Ból powinien być przeszkodą. Tkliwą nieprzyjemnością, zniesioną na płat skóry w następstwie kuchennego wypadku. Powinien być odczuwalną namiastką spalonych porów, kilkoma nadmuchanymi bąblami na dłoni, na które patrzy się z niepokojem i ściegiem wciąż ciągnących się po skórze ukłuć i szczypnięć, które irytują. Powinien rozsierdzać go nie tylko na poziomie fizycznej udręki. Dobrze, jakby przypominał plaster miodu – lepki, nie do zbycia, pełen dyskomfortu.
Ból powinien być przez niego wyczuwalny. Być wszędzie, trwać w ciele przez najbliższe minuty lub godziny. Powinien wciskać się w korytarze świadomości, naciskać na nerwy i grać mu w głowie marsz niepokoju za każdym razem, gdy rana pulsuje, tkliwa od gorąca, naniesionego na rękę, a opatrunek haczy o warstwę rękawa.
Ból – przede wszystkim – powinien coś dla niego znaczyć.
(Ale nie znaczy nic).
Obojętność w reakcji na niego świadczy o apatii.
Pomimo wypadku w kuchni Jonathan nie zatrzymuje pracy, uciskając ranę przewiewnym bandażem, który przypomina raczej cienki strzęp byle materiału, nałożony niedbale na rękę, niż rzeczywisty opatrunek.
Pod skromnie tkanymi włóknami gazy i bandaża tętni wciąż rana – czerwona, żywa, uparta – jak jego własny duch, wetknięty ciasno w korpus ciała. Ktoś inny, poza Jonathanem, zareagowałby zapewne wycofaniem z pracy. W końcu każdy ruch dłoni uruchamia nerwy i stwarza wrażenie silnego ukłucia, jakby wraz z gestami pod naskórkiem przesuwały się drobne igły. A jednak Jonathan kroi, sieka i przyprawia potrawę z tą samą, charakterystyczną dla siebie bezwzględną precyzją, co zwykle.
Na kuchennym ogniu rodzi się kolejne wykwintne danie — dorsz w płatkach soli i w gwiazdkach goździków, zanurzony w sosie z czarnego czosnku i wina. Konsystencją lekki jak gąbka, a jednocześnie ciężki od aromatów, które dotykają nozdrzy i zmysłów. Mieszają się przy tym nuty cytrusów i palonego cukru, przywodząc na myśl coś egzotycznego i odległego.
W tym czasie jego własna dłoń, oparzona i obca, chronicznie przez niego ignorowana, pod pewnymi względami jest równie daleka, co ten kawałek ryby na patelni. Rana nie wydaje się w żaden sposób rzutować na rytm jego pracy. Co innego bodźce z zewnątrz, które właśnie przez kolejno nadarzającą się sekwencję zdarzeń i słów, zaburzają jego spokój i mir pracy.
Młody kelner, blady i lekko nerwowy, właśnie podchodzi niepewnie do niego, co sprawia, że Jonathan (wreszcie) koncentruje wzrok na czymś innym, niż na „wydawce”.
— Szefie… jeden z gości prosi, żeby Pan przyszedł. Mówi, że danie… nie jest takie, jakie powinno być.
Słowa młodego pracownika drżą w przestrzeni, ale mimo wibrującego strachem głosu, skutecznie wchodzą w ośrodek jonathanowego słuchu. To niemożliwe. Oczy szefa kuchni zawężają się przez chwilę w zastanowieniu, jakby w półprzymknięciu rzęs Jonathan zamykał własne niedowierzanie. Jak to, danie nie jest takie, jakie powinno być?! Ogień trzepocze w piekarniku i również w jego sercu, jak w ostrzeżeniu, a w tunelach żył gotuje się krew. Spojrzenie Jonathana ciemnieje nieco — jakby w wiązkach zacienionego błękitu ukrywał złość. Tylko ostatki silnej woli trzymają go na uwięzi myśli, gdy ociera ręce o fartuch.
Materiał przykleja się do opatrunku i wyrwa drobną połać skóry, jak stary plaster. Jon nawet przy tym nie drga. Zamiast tego rusza w kierunku sali.
Idzie równo, pewnie. Nie po to, by przeprosić, ale po to, żeby zobaczyć, kto DO CHOLERY, ośmiela się krytykować jego kuchnię.
— Jonathan Lane. Szef kuchni — przedstawia się formalnie, sucho, w oczekiwaniu na ciąg dalszy ze strony siedzącego przy stoliku klienta. Surowe piaski dystansu przesypują się w przestrzeni między nim, a gościem, gdy podnosi ku Niemu/Niej wzrok.
Melanie Campbell

 
				
