Sporo się działo. Jakieś zamieszanie, którego każdy się spodziewał. Ktoś nie chciał zapłacić, a ktoś był do tego zmuszony. To charakterystyczne piknięcie, gdy przykładasz kawałek plastiku do tego urządzenia, albo telefon – kojarzycie przecież – do terminala. Ilość zarobionego hajsu mijała się z celem, podobnie jak wychodzący oraz wchodzący klienci. Byli jak punkty. Można by liczyć ich na palcach jednej ręki, dwóch, albo trzech, ale to chyba należało do tych, co to się za blisko Prypeci urodzili. Ash? Rozlewał driny. Miał chwile dla siebie. Pauza, której nie powinno być, a jednak – coś sprawiło, że tego wieczoru był spokojniejszy. Typ, z którym można współpracować. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało, To i tak sporo, prawda?
Witał kolejnych gości. Następnych, co za niewielką ilość zostawionych na barze baksów, mogli obejrzeć to i owo. Ale jak wspomniałem – to serio nie był jego dzień. Jego wieczór. Nie miał ochoty – na tę chwilę – zapuszczać się w świat smutków i żali, tych samych postaci, które jeszcze kilka minut temu wydawali kasę na bliskie spotkania z prostytutką, czy zwykłą kurwą. Za dużo opisu? Ten wstęp napisałem, by nakreślić całość.
Czy to zmęczenie, czy zwykłe zażenowanie – Ash ziewał za barem – rozlewając kolejne piwa, przygotowując kolejne drinki, robiąc niemalże wszystko, by każdy był zadowolony. Kredyt zaufania wymierzony pod adresem jego imienia był spory. Łatwo było to zjebać. Kurtz nie miał zamiaru dziś zawieźć siebie, klientów, a przy tym tych, co lubili strzelić piwko po drugiej stronie baru. Tylko było coś, co sprawiło, że na chwilę zawiesił spojrzenie, w tym samym czasie przelewając za kufel niewielką ilość piwa – campbell – celowo z małej, bo nie szanował jej ni chuja, ale też mocno trudno byłoby napisać, że nią gardził. Obserwował to, jak sprawnie wymija kolejne osoby, jak kieruje się w stronę baru.
Szybkie przetarcie szklanek, co wyszły spod władzy wyparzarki, sprawiło, że Ash zajął się czymś innym. Na chwile. Cały czas obserwował panią, która – chyba próżno o tym gadać – cóż, elegancko można uznać, była po drugiej stronie barykady. Ktoś tam do niej podbijał, pewnie napalony samiec, który liczył, że jeszcze chwila, jeszcze kwadrans, a wyjdzie z nim, zapominając o tym, co działo się w klubie. Ale nie. Przysiadła się się do baru, a co jak co, Ash w „bar” był dobry” – co dla ciebie? – żadnego „pani”, niczego co mogło sprawić, że dystans pomiędzy klientem a pracownikiem wydawałby się coraz większy – drink na bazie whisky, ginu, czy rumu? Coś mocniejszego, czy coś, co sprawi, że poczujesz się po pracy wyluzowana, jak tajski masaż w chwili, gdzie najbardziej go potrzebujesz? – zaoferował swoje usługi. Może go pozna, może nie, ale na pewno będzie tym, co obsłuży ją tutaj najlepiej jak tylko potrafi. Ogarnie to. Wielu, pewnie większość uznała go za debila, co to na niczym się nie zna, a profesjonalizm – kurwa, jaki profesjonalizm – będzie jego kulą u nogi. Ale on ją poznał. Ona byłą TĄ! On ją pamięta – mogę zaproponować coś od siebie, czy masz coś upatrzone, coś co będę mógł dla ciebie przygotować? – dużo się działo, dużo gadania, ale też ten gwar i harmider dookoła nie pozwalały zamienić dwóch słów. Ash pochylając się nad kobietą, uznał, że wyjebane w przeszłość, że nawet jak go rozpozna to co w związku z tym – ma uczciwą robotę, a jak trzeba będzie komuś zajebać cepa na ryj – zajebie, niezależnie od tego, kim będzie „ofiara”.
Melanie Campbell