33 y/o, 186 cm
łyżwiarz figurowy wygnany po aferze dopingowej
Awatar użytkownika
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
postać
autor

Wtedy ucieczki przed sfrustrowanym chłopięcymi wybrykami dozorcą - tym samym, który zapadłego nagle mroku pohukiwał na nich teraz, lub też wyłącznie jego kopią czy łudząco podobnym następcą - były przyczynkiem do salw chichotu, wprawiającym zwinne stopy w radosny galop uliczkami centrum handlowego. Lazare podejmował je z błyskiem w oku, z powiekami rozwartymi tak popłochem, jak i ekscytacją, przejaw nastoletniej niesubordynacji, który mógł go w najgorszym razie kosztować tygodniowy szlaban, traktując jako bluźnierstwo wymierzone wprost w nadmierną kontrolę ze strony matki. Niewinny bunt, mogący przynieść co najwyżej bolesne, ale niedestrukcyjne konsekwencje. Podejmowany pod wpływem chwili, pod wpływem czaru rzucanego nań w jednym, przeciągłym spojrzeniu hebanowych oczu.

Teraz własnej dezercji doświadczył jakby w zwolnionym tempie - niby zewnętrzny obserwator, na dwie smukłe postaci na tafli lodowiska spoglądając spoza filmowej klatki. Jego własne ciało - o ironio, lżejsze niż jeszcze przed paroma miesiącami, teraz, gdy jego muskulatura zdążyła trochę już zmarnieć, i gdy nie miał już powodu, aby pilnować kaloryczności codziennych posiłków - poruszało się jakby w koszmarnym śnie, jak owad zatapiany w bursztynie. Najpierw nie mógł złapać oddechu, potem nagle wydawało mu się, że powietrze w płuca wciąga zdecydowanie za szybko, w histerycznym, wycieńczającym rytmie. Łyżwy zerwał ze stóp pół-świadomie, niesprawnie - bo dominującą dłoń nadal miał zajętą, i dopiero w chwili, w której ledwie uniknął upadku, zahaczywszy płozą o próg lodowiska. Jedyną rzeczą, na której potrafił skupić uwagę był węzeł, w który splotły się ich ręce. Jego palce - blade i chłodne, głodne kontrastu ciemniejszej, cieplejszej skóry Nadira. Trzymał się tego żaru jak tonący brzytwy ostatniej deski ratunku, i podążał za nim - wolno i szybko jednocześnie, w ciemności budynku, biegiem-biegiem-biegiem.

Na zewnątrz było ciemno -
cicho -
zimno.
Niebo milczało wymownie, rozwieszone nad ich głowami ciemną, bezgwiezdną płachtą. Z oddali niosło się echo syren policyjnych; jakaś kłótnia; szum silników mknących nieodległym wiaduktem z jednego punktu miasta, do drugiego, jak to w metropolii. Mimo to, milczenie Nadira było najgłośniejszym z dźwięków.

Lazare patrzył na niego - na te wysokie szczyty jarzma, na smolisty rys brwi, na ostry łuk nosa. Na drobniutką pajęczynkę żyłek wykwitłych na zamkniętych powiekach. Gdzie był teraz Nadir? W jakie zakamarki własnego umysłu uciekał, gdy nie patrzył na Moreau, lecz gdy zaglądał w siebie?

Pustka, którą poczuł, gdy brunet wysupłał dłoń z jego uchwytu, była jeszcze gorsza, niż pierwotna nieobecność Al Khansy.

(Mieć go coś, i tak nagle go to stracić.)

(Jest gorzej, niż nie mieć go tego wcale.)

- Nie odpowiesz mi, prawda?

