
 
To były jej urodziny. Bunny miała włosy uczesane w dwa wysoko upięte kucyki, podskakujące z każdym jej ruchem. Wyglądała pięknie, jak księżniczka ze wszystkich swoich ulubionych bajek. Przepychali się odrobinę w kolejce na wyrzutnię. Nie wiedzieli jak dokładnie nazywa się ta konkretna atrakcja, ale za każdym razem, kiedy rodzice zabierali ich do parku rozrywki, zaczynali zabawę od wyścigu do niej. To nie był pierwszy raz tego dnia, właśnie mieli wychodzić, wracać do domu, ale rodzice pozwolili skoczyć im raz jeszcze – "tylko po jednym i do samochodu" – zamierzając kupić watę cukrową dla córki. Dziesiąte urodziny, wszystko było dziesięć razy bardziej spektakularne. Stał w kolejce przed nią, ale koniec końców dostrzegł rozwiązaną sznurówkę. Przepuścił ją pierwszą. Jak w zwolnionym tempie widział, jak drobne ciało Bunny wystrzela w powietrze jakoś inaczej, zupełnie nie w kierunku miękkiego materaca, na którym miała wylądować i z gruchotem uderza o ziemię. Ten dźwięk, krzyk i nienaturalnie wykrzywiona szyja siostry to trzy rzeczy, które zapamiętał najlepiej. A o wypadku w parku rozrywki przy Saguenay jeszcze długo pisały gazety w całym Quebecu i nie tylko.
Beatrice. Ich Bunny. Może jej nie było, w każdym razie nie tak fizycznie, ale to mu nie przeszkadzało, by widzieć ją wszędzie. Pustka, którą odczuł najbardziej wraz z jej odejściem, znajdowała się w nim samym – poczucie winy za to, że pochylił się wtedy zawiązać sznurówkę i nie oponował, kiedy wyprzedziła go w kolejce, towarzyszyła mu każdego dnia. To powinien być on. To podczas jego skoku miała zepsuć się sprężyna, to jego ciało miało zostać wybite krzywo. Czuł ból w każdym kawałeczku ciała, sączący się aż do kości, kiedy tylko o tym myślał. I bał się. Kiedyś zawsze postępował jej krokami, a teraz... ślady butów, jak te w śniegu, w które zawsze stawiał swoje, wtedy nadal mniejsze od jej stopy, nagle przestały istnieć. To właśnie on był powodem, dla którego porzucili Sherbrooke, wyjeżdżając do Toronto, gdzie ojciec dostał inną, lepiej płatną pracę, a on został posłany do lepszej szkoły. Ale to była wyłącznie przykrywka; tak naprawdę głównym powodem przeprowadzki było posłanie go na terapię, której w niewielkim miasteczku w Quebecu na próżno byłoby szukać. A przecież to, że potrzebował tej profesjonalnej pomocy, było widać niemalże gołym okiem.
Nie mógł na siebie spojrzeć. Lata terapii bez wątpienia pracowały na jego korzyść, ale efekty były tak nieznaczne, że niemal znikome albo przechodziły w zupełnie inne problemy. Matka wybuchała płaczem za każdym razem, kiedy po wielu długich miesiącach słyszała od lekarza, jak niewielkie czyni postępy. Poczucie winy przylgnęło do niego na dobre, co w połączeniu z szalejącymi w okresie dojrzewania hormonami tylko wszystko utrudniało. Jego niechęć do samego siebie znalazła wkrótce ujście gdzieś indziej. Problem zaczęło stanowić to, jak wyglądał: czuł istne obrzydzenie, raz po raz chwytając w palce skórę na brzuchu i ramionach, czując pomiędzy nią fantomową tkankę tłuszczową, widząc jej tam zbyt dużo. Nie chciał jej tam widzieć. Rodzice skupiali na nim całą swoją uwagę, więc niejedzenie nie wchodziło w grę, zatem musiał znaleźć inne rozwiązanie.
