

Mam 21 lat. Wiem, jak zachowywać się na bankiecie i jak złamać komuś serce jednym spojrzeniem. Wiem, kiedy zagrać rozpieszczoną córunię i kiedy zniknąć tak, by nikt nie zauważył. Ale nie wiem, jak być córką mężczyzny, który się mnie boi.Można się nauczyć nosić maski. Ale niektóre rzeczy zostają pod paznokciami, w gardle, w snach.
Nie wiem, jak zapomnieć zapach mamy — ten prawdziwy, spod perfum. Nie wiem, jak nie tęsknić.
Nie płakałam na pogrzebie. Nawet nie drgnęła mi ręka, gdy wrzucałam różę na trumnę. Ale w nocy nie mogłam oddychać. Leżałam na podłodze w łazience, dłonie miałam zaciśnięte na krawędzi zimnych kafli, jakby mogły mnie uratować. I zapisałam na odwrocie rachunku za kwiaty:Nie wiem, czy chcę kochać kogoś, skoro kochanie boli aż tak.
Nie wiem, czy chcę kochać kogoś, skoro kochanie boli aż tak.
I przez kilka tygodni bałam się z kimkolwiek rozmawiać, bo każde lubię cię brzmiało jak groźba.
Susan znalazła mnie w oranżerii. Znów nie spałam. I znów byłam bosa. Nie pytała. Nigdy nie pytała. Przyniosła mi koc i kubek z czymś ciepłym, co smakuje jak dzieciństwo. Może herbata z miodem, może mleko z cukrem. Nie wiem.Niektóre noce nie potrzebują słów. Wystarczy cichy koc i czyjeś ręce, które nie pytają, tylko pamiętają.
— Śniła mi się znowu — powiedziałam cicho. — Uśmiechała się. Ale nie do mnie.
Gosposia pogłaskała mnie po włosach. Delikatnie.
— Może to nie był sen, kochanie. Może to było wspomnienie.
— Wspomnienia bolą.
Spojrzała na mnie ze spokojem, którego nie potrafiłam odnaleźć nigdzie indziej.
— Tylko te prawdziwe.
Ojciec wyjechał. Nie pamiętam gdzie — wtedy jeszcze często znikał, nie mówiąc, kiedy wróci.Zrobimy je z cukrem, cynamonem i sekretem.
Matka została ze mną. Była późna godzina, zbyt późna jak na to, co zaproponowała.
— Naleśniki? — spytałam niepewnie.
— Takie najlepsze robi się po dziesiątej wieczorem, nie wiedziałaś?
Uśmiechnęła się. Wskoczyłam do kuchni jak spiskowiec. Świeciła się tylko jedna lampka nad blatem. Wszystko pachniało masłem. Cynamonem. I śmiechem.
Tańczyłyśmy między kuchenką a lodówką, ślizgając się po kafelkach w samych skarpetach. Ja miałam na sobie jej koszulę nocną, którą wykradłam z jej szafy. Ona udawała, że nie zauważyła.
Potem zjadłyśmy się ciepłymi naleśnikami, ja siedziałam na blacie, palce kleiły nam się od cukru pudru.
— Wiesz — powiedziała wtedy. — Jak mnie kiedyś nie będzie, zrób sobie takie naleśniki.
— Bez ciebie? Nie smakują tak samo.
— Zrób. I zatańcz. Nawet jeśli będzie ci smutno.
Nie zrobiłam ich ani razu od jej śmierci. Ale czasem myślę, że powinnam. I zatańczyć. Choćby z pustką.
Byłam chora. Miałam może sześć lat. Leżałam w łóżku z gorączką, a wszystko wokół było szare. Matka musiała wyjść — coś ważnego, wystawa albo aukcja. Jeszcze nie wiedziałam, że choruje. To on wtedy ze mną został. Mój ojciec. To było dziwne. Niecodzienne.Mój tata ma serce z muzyki.
Pamiętam, że zrobił mi kanapkę z dżemem, ale nie odciął skórki, więc udawałam, że nie jestem głodna. Zobaczył to, wtedy jeszcze mnie dostrzegał. Usiadł obok, odciął skórkę i podał z powrotem — jakby wiedział.
Nie powiedział nic wielkiego. Tylko:
— Lepiej?
— Tak.
— To dobrze.
Potem puścił muzykę — jakiś fragment koncertu.
— To mój ulubiony — powiedział. — Vivaldi, Zima. Posłuchaj, jak brzmi śnieg.
Leżałam w łóżku, słuchałam skrzypiec i myślałam:
Mój tata ma serce z muzyki.
A potem, kilka lat później, gdy odeszła, przestał ją puszczać.
— Mogłabyś się ubrać odpowiednio do kolacji.My nie krzyczymy. My mrozimy.
Nie podniosłam wzroku znad talerza.