Robię to, bo Cię kocham.
- Odpowiem - wypowiedziane zanim umysł przejąłby kontrolę nad emocjami, na jednym wydechu. Lazare zamrugał, nie po raz pierwszy tego wieczora zaskoczywszy samego siebie. Zmieniał się. Słabnął. Tracił panowanie nad własnymi impulsami - to, co kiedyś było dlań przecież głównym zasobem, co pozwalało mu się głodzić, katować nieustannymi treningami, co pozwalało mu trzymać się od Nadira z daleka tak długo, jak bliskość Al Khansy mogłaby kosztować go zwycięstwo w tych, albo innych zawodach. Ale teraz? Co miał do stracenia ten, który stracił (niemal) wszystko? - Tylko... nie rozumiem... - Unik. Żałosny, desperacki wybieg. Jedna część Lazare nadal nakazywała mu odejść. Druga - oddałaby wszystko za choćby najkrótszą możliwą wymianę zdań, za jeszcze jedną minutę w towarzystwie Nadira, za strzępek nadziei, którą mógłby się karmić w najbliższych miesiącach. Czasem wydawało mu się, że ich relację podtrzymuje przy życiu jak człowieka w dożywotniej śpiączce - bez nadziei, że to, co kiedyś ich łączyło, kiedykolwiek rozkwitnie w prawdziwy, szczery związek. Ale zakończyć to raz, i bezpowrotnie?

(Byłoby ostateczną zbrodnią popełnioną na własnym sercu.)

- O co mnie pytasz. Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz, Nadir - Atak. Błaganie o jeszcze jedną minutę nadirowej atencji. Przed nikim innym na świecie Lazare - zawsze tak dumny - nie posunąłby się do aż takiego samo-upokorzenia - Po co - tutaj - do mnie wróciłeś?

Wet za wet. Cios za cios.

Własny ból Lazare najpierw usłyszał- w cichutkim, rytmicznym kapaniu krwi na asfalt, potem zobaczył - w postaci karminowego strumyka, który źródło swoje znalazł w centralnym punkcie jego lewej dłoni, i dopiero na koniec poczuł: dziwny, tępy, jakby jego własne ciało nie należało do niego. Najpierw na krwawą rysę przecinającą równo wszystkie najważniejsze linie: głowy, życia, serca spoglądał ze szczerym zdumieniem. Potem - gdy dotarło doń, jak głębokie musiało być skaleczenie - z przestrachem. Dopiero na koniec wzrok uniósł na Al Khansę. Nie musiał tłumaczyć, prawda? Że zdejmowanie łyżew słabszą ręką, w pogoni i w ciemności, tak się właśnie może skończyć. Szybko - równie szybko, jak miłość, albo jak życie.

- Ah, putain! - Bo francuski był dla Moreau językiem emocji, a teraz miejsca nie było na nic więcej, niż emocje właśnie.

nadir al khansa
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce
30 y/o, 190 cm
łyżwiarz figurowy, wieczny uciekinier
Awatar użytkownika
most days I am a museum of things I want to forget
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Un cygne qui s'était évadé de sa cage,
Et, de ses pieds palmés frottant le pavé sec,
Sur le sol raboteux traînait son blanc plumage.
Près d'un ruisseau sans eau la bête ouvrant le bec


Pamiętał jeszcze jak palcem śledził tekst Le Cygne zawarty w Kwiatach Zła autorstwa Charlesa Baudelaire'a, pieczołowicie tłumacząc go słowo po słowie z zakupionym za drobne oszczędności obszernym słowniku francusko-angielskim, gdyż pomimo początków szkolnej nauki, nadal jeszcze jego poziom odbiegał mocno od prawdziwej biegłości. Bo - niegdyś w odległej już teraz przeszłości - spoglądał wraz z Lazare ku nocnemu nieboskłonowi, błyszczącymi z zachwytu nad tak prozaicznymi dla niektórych rzeczami odszukiwać kolejnych konstelacji. A widząc utkaną nad nimi gwiazdami konstelację Łabędzia, pragnął wyłącznie wkraść się wraz z jej pięknem do serca jasnowłosego chłopca, choć zapewne kolejne wersy recytował wtedy jeszcze ze zbyt silnym akcentem.

Łabędź, który uciekł z klatki.