𝐛𝐞𝐜𝐚𝐮𝐬𝐞 𝐭𝐡𝐞 𝐠𝐨𝐝𝐬 𝐡𝐚𝐯𝐞 𝐦𝐚𝐝𝐞 𝐲𝐨𝐮 𝐬𝐮𝐩𝐫𝐞𝐦𝐞 𝐢𝐧 𝐰𝐚𝐫𝐟𝐚𝐫𝐞,
𝐲𝐨𝐮 𝐭𝐡𝐢𝐧𝐤 𝐭𝐡𝐚𝐭 𝐲𝐨𝐮 𝐚𝐥𝐰𝐚𝐲𝐬 𝐤𝐧𝐨𝐰 𝐛𝐞𝐬𝐭 𝐢𝐧 𝐭𝐚𝐜𝐭𝐢𝐜𝐬 𝐚𝐬 𝐰𝐞𝐥𝐥
Pomimo swojego stanu, wciąż był też normalnym dzieciakiem, miał swoje pasje, zainteresowania i plany. Etap, kiedy nie chciał myśleć o przyszłości, kiedy czuł się tak, jakby ukradł ją Bunny i zostawił sobie siłą, stopniowi mijał. Na lodowisko trafił przypadkiem, ale to właśnie wtedy po raz pierwszy odważył się zacząć marzyć, tak, jak to robił jako mały chłopiec – tyle, że już nie o fantastycznych światach, a o tym, co mogło go czekać. Chciał... zrobić coś. Osiągnąć coś. A potem, chciał jakoś zadośćuczynić światem za swoją pomyłkę, pomagać ludziom. Dwa brakujące punkty na egzaminie kwalifikującym go do dostania się na studia medyczne bolały, ale przełknął tę porażkę i podjął inną decyzję. Wrócił na lód, przekuł swoją porażkę w inne zwycięstwo. Czuł, że to nie był przypadek, a raczej znak od losu, przeczucie, którego nie dało się zignorować. Gdzieś w jego podświadomości wiedział, że nie odpuści łyżwiarstwa także ze względu na coś innego, k o g o ś innego, ale nigdy tego przed sobą nie przyznał.
Wyjazd za granicę był kolejnym marzeniem i chociaż musiał się natrudzić, by rodzina przestała trząść się nad nim i pozwoliła mu wyjechać, osiągnął to. Przecież był już zdrowy, od dawna. Czuł się stabilnie, czuł się gotowy. Chciał wyrwać się z miejsca, które wciąż potrafiło ni stąd, ni zowąd przypomnieć o siostrze, z miejsca, w którym jego twarz mówiła coś ludziom. Czuł, że zgoda na przeprowadzkę do Stanów brała się tylko stąd, że tam urodziła się jego matka i wciąż miała tam mnóstwo bliskich, których mogła odrobinę wykorzystać do pilnowania go, gdyby tylko się postarała. Rzeczywiście, przez pierwszy rok, może dwa, faktycznie tak było, ale z czasem dla każdego stało się jasne, że naprawdę wszystko było w porządku. Że sobie radził, a po demonach nie było śladu. Pozornie; czasem wciąż wracały, robiąc mętlik w jego głowie, ale umiał sobie z nimi poradzić i miał czym się zająć, by nie mieć czasu o nich myśleć. Miał przecież tyle zawodów, tyle mistrzostw do wygrania... bo przecież oczywiście musiał być najlepszy. Zawsze stawiał na jedną kartę: albo wszystko, albo nic.
Powrót do Kanady nie był zaplanowany; w pewnym sensie zaskoczył nawet jego samego. Po niemal dekadzie spędzonej na podróżach, ciężkich treningach i kolejnych sukcesach, otrzymał propozycję powrotu do domu, ponownego miejsca w reprezentacji swojego kraju. Wiedział, że to była oferta, która nie miała się nigdy powtórzyć; nie mógł stać się młodszy, a jego czas w zawodowym łyżwiarstwie pomału dobiegał końca. Po raz kolejny wywrócił swoje życie do górny nogami, byle chwycić się tego, na czym mu zależało. Nie wiedział tylko jednego – że powrót oznacza również spotkanie się z fragmentem przeszłości, którego jeszcze nie przepracował.
𝐛𝐮𝐭 𝐲𝐨𝐮 𝐬𝐡𝐨𝐮𝐥𝐝 𝐧𝐨𝐭 𝐜𝐥𝐚𝐢𝐦 𝐩𝐫𝐞𝐞𝐦𝐢𝐧𝐞𝐧𝐜𝐞 𝐢𝐧 𝐚𝐥𝐥 𝐭𝐡𝐢𝐧𝐠𝐬

 
				
 
				
 
									