Biblioteka wydawała się tego popołudnia miejscem uśpionym, niemal sakralnym — przestrzenią, w której szelest przewracanych kartek przypominał modlitwę, a oddechy nielicznych studentów miały wagę rytuału. Garfild wszedł tam z zamiarem prostym i niewinnym: odnaleźć jedną, konkretną książkę. Problem polegał na tym, że potrzebny mu tom spoczywał na półce, której wysokość zdawała się rywalizować z Wieżą Babel. Przez chwilę spoglądał w górę, jak pies, żerujący od kurczaka. Żaden strażnik literatury nie zjawi się nagle, by podać mu lekturę na aksamitnej poduszce. Trzeba było działać.
Podniósł więc stopę, oparł ją o dolną półkę — najpierw niepewnie, jakby badał grunt przed skokiem w nieznane, później już z większą determinacją. Podciągnął się lekko, dłońmi sięgając ku górze. Półki jęknęły. Drewniana konstrukcja, pamiętająca czasy, kiedy bibliotekę odwiedzali jeszcze profesorowie w surdutach, nie była przygotowana na kapryśne wspinaczki studentów. Pięknych studentów, ale to w tej sytuacji nic nie zmienia.
Najpierw usłyszał cichy trzask — niegroźny, jakby drewno chciało go tylko ostrzec. Potem jednak całość zaczęła się niepokojąco przechylać. Garfild zamarł. Serce zatrzepotało mu w piersi, ale instynkt natychmiast nakazał utrzymać ciszę. Biblioteka była miejscem, gdzie nawet kichnięcie brzmiało jak kanonada, a on nie miał zamiaru zostać tym, który spuścił na siebie regał.
Złapał więc mebel obiema rękami, wbijając palce w gładkie drewno, i z desperacją próbował kontrolować opadanie kolosa. Jego mięśnie napięły się jak struny, twarz poczerwieniała, a zęby zgrzytnęły w niemym proteście. W końcu ciężar okazał się nie do powstrzymania. Regał runął, a wraz z nim lawina książek, spadających jak deszcz meteorytów. Grzbiety i kartki uderzały o niego, tłumiąc jego własne stłumione przekleństwa. Czuł, jak tomy Szekspira, podręczniki do historii literatury i encyklopedie teatralne lądują na jego plecach, ramionach, włosach. Jedna cięższa księga wylądowała wprost na brzuchu, wybijając mu powietrze.
Jęknął.
Został więc przygnieciony przez całą spuściznę humanistycznej wiedzy — ironiczny los, godny dramatycznego bohatera. Unieruchomiony, w półmroku pomiędzy przewróconym regałem a stosem woluminów, leżał niczym ofiara własnej ambicji. Bez telefonu, który został na ławce. Bez możliwości zawołania o pomoc, ponieważ wstyd mu ściskał gardło. I tak trwał w kącie biblioteki, do której niemal nikt nie zaglądał.