Teraz słowa grzęzły mu w gardle, choć zapisane po kres świata pamięcią w jego duszy. Wpatrując się nadal - zbyt - łagodnie na rozmówcę, starał w duszy pogodzić się z własnym poddaniem. Uniesionej poddańczo białej fladze, by żałośnie zatrzymać go przy sobie choćby na moment dłużej. Tych kilka chwil w półciemnościach, gdzie utrwalał w umyśle każdy jego szczegół; nanosząc zmiany na dawny obraz sprzed kilku miesięcy, jakby odgórnie pisana była im ponowna rozłąka.

Odpowiem.

Głos Lazare dreszczem przebiegł wzdłuż kręgosłupa Nadira, jakby zapowiadając k o n i e c. Wstrzymał oddech, a w uszach dudniło mu tylko to jedno słowo; odpowiem, od-po-wiem.

- Do Ciebie? - Powtórzył głucho za nim i być może z niepasującą do sytuacji czułością, bawiąc się dźwiękami drugiego słowa, delikatnie nienaturalnie je przeciągając. Zmarszczył grube brwi, starając się zrozumieć niezrozumienie Lazare, a przy tym samym tak proste pytanie. Naprawdę nie pojmował? N a p r a w d ę, Lazare? - Gdzie indziej miałbym wrócić, Lazare?

Gdzie moje nędzne serce zdołałoby dalej wybijać rytm?

Gdzie prowadziły jego wszystkie drogi? Przez ciemności, nieszczęścia, wygrane i radości? Niespokojna dusza prowadziła go od ich pierwszego spotkania raz za razem do niego, niczym w naturalnym odruchu podobnym do oddychania. Daleko jednakże było temu do zwykłego przyzwyczajenia, gdyż takie z łatwością zdołałby zwalczyć lata temu. Nie było wszak na tym świecie miejsca, które utrzymałoby go na dłużej w kalejdoskopie własnych nieszczęść.

Przekleństwo. Krew. Stróżka spływająca po bladej skórze Moreau zaklęła Al Khansę na wieczność moment w pułapce bezruchu, gdy wszystko w nim zamarło z rosnącego przerażenia. Próbował dłużej, aniżeli powinien doszukać się początku tragedii malującej się teraz ciemną czerwienią.

- Och, habi..- Urwane w popłochu, bo głos zadrżał mu przy ostatniej sylabie, kiedy lunatycznie wręcz wyciągnął ku niemu swe dłonie. Emocje oślepiały go wręcz, a jego ruchy przez moment zdawały się być wielce nieporadne. Bo zrozumiał swoją

w i n ę.


- Ja... przepraszam, cholera... Lazare - Ujął niczym największą świętość jego dłoń w swoje, bojąc się przy tym niemiłosiernie, iż odtrąci ją momentalnie. A to bez dwóch zdań wyrwałoby galopujące serce z piersi drżącego Nadira. Delikatnie kciukiem gładził skórę wolną od czerwonego strumienia, starając się ocenić wyrządzoną mu krzywdę. Następnie rozejrzał się desperacko za czymś, co mogło zatamować sączącą się tragedię. Czy powinien zbliżyć usta i dmuchając, starać się załagodzić ból? W głupim odruchu powędrował dłońmi do krawędzi własnej koszulki, starając się - dość owocnie - oderwać z niej skrawek materiału. (Nie)szczęśliwie tamowanie ran przeżywał w swoim życiu już kilkukrotnie, lecz po najgłębszej ranie nadal nosił bliznę i nie tylko na ciele.
- Pozwól mi... - Zwrócił się ponownie z obawą wybrzmiewającą w głosie, powoli przybliżając prowizoryczny opatrunek do rany. Czemu on? Czemu teraz? Pytanie wręcz wisielczym sznurem zaciskały się na szyi spanikowanego mężczyzny.

