesz się, robisz kawę, którą wypijasz bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Potem otwierasz zadania, odhaczasz, przesuwasz, potwierdzasz obecność. Nie wnosisz nic więcej, ale wystarczy, że jesteś. Nikt tak naprawdę nie pyta jak się czujesz, więc nie musisz odpowiadać szczerze. Śmiejesz się w odpowiednich momentach, opowiadasz co robiłeś w weekend i narzekasz na przepracowanie. Potem siadasz na kanapie, odpalasz serial, który jak zwykle cię nie wciągnie; przeglądasz aplikacje zakupowe albo randkowe, czasami coś kupujesz, innym razem komuś odpisujesz. Wieczorem wychodzisz - nie zawsze, ale często. Najbardziej lubisz miejsca, gdzie jest gwarno; gdzie nic nie trzeba tłumaczyć, gdzie możesz być kimś, kto ma modną kurtkę, ładny zapach i nie boi się zniknąć przed śniadaniem. Całujesz więc zanim zapamiętasz imię, odchodzisz zanim padnie pytanie, i tylko czasami ktoś zostaje w twoim życiu na dłużej. Ktoś, kto wydaje ci się być inny. Ktoś, kto patrzy na ciebie, jakby wiedział, gdzie boli i nie bał się dotknąć. Ktoś, kto rozumie twoje granice; kto nie próbuje cię zmieniać. I zakochujesz się, znowu. Przez moment czujesz się bezpiecznie, spokojnie, na właściwym miejscu. A potem mówisz coś, czego nie chciałeś powiedzieć. I znowu jesteś sam. Przemykasz między tygodniami jak pomiędzy przystankami tramwajowymi w drodze do pracy. Masz plan oszczędnościowy, klucze do mieszkania, ręczniki pasujące kolorystycznie do kafelek w łazience, listy zakupów w notatkach w telefonie i karnet na siłownie, z którego korzystasz jak ci się przypomni. I jesteś, po prostu jesteś.