Marceline nie mogła pozbyć się wrażenia, że cały czas coś jej u m y k a ł o. Nie były to tylko dni, które biegły jak szalone – poniedziałek zmieniał się w piątek, czerwiec w połowę sierpnia, a dopiero przecież świętowała rok 2020, a już było bliżej do 2030 niż dalej. Czas uciekał, pozostawiając po sobie tylko kolejne niedokończone sprawy, teczki, które musiała schować głęboko – z nadzieją, że kiedyś do nich wróci, lecz z przekonaniem, że to raczej nigdy nie nastąpi. Było to coś więcej. Rzeczy, które działy się pod jej nosem, na jej oczach, gdy ona pełniła posterunek – jednak nie potrafiła dostrzec ich w odpowiednim momencie bądź nawet jak je widziała, to nie łączyła odpowiednio szybko faktów ze sobą, przez co jej moc sprawcza traciła na potencjale.
Momentami Valentine czuła tylko ten niezrozumiały niepokój, którego sensu i przyczyny określić nie potrafiła. Jednak gdy ten pojawiał się w niej, to zawsze wradzał pewne konsekwencje – zazwyczaj zaliczające się do tych nieprzyjemnych i bolesnych. Podobnie było kilka dni wcześniej, gdy to specyficznie poczucie męczyło ją przez pół dnia, a ona sama próbowała zrozumieć, czy o czymś zapomniała? Czy nie pojechała gdzieś, gdzie powinna być w danej chwili? Czy na światło wyszły nowe fakty, które jako śledcza powinna zauważyć? Drążyła, kopała, szukała, jednak nic, co pozbawiłoby ją tego nieprzyjemnego wrażenia, nie znalazła, zatem pozwoliła jedynie wyciszyć się temu uczuciu...
Jej walenie do drzwi podniosłoby nawet trupa z martwych. Jej pięść – raczej piąstka – choć zaciśnięta nie wyglądała groźnie, to jednak miała w sobie wiele siły – jak na 173 cm wzrostu i 60kg wagi – jednak nie warto było jej lekceważyć. Niestety – dla Tollivera raczej stety – minęło kilka dni, aż strzępki jakże tajnych informacji do niej dotarły, czyli największy gaduła w ekipie zaczął gadać trzy po trzy, trochę prawy, trochę tego co podsłuchał ukradkiem, a trochę sam sobie dopowiedział. Jednak tyle wystarczyło, żeby Valentine wypruła do szefa nie swojej jednostki, pozostawiając za sobą chmurę dymu i rzucając we wszystkich dookoła piorunującymi spojrzeniami. Wygrały jej charyzma i nieustępliwość – zważając na krzyki dobiegające z gabinetu, mężczyzna zapewne nie chciał żadnego pozwu o mobbing – dzięki czemu dowiedziała się, ile mogła i w konsekwencji wylądowała pod drzwiami Bergerona.
— Wiem, że tam jesteś, Ollie! Nawet nie próbuj mnie spławiać — powiedziała z pełnym przekonaniem, rzucając torby z zakupami na kamienny podest. Musiał wiedzieć, że nie zamierzała odejść, zanim sama nie upewni się, że wszystko z nim w porządku, tak jak usłyszała od tego buca z innej jednostki. Nie przepadała za nimi, tylko Bergeron z nich wszystkich wydawał się stosunkowo normalny. Przynajmniej do tej pory, bo cóż, też mogła się mylić.
— Twoi sąsiedzi na pewno bardzo chętnie będą mnie słuchać, jak będę mówiła do ciebie przez drzwi i opowiadała o sytuacji, która wydarzyła się ostatnio... — zaczęła mówić, początkowo bardzo ogólnikowo, bo realnie nie chciała przecież, żeby wścibskie baby wiedziały za dużo – jednak biorąc pod uwagę jej charakter, to Ollie nie mógł być niczego pewien.
Udało się. Drzwi się uchyliły, a jej stopa od razu znalazła się pomiędzy nimi, żeby Bergeron nie zdążył ich jej zatrzasnąć przed nosem.
— Jako dobra koleżanka zrobiłam ci zakupy... — powiedziała, opuszczając spojrzenie w dół, na kilka wypełnionych po brzegi toreb z jedzeniem i wszelkimi produktami, które teraz mogłoby mu się przydać. Jej ciemne ślepia migiem wybiły w górę, odnajdując jego spojrzenie – były zniecierpliwione, gniewne i na swój sposób zmartwione. — A teraz mnie wpuścisz i grzecznie powiesz, co tu się, kurwa, odjebało...
Tolliver Bergeron