Moja wina, moja wina, moja wina....


lazare moreau
33 y/o, 186 cm
łyżwiarz figurowy wygnany po aferze dopingowej
Awatar użytkownika
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
postać
autor

Ale Lazare lubił akcent Nadira – zbyt silny, to prawda, zwłaszcza w początkach zmagań Al Khansy z francuskim – zmagań, które wkrótce przerodziły się w romans, a potem w stałą, nieprzerwaną relację. Lubił to, jak niektóre zgłoski rwały się w wargach bruneta do przodu, śpiesznie, niecierpliwie, jakby nie mogły się doczekać spotkania ze światem zewnętrznym. I to, jak pojedyncze dźwięki wypadały w narracji Nadira za ostro – kanciaste, nieładne – ot, fantastyczna pożywka dla jakiejkolwiek krytyki, gdyby ktoś się przyczepił.

Lazare się nie czepiał.

(Lazare – już wtedy – się zakochiwał przywiązywał. Do tych szczegółów, które odróżniały Al Khansę od całej reszty świata, które pozwoliłyby Moreau rozpoznać go w ciemności, i po śmierci. Do wszystkich drobnych wad i przywar, które Nadira czyniły – po prostu - Nadirem.)

A przecież mógłby. To jest: przyczepić się. Za naczelny cel postawić sobie wytykanie drugiemu chłopcu niezawinionych przezeń słabości. On, Lazare Moreau, tak pieczołowicie wychuchany przez sowicie wynagradzane nianie i guwernantki, i niemalże od pierwszych miesięcy życia otoczony gęstym wianuszkiem tutorów i nauczycieli odpowiedzialnych za to, by nigdy nie groziło mu nic innego, niż perfekcja. Francuski blondyna był wzorowy – skrupulatny, płynny i melodyjny, bo wypracowany na skutek regularnych katuszy, którym poddawał go sędziwy lektor, do domu przez jego matkę ściągany na jakimś etapie trzy razy w tygodniu. Z każdym kolejnym rokiem nauki coraz hojniej chwalono go na sportowych zjazdach, na bankietach, i podczas wywiadów, i pytano skąd chłopiec wychowany w wiecznych rozjazdach - choć owszem, z francuskim ojcem, ale jednocześnie ojcem, który się doń niemalże nie przyznawał – opanowałby inny język niż angielski z taką płynnością.

Łatwo byłoby więc Moreau – wtedy jeszcze nastoletniemu - podjąć się surowej krytyki tych trochę koślawych, trochę desperackich spotkań Nadira z Baudelaire’m. Tylko, że – nawet teraz, spoglądając w przeszłość z perspektywy dojrzałego (podobno) mężczyzny – Lazare nigdy w życiu nie słyszał niczego piękniejszego.

Tych zająknięć, tych zawahań, tych zawieszeń głosu nad przepaścią między jednym wersem wiersza, a kolejnym - w głębokim, napiętym zastanowieniu, czy kolejne słowo wymówić tak, czy raczej tak, czy jeszcze inaczej.

Un cygne qui s'était évadé de sa cage,
Et, de ses pieds palmés frottant le pavé sec,
Sur le sol raboteux traînait son blanc plumage.
Près d'un ruisseau sans eau la bête ouvrant le bec

- Nie wiem – zaczął, a potem urwał, nagle zaperzony, zawstydzony jakoś. Dopiero teraz, gdy Nadir jego własne słowa powtarzał za Lazare niemal w czułej jakimś cudem kpinie, do trzydziestotrzylatka dotarła niedorzeczność jego własnej wątpliwości. Nieważne, pomyślał, nieważne, ilekroć Nadir miałby od niego odchodzić. Niektórzy ludzie zwyczajnie nie potrafią zbyt długo trwać w jednym miejscu, nie uciekać przed czymś (zwykle przed samym sobą), albo ciągle czegoś nie gonić. Nieważne.

Istotne, że Nadir zawsze wracał. Istotne, że zawsze wracał do niego.
(Nie odchodź.)

