Bo nigdy nie obiecywał czegoś, czego nie zamierzał dotrzymać. Sam w sobie był chodzącym kłamstwem, żywą obłudą, ale w słowach nie kłamał. Nie mówił całej prawdy, decydował się przemilczeć pewne rzeczy, zostawiając je bez odpowiedzi. Ale nie plamił języka kłamstwem. Nie tak prostym, w jego odbiorze: banalnym.
Nie użył może magicznego obiecuję, gdy mówił Navi, że zabierze ją ze sobą do Lamezia Terme, ale nie potrzebował tego przypieczętowywać hasłem, by wiedzieć, że składał jej obietnicę.
Dlatego, gdy wszystko uspokoiło się – zarówno w jej przygotowaniach do otwarcia biznesu, jak i w jego sprawach, które podczas jego poprzedniego pobytu nieco się zaogniły i znamiona tego nosił teraz na ciele jego człowiek, zdecydował się wrócić. Nieudana zasadzka, którą przeprowadzono na niego i to, jak potraktowali jego psa nie mogło obejść się bez echa, bo Giovanni musiał wiedzieć. Wiedza była istotą jego istnienia. Informacja była monetą, którą obracał. A niewiedza była najgorszą skazą, zwłaszcza gdy miała dotyczyć jego samego.
Do rodzinnej willi z winnicą, położonej w niewielkim miasteczku, o bardzo małej populacji, zabrał nie tylko Navi, ale swoich ludzi także. Tyle tylko, że cała ta otoczka pozostawała tajemnicą, a jego stróże nie zbliżali się na tyle, by wzbudzać podejrzenia i zaburzyć spokojny wypoczynek jego towarzyszki. Dla Navi tworzył niezachwiany miraż tego idealnego świata, w którym miała żyć i w którym chciał, żeby żyła. Nie chciał jej wplątywać w swoje porachunki – nawet jeśli samym tym, że trzymał ją blisko siebie, właśnie to robił. Ale przecież nie była jedyną kobietą przy boku mafioza. Często nawet członkinie rodziny nie wiedziały, czym się trudniła famiglia.
A on tworzył idealny obraz spokojnej idylli.
Tylko jak długo będzie idealny i bez skazy, zasłaniając pęczniejące za tym wszystkim zawirowania z półświatka.
Już na płycie lotniskowej mogli zmierzyć się z pogodą znacznie cieplejszą niż w Toronto, które zostawili. Słońce przyjemnie otulało skórę i gdyby nie duszne powietrze, można byłoby powiedzieć, że jest idealnie.
Z lotniska odebrał ich kierowca. Trasa z lotniska nie była długa, a gdy skręcili z głównej drogi na szutrowe trasy, wijące się pomiędzy wzgórzami, z ostrymi zakrętami, owiniętymi nad ostrymi spadkami, Giovanni tylko przekazał, że są już niedaleko. I faktycznie po kilku kolejnych kilometrach, gdy minęli kolejny zakręt, zza jednego wzgórza wyłoniło się niewielkie, kamienne miasteczko osadzone na drugim wzgórzu. A ponad nim ogromna, odgrodzona ziemia winnicy z posiadłością na szczycie.
To miejsce już dawno przestało być dla niego domem. Nie było też żadnego sentymentu, który z nim wiązał, bo też sentymentów nie miał nigdy. Ani do miejsc, ani do ludzi. A jednak była to własność, a o swoją własność dbał. Nawet, jeśli tu nie mieszkał, to miejsce jednak tętniło życiem. Wśród winorośli pełno było pracowników, sama posesja była zadbana i czysta. A na podjeździe powitała ich służba, która była też stałym rezydentem tego lokum.
W zamian za dbanie o posiadłość ci ludzie mogli tutaj mieszkać. Sprawdzał ich oczywiście i, jak to on, monitorował ich zachowania, nawet nie będąc na miejscu. Wiadomo, że nikt nie chciałby, aby urządzono z jego własności spelunę. A on tez nie cierpiał partactwa, więc…
— Wieczorem zabieram cię na kolację — powiedział, gdy wysiadali z samochodu, przed rezydencją. Przywitał się ze służbą po włosku i zamienił z jedną ze starszych kobiet dwa zdania. — Concetta zabierze cię do sypialni i oprowadzi po domu. Jeśli będziesz chciała, to pomoże ci się też przygotować do wyjścia. — Może nie umaluje, ale na pewno uczesze i doradzi. Pomoże ubrać. I pewnie umyć się też by pomogła, ale Navi raczej nie skorzysta, hehe. — Ja się przejdę i porozmawiam z pracownikami. — Pewnie mógłby to zrobić później, ale to był Gio. I wiadomo o nim tyle, że uwielbiał mieć rękę na pulsie. Teraz. A nie zaraz.
Navi Yun

 
				
 
									 
				
