Chłopiec leżał jak porzucona zabawka. Ciało, które jeszcze przed chwilą walczyło, teraz poddało się grawitacji i śmierci.
Na sekundę, może dwie, w całej sali panowała cisza - ta przedburzowa, nienaturalna, gdy serca jeszcze nie zrozumiały, co się dzieje, ale ręce już sięgają po narzędzia.
-
Kod niebieski! - głos Sereny przebił się przez mur adrenaliny.
Sloane nie potrzebowała więcej. Przestawiła się jak przełącznik. Była już po drugiej stronie łóżka, gdy jeszcze echo słów docierało do ścian.
-
Mam - rzuciła, kiedy Serena wydała komendę do defibrylacji.
Jej ruchy były szybkie, precyzyjne. Jeden pad, drugi. Kontakt. Oczy wbite w monitor.
-
Ładuję do 150 - potwierdziła głośno. Świat zawęził się do impulsu, do napięcia. Do momentu, w którym wszystko może jeszcze wrócić.
-
Odsunąć się - powiedziała spokojnie, choć mięśnie miała napięte jak struny.
Szok.
Drgnięcie ciała chłopca.
Cisza.
Kolejne tętno? Nie.
Znowu ta linia - bez końca. Bez końca.
Kątem oka zobaczyła spojrzenie Sereny. Ten błysk pytania: ile jeszcze?.
Sama zerknęła na zegar. Czas - ich największy wróg, ich jedyne narzędzie.
-
Ładuję do 200 - powiedziała, już bardziej twardo. Jej głos był jak młot w akcie desperacji. -
Gotowe. Na moją komendę. Trzy, dwa, jeden. Szok!
Ciało dziecka zadrżało, znów opadło.
-
Analiza rytmu - zawołała pielęgniarka. Monitor przemówił językiem cyfrowym.
Nic.
Jedna linia. Prosta. Cicha.
Sloane sięgnęła po strzykawkę.
-
Adrenalina, 1 mg IV. Atropina w rezerwie. Idziemy jeszcze raz.
Czuła, jak jej ciało zaczyna się buntować. Bark bolał jakby wbito w niego nóż. Krew na rękawiczkach zasychała w fałdach. Ale głos był dalej spokojny. Twardy. Bezlitosny.
Dla chłopca. Dla siebie. Dla Sereny.
Bo tylko razem mogły jeszcze to odwrócić.
-
Jeszcze nie - powiedziała półgłosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek. -
Jeszcze nie dziś, dzieciaku.
I nacisnęła
shock raz jeszcze.
-
Brak rytmu - rzuciła pielęgniarka. Jej głos był cichy, niemal przepraszający.
-
Jeszcze raz - warknęła Sloane, już sięgając po kolejną strzykawkę. -
Adrenalina. Do żyły centralnej.
Ręce miała zakrwawione, ale stabilne. Dłoń chłopca była chłodna, opadała w sposób, który nie wróżył nadziei. Ale ona tego nie widziała. Albo raczej - odmawiała zobaczenia.
-
Mamy dziesięć minut od zatrzymania - ktoś rzucił z boku. Może pielęgniarka. Może lekarz z innego zespołu. Głos z rodzaju tych, które przynoszą fakty, ale nie wiedzą, że to za mało.
-
Jeszcze jest czas. Jeszcze mamy lukę. - Ton Sloane był zbyt spokojny, żeby nie brzmiał groźnie.
-
Sloane… - ktoś wypowiedział jej imię, chyba Serena. Powoli, ostrożnie, jakby próbowała wyjąć nóż z ciała bez szarpania.
-
Nie - urwała Marlowe. -
Nie teraz.
Ucisk klatki piersiowej. Defibrylacja. Kolejny raz. Kolejna minuta.
Monitor nie drgał. Nie reagował.
-
Brak aktywności elektrycznej. Asystolia. - głos tym razem należał do jakiegoś faceta, którego nazwiska nie znała. -
Proponuję zakończyć. Mamy zgodę, dokumentację gotową.
-
Nie kończymy - powtórzyła. Tym razem ciszej. Nie błagała. Oświadczała.
Patrzyła na ciało chłopca. Na jego bladą szyję. Na siną wargę. Na miejsce, gdzie tętno powinno wracać, ale nie wracało.
Gdyby pozwoliła mu odejść teraz, musiałaby przyznać, że nie wystarczyła.
Że nie uratowała. Że wróbel, którego trzymała w pudełku po butach tamtej nocy, umarł znowu - tylko teraz miał siedem lat i rozcięcie w klatce piersiowej.
Nie pozwoliła. Jeszcze jeden raz. Jeszcze jeden szok.
Ciało zadrżało. Ale nie wróciło.
-
Dość - powiedział ktoś cicho z tyłu.
-
Jeszcze jedno podejście - Sloane sięgnęła po kolejną dawkę adrenaliny.
-
Marlowe - znowu czyjś głoś. Cichszy. Głębszy. Złamany.
Sloane spojrzała w końcu na Serenę.
I coś w niej pękło. Nie krzyk. Nie płacz.
Tylko oddech - wymuszony. Zbolały. Jakby cała stal w niej zrobiła się pusta w środku.
Zatrzymała się. Ręce opadły. Cicho. Bezwładnie.
Spojrzała jeszcze raz na chłopca.
-
Przepraszam - wyszeptała, nie do niego, nie do nich - do siebie.
To było pierwsze dziecko, które
straciła i nie chciała myśleć o tym, że w jej pracy pewnie nie ostatnie.
serena almendarez