— A ty mógłbyś się odezwać do mnie przed dwudziestą drugą.
Cisza.
No właśnie — my nie krzyczymy. My mrozimy. Tylko matka potrafiła roztopić ten lód, a teraz nikt nie próbuje.
— Twoje zachowanie ostatnio przekracza granice — powiedział chłodno.
— A twoje milczenie? — odpowiedziałam, jakby to był żart, ale wcale nie był. — Tego nie zauważyłeś?
Odsunął krzesło. Talerz był ledwo tknięty. Odkąd jej nie ma zjada tylko połowę. Drugą zostawia, jakby ktoś miał ją dokończyć. Jakby ona miała jeszcze wrócić.
Nie pamiętam, o co poszło. O coś głupiego. Może o to, że chciałam jechać sama do miasta, a on nie lubił gdy to robiłam. Podniosłam głos. On nie. On tylko spojrzał. To nie był gniew. To nie była złość. To było coś gorszego — spojrzenie, jakim obdarza się ludzi, których nie rozpoznajesz, a którzy mówią, że są Twoją rodziną.Jego wzrok mnie nie dotykał. Omijał. Jakby bał się, że go poparzę.
Cofnęłam się o krok. I już nigdy nie próbowałam zrobić kroku w jego stronę.
Minęły cztery miesiące od pogrzebu. Cztery długie, przeciągłe miesiące w których dom — ten wielki, pusty dom — był jak scena po zakończonym spektaklu. Ciężkie zasłony, wyłączone światła, kurz osiadający nawet na myślach. Ojciec przestał ze mną rozmawiać. Nie z dnia na dzień, nie w spektakularny sposób. Po prostu przestał mówić. Przestał mnie widzieć. Służba też przeszła w tryb cichy — słowa ograniczone do „co podać?” i „czy sprzątać teraz?”. Nikogo nie obchodziło, że nie jem. Że nie śpię. Że w moim pokoju panował chaos, który kiedyś natychmiast wywołałby krzyk matki i pełne dezaprobaty westchnięcie ojca. Teraz nie było nikogo, kto by wzdychał. Nikt nawet nie zajrzał. Tego dnia usiadłam w pokoju dziennym. Na dywanie. Sama. Bez powodu. Przez chwilę tylko patrzyłam na ścianę, na której kiedyś wisiało zdjęcie z naszych wakacji w Bretanii. Ojciec kazał je zdjąć dzień po pogrzebie. Podobno „zbyt emocjonalne”. Spojrzałam w swoje odbicie w oknie. Rozmazane, blade, nie moje. I wtedy — jakby na próbę — uniosłam kąciki ust. Delikatnie. Jakby ktoś mnie obserwował. Jakby od tego zależało, czy mnie zostawią w spokoju. Uśmiech wyszedł sztucznie, ale wyglądał lepiej niż czerwień pod oczami. Więc poprawiłam go. Powtórzyłam. A potem zeszłam na dół i powiedziałam do jednego z gości ojca:Łzy były zbyt ciężkie. Śmiech był lżejszy. I brzmiał jak coś, czego inni oczekują.
— Dzień dobry. Świetna marynarka.
Uśmiechnął się do mnie.
I od tego dnia wiedziałam, że łatwiej jest udawać, że świecisz, niż dzielić się ciemnością.
Zawsze siadałam pod oknem, w tej samej ławce, w sali z wysokim sufitem, jakbym wierzyła, że rytuały mają moc trzymania mnie przy życiu. Obok mnie stał kubek z zimną już kawą — stylizowany jak u wszystkich. Miałam nawet pastelowy zakreślacz, taki który udawał zainteresowanie. Wszystko wokół mnie wyglądało tak, jak powinno. W środku natomiast — nic nie pasowało. Ani liczby, ani wykresy, ani kolejne metody obliczania wartości gruntu przy różnym współczynniku zabudowy. Nie umiałam powiedzieć, czy to zmęczenie, czy rozpacz, ale czułam się, jakbym codziennie wkładała za ciasny płaszcz, który ktoś kazał mi nosić — i mówił, że to elegancki wybór.Nauczyłam się notować bez czytania. Pisać bez rozumienia. Uśmiechać się, gdy pytają, czy sobie radzę.
Gdzieś na marginesie kartki z kolejnego wykładu o prognozach cen nieruchomości zapisałam: Gdy pytają, po co tu jesteś, mówisz: dla siebie. Ale tak naprawdę siedzisz tu dla kogoś, kto nie zauważa, że w ogóle siedzisz.
Pokiwałam głową jak zawsze, udając, że wszystko rozumiem. Potem zwinęłam kartkę i wsunęłam ją do torby, między podręcznik do analizy rynku a cienki zeszyt, z roboczym tytułem: Rzeczy, których nie powiedziałam na głos.