
 
Siedziała po turecku na dywanie w salonie, który wyglądał tak, jakby zatrzymał się w nim czas. Zresztą, całe wnętrze niewielkiego bliźniaka przypominało rodem wyjęte z lat 80-tych. Dookoła niej leżały porozrzucane przybory do czesania – gumki, spinki, kokardki i grzebyki. Za plecami Lizzy matka zawzięcie próbowała rozczesać jej ciemne, kręcone włosy i jak zwykle, nie robiła tego ani trochę delikatnie.first chance, last dance 
stuck in the middle
even bad girls know good love
you taste so sweet ithurtsa little
— Że też musiałam cię zmajstrować z Włochem… — Dakota Bell westchnęła, przytrzymując jedną dłonią pukiel loków, drugą wyjęła z ust rozpalonego papierosa, by zrzucić popiół do popielniczki. Taka już była: bezpośrednia i ekstrawagancka. Nic dziwnego, że jej jedyna córka wyrosła na pyskatą buntowniczkę. I że nigdy nie polubiła swoich naturalnych włosów, których zdecydowanie nie powinno się rozczesywać na sucho. Gdyby nie upięcie, wyglądałaby jak pudel. — Nie kręć się, Liz.
— Ale to boliii… — jęknęła. — Auć. — Krzywiła się, próbując przytrzymać drobnymi palcami naciągnięte włosy przy skroni. Matka szarpała je ku górze, czesząc ją w wysokiego kucyka, którego zawsze dopełniała jakąś ładną ozdóbką. Miała ich całe kartoniki.
— No! I po sprawie — odparła wreszcie, klepiąc dziecko po głowie. — Jesteśmy silne, tak? — Odwróciła córkę w swoją stronę i spojrzała prosto w jej duże, zdezorientowane, lekko przeszklone oczy. — Zmykaj na dwór.
Słyszała to później non stop: „musisz być silna. Jesteś silna. My jesteśmy”. Matka była specyficzna i prawdopodobnie niezbyt nadawała się do macierzyństwa, ale Lizzy całkiem to lubiła. Wychowała ją pewna siebie, piękna egocentryczka. Artystka, gwiazda burleski, zapatrzona w przeszłość i odniesione sukcesy, które były już jedynie wspomnieniami, ukrytymi w starych zdjęciach, plakatach, dyplomach, różnych bibelotach. Mama była z nich dumna, a Lizzy marzyła, że i ona pewnego dnia zatańczy na wielkiej scenie, rozkochując w sobie całą publiczność. Dorastała z tą słodką wizją, gdy szperała przy toaletce Dakoty, mażąc swoją dziecięcą buzię szminkami; owijała się jedwabnymi chustami i szalami z piórek, wciskając nogi w za duże szpilki, do których strasznie chciała dorosnąć; wkładała płytę winylową do gramofonu i urządzała przed lustrem pokazy, widząc w odbiciu przyszłą, sławną tancerkę. Uwielbiała ten widok.
Wychowała ją też ulica, bo prawdę powiedziawszy większość czasu spędzała poza domem, mając tę swobodę, że matce pasowało, aby smarkula nie zawracała jej głowy. Wolała kopcić papierosy, popijać wytrawne drinki i malować obrazy, które sprzedawała za grosze. Nawet nieziemska pewność siebie Dakoty nie potrafiła sprawić, że te maziaje zyskałyby na wartości. Potrafiła natomiast przyciągać do niej mężczyzn, których przez dom przewinęło się wielu – i to dzięki relacjom urokliwej matki nie brakowało im pieniędzy.
Bycie silną w rozumieniu Dakoty Bell oznaczało przede wszystkim bycie niezależną.
Najgorsze, co możesz dla siebie zrobić, to oddać serce drugiemu człowiekowi. Ludzie nie zostają na zawsze.
Naucz się być sama.
Wcześniej czy później i tak cię zostawią”.
Mała Lizzy starała się zrozumieć, wpatrzona w matkę niczym w śliczny, nostalgiczny obrazek. Kochała ją, potrzebowała jej, ufała. Chciała być jak ona.
Lizzie, która dorastała, coraz bardziej zaczynała dostrzegać w matce to, co najgorsze. Może przez okres buntu, a może zwyczajnie przejrzała na oczy, kiedy wszyscy dookoła uważali Dakotę za chodzącą ikonę indywidualizmu. Szybko przekonała się, że kolorowe drinki, które pijała jej matka, wcale nie smakowały tak lukrowo, jak sobie wyobrażała. Były gorzkie, jak cała ta cholerna rzeczywistość.