Karmin jego własnej krwi zaskoczył Lazare tak, jak ludzi zaskakują zwykle miłość i śmierć - rzeczy, które często dobrze zna się z teorii, będąc jednocześnie zupełnie nieprzygotowanym na praktykę. W ostatnich miesiącach, los Moreau zdawał się - w dość okrutnej kpinie - raz po raz udowadniać blondynowi, że ten nie jest (wbrew temu, co mówiła mu matka, i co czasami pisano w gazetach) niezniszczalny. Że i jego, tak samo jak całą resztę świata, dotknąć mogą czasem drobne i większe krzywdy. I że nawet jego ciało, zahartowane na skutek rygorystycznych diet i treningów, ukorzyć się musi czasem przed siłą większą, niż jego własna. Czasem - w wyniku nielegalnego dopingu. Innym razem - po idiotycznym spotkaniu z nieostrożnie uchwyconą płozą łyżew.

– Nie, to ja – przepraszam, chciał powiedzieć, ale skrucha ugrzęzła mu w gardle niczym ość, gdy z rytmu wybił go kolejny dotyk Nadira. (Nie przestawaj. Choćby ceną za Twoją bliskość musiało być cierpienie.). Nie chciał, żeby Nadir go przepraszał. Nie teraz. Nie za to – Daj spokój, Nadir. Nie jest tak…

Źle?

Nie było również dobrze.
Kwitnącej pośrodku jego własnej dłoni krzywdzie, Lazare przyglądał się z niemal hipnotyczną fascynacją. Miewał wcześniej kontuzje, oczywiście – kto nie miewał kontuzji w jego środowisku!? – ale nigdy takie. Nigdy też nie czuł, żeby krew życie opuszczało go, kropla po kropli, w tak niedorzecznie pospiesznym tempie.

– Chyba powinienem… - Roześmiał się, kręcąc głową. Nie robiło mu się słabo, jeszcze nie, ale czuł, jak jego skonfundowane ciało wchodzi w stan spanikowanej gotowości. Jego dłonie - pod pośpiesznym dotykiem Al Khansy - musiały być lodowate - Chyba powinieneś... Chyba powinniśmy pójść na pogotowie - Śmieszne, ale nie czuł bólu - jakby ból przestawał istnieć, gdy całą uwagę dało się skupić na spłoszonych ruchach bruneta, starającego się zatamować upływ krwi. Serce tylko pękało Lazare na myśl, gdzie Nadir musiał się tej sztuki nauczyć - Pójdziesz? Ze mną? I zostaniesz? - Jeśli Lazare usłyszał, że jego własny głos bardziej niż dumną sugestię przypominał paniczne skomlenie, nie przyznał się do tego nawet przed samym sobą - Niedługo. Tylko na tę pierwszą chwilę.


nadir al khansa
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce
30 y/o, 190 cm
łyżwiarz figurowy, wieczny uciekinier
Awatar użytkownika
most days I am a museum of things I want to forget
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Noc była rześka, gdy wkradała się milionem ukłuć pod materiał falujący wraz z unoszącą się klatką piersiową Nadira. Cały otaczający ich świat zdawał się znajdować w chłodnych objęciach, gdy sam Al Khansa wręcz płonął. Nawet jeśli jego ciało znowu miało pochłonąć obezwładniające otępienie, to nadal w pamięci rozgrzewałby go ten p ł o m i e ń. Jakże mógłbym zapomnieć? O cieple na własnej skórze, które powodowało przyjemne dreszcze; choć niekiedy powinno wypalić na niej słowa ostrzeżenia. Tylko Przy nim jego dusza nie drżała z zimna samotności, choćby trafiła do kręgu piekła skutego lodem. Dlatego nadstawianie własnej nastoletniej dumy nie było dla niego niczym wielkim, gdy pokaleczonym francuskim skradał tylko dla siebie uwagę Moreau. Wtedy - za czasów pozornej beztroski lub najzwyklejszej ciszy przed burzą - mógł stać się dla niego nadwornym błaznem za jeden blady uśmiech pchający kąciki chłopięcych ust ku górze.
- Lazare - La-za-re, L a z a r e; z niemożliwą do ukrycia czułością wyszeptał jego imię, które skryć się mogło równie dobrze w szeleście wieczornego wiatru. Reakcja blondyna była dla niego tak niespodziewana, iż sam nie rozumiał własnej śmiałości. I siły pogrzebanych uczuć, desperacko wyśpiewujących z tęsknoty w rytm pędzącego pod żebrami serca. Powinien złapać za jego ramiona i wstrząsnąć nim ze słowami; nie widzisz mnie? Zmarszczył jednakże na moment brwi, próbując odszukać w umyśle mniej dramatycznego zrywu, lecz takie najzwyczajniej w świecie nie istniało.
Bo świat mógł runąć.

- Lazare, przecież Ty... - Głos drżał prawie przy każdej sylabie mknącej ku jasnowłosemu mężczyźnie. Jak daleko nie uciekałby przed sobą siebie, to stopy dalej prowadziłyby go ku przepaści. Pisanemu mu upadkowi, gdyż czuł się niczym w sidłach pętli, a ta właśnie zaciskała się powoli na jego szyi. Jakby to wszystko miało już miejsce - czyż nie? Czyż życie nie wyrwało niegdyś serca z jego piersi? Zacisnął wnet mimowolnie palce na dłoni Moreau, gdyby nagle miał go utracić wyślizgnąć się w objęcia nocy. - Nie powinienem był... nie myślałem, gdy zacząłem uciekać...

Dzisiaj z tego lodowiska czy kilka miesiąców temu? Rzucony w chaos własnych uczuć, pozwalał się im ponieść do tego stopnia, że pochłaniały każdą najmniejszą myśl.

- Pogotowie... tak, pogotowie - Powtórzył za nim jak w transie, zamykając w uścisku zimną dłoń Lazare, by równie półprzytomnie pragnąc ją rozgrzać. Czemu była taka lodowata, c z e m u? Uniósł na niego spojrzenie przerażenia malujące się w czerni jego oczu i trzeźwiejąc ponownie na moment po tym. - Lazare, يا نهار إسود, to nie jest zabawne! - Głos tym razem zatańczył na języku bruneta z frustracji, dostrzegając to irracjonalne rozbawienie u rozmówcy. I strach; bo niczym w lustrzanym odbiciu dostrzegł własne podobieństwo, gdy widmo zranienia lub nawet samej śmierci nie wyznaczało już żadnej granicy. Och, nie.- Pójdę i zostanę - Wyszeptał bez zastanowienia, nie zakładając nawet przez ułamek sekundy innej opcji. Gdyby Lazare próbował go przepędzić ze szpitalnej salki, siedziałby pod jej drzwiami niczym bezpański kundel poszukujący własnego domu. Bo, na nieszczęścia tego świata, gdyby poprosił... zrobiłby dla niego wszystko, choćby zaraz Francuz miał zdeptać bezlitośnie jego serce bez mrugnięcia okiem, ponownie odtrącając uczucia. Czy czyniło go to żałosnym czy zakochanym? Sięgnął prawą dłonią do kieszeni, by następnie dość powolnie przez nadal drżące palce wstukać w aplikacji komórki dane dla zamawianego Ubera. Wzrok Nadira zawędrował ponownie w tym labiryncie nieszczęść; od szkarłatnej krwi bawiącej już otulający ranę materiał po jasne oczy utkwione w nim. I choć trzymał go tak blisko siebie, to czuł się przerażony oraz zrozpaczony, gdyż znowu stał się fatum wiszącym nad innymi. Pomimo tego ciężkiego uczucia na barkach przybrał na usta dodający otuchy uśmiech, starając się uspokoić nim przede wszystkim siebie. - Zostanę tyle, ile będziesz chciał... nie odejdę nawet na krok.

Choćbym miało mnie jutro pochłonąć piekło, choćbym sam znowu stać miał się swoim katem... ...to jeszcze jeden dzień dłużej, jeszcze j e s z c z e... zt x2

lazare moreau
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ W czasie”