— Jeszcze trochę i nie będę cię mógł przepuścić do następnej klasy, Lisa. — Jej ulubiony nauczyciel kiwał głową, kiedy trzymał przed nią kartkę z wynikami ostatniego egzaminu. Oddała ją pustą. — Na jakiś czas musisz się pożegnać z zespołem. Podciągnij oceny, to pogadamy. — Cheerleaderska, licealna drużyna była dla niej wszystkim, ale wychowawca nie dbał o to, że stracą świetnego kapitana. Mogła być najlepsza w całym stanie, jednak prawda koliła w oczy: inne obowiązki zawalała na całego. Uznała jego reakcję za czystą złośliwość, nie próbę ratunku. Nigdy więcej nie zatańczyła w zespole, ledwo kończąc zresztą szkołę.
— Daj jej spokój, jesteś szurnięta! — Starsza siostra kumpeli z osiedla wygrażała Bell dłonią, w której trzymała ściśniętą, foliową torebeczkę z białym proszkiem. Rzuciła nią ostentacyjnie w twarz Lizzie. — Sama to sobie ćpaj, kretynko! Patrz jak ona wygląda! — Blondynka tuliła w ramionach dziewczynę, która ledwo stała na nogach. — Pieprzona ćpunka!
— Więcej dla mnie! — Lizzie uniosła z dumą podbródek, łapiąc się pod boki. Chowała poczucie winy pod maską arogancji.
Kolejna osoba się od niej odwróciła. Czy nie o tym właśnie mówiła matka? Ona na przekór lgnęła do każdego, kto obdarzył ją choćby odrobiną uczucia. Przywiązywała się, czuła, cierpiała. Na koniec zwykle okazywało się, że znowu wszystko spieprzyła.
Ale te „kolejne osoby” nie miały takiego znaczenia, kiedy każda z nich była jedynie namiastką tej konkretnej, z którą od dziecka łączyło ją coś więcej, niżeli sama chciała przyznać. Każda kolejna miała za zadanie wypełnić pustkę, jaką zostawiła po sobie Dina.
I żadnej się to nie udało.
— Uciekaj!
Jedno słowo, które obie znały aż za dobrze.
Ciągnąc przyjaciółkę po znajomych, bocznych uliczkach miasta, zziajana i z bijącym od adrenaliny sercem, miała wrażenie, że przewodzi czemuś większemu. To nie była dla niej zwykła ucieczka przed sprawiedliwością, gdy znów zwinęła ze sklepu parę drogich bluzek, wciągając w to swoją koleżankę. To była wolność. Dopóki miała przy sobie Dinę, wydawało jej się, że mogą wszystko. One przeciwko całemu światu, już na zawsze.
— Nie chcę tutaj widzieć żadnego psa, rozumiesz?! — Wrzeszcząca na nią Dakota z nieodłącznym papierosem między dwoma palcami wyglądała tak, jakby zaraz miała wybuchnąć, nie mówiąc bynajmniej o zwierzętach. Liz patrzyła na nią z widoczną odrazą. Robiło jej się niedobrze. — Nie obchodzi mnie, gdzie się włóczysz, co wciągasz i z kim się pieprzysz. Nie sprowadzaj mi do domu policji, gówniaro! Albo się wyniesiesz!
Gdy tylko wejściowe drzwi stojącego w The Junction bliźniaka zamykały się z trzaskiem, matka wpadała w furię. Za każdym razem, kiedy „odwiedzał” ich stróż prawa albo jeden z rodziców znajomych Liz postanawiał wziąć sprawy w swoje ręce, konfrontując się z obojętną, fałszywie zmartwioną Dakotą Bell. Broniła córki jeśli trzeba było odwrócić uwagę wścibskich ludzi od jej totalnego braku empatii i instynktu macierzyńskiego; zapewniając, że działała w duchu bezstresowego wychowania. Liczył się jej wewnętrzny spokój, nie dobro Lizzie, która wyniosła się od niej szybciej, niż sama mogłaby o tym na poważnie pomyśleć. Matka miała rację, w końcu została sama.
Podrzędny klub z burleską nie był prestiżowy, ale jego oświetlona scena i wiwatujący tłum gości po każdym spektaklu, nadawały dziecięcym marzeniom realną formę. Dopóki żyła świadomością, że to był tylko przystanek na drodze do prawdziwego życia, jakoś sobie radziła. Dopóki raz jeszcze wszystkiego nie zniszczyła, czuła, że jest szczęśliwa. Naprawdę. Dopóki…
— Idź panoszyć się gdzieś indziej! Już, nie ma cię!
Właścicielka małego pubu przypominała matkę Lisy. Ona też nie lubiła, kiedy na jej drodze stawał ktoś lepszy.
Zanim trafiła do Emptiness zdążyła stracić dwie następne prace, przenocować po kilka tygodni u połowy swoich znajomych i dopiero niedawno ustatkować się na tyle, żeby wynająć coś swojego – co nie było klitką zarastającą pleśnią, a całkiem ładnym mieszkaniem. Do kogoś takiego jak Lizzie należało mieć bardzo sporo cierpliwości, jeżeli nie zamierzało się tego k ł o p o t u zwyczajnie pozbyć, chociaż ona sama wolała tłumaczyć solidność swojego zatrudnienia byciem jedną z najlepszych tancerek w całym Toronto…

 
				
 
									 
				
 
									