Do Ramadanu było jeszcze daleko. Prawie cztery miesiące, odliczane szelestem kalendarzowych stroniczek. Niemal sto czterdzieści dni zanim rozpocznie się post - czas abstynencji, rozsądku, umiarkowania. Refleksji. Powściągliwości. Ciszy.
Więcej, jeśli odliczać czas do ostatniego dnia, do chwili, w której ulice miast rozświetlą się błyskiem sztucznych ogni i roztętnią feerią głosów: modlitw i śpiewów; dziecięcego śmiechu, wznoszącego się w nocne niebo wraz z iskrami fajerwerków i melodią wygrywaną na qanun i oud.
Lazare nigdy nie obchodził nic więcej niż
Nie miał nawet kogo spytać - no bo skąd?
Jedynym jego łącznikiem ze światem daktyli i pistacji, ze światem pełnym kolorów i przypraw, ze światem szepczącym w języku, który brzmiał jak magia, ale którego Lazare nie potrafił pojąć, zawsze był przecież wyłącznie Nadir.
Nadir.
Jedynym jego tłumaczem. Przewodnikiem. Jedyną drogą ucieczki z rzeczywistości pięknej i klaustrofobicznej jak wysadzana brylantami klatka.
Ale teraz - znowu - Nadira zabrakło, gdy bladym świtem, kiedy wreszcie wypuszczono ich ze szpitalnego budynku, nie tyle zapadł się pod ziemię, co został przez Lazare przegnany. Nie jak zła zjawa; raczej jak sen zbyt piękny by wierzyć w jego prawdziwość, i zbyt bolesny, by śnić go w nieskończoność.
- Wracaj do domu, Nadir. Proszę. Bez dyskusji. Dla mnie.
Zamówię ci taksówkę.
Nie pisał. Nie dzwonił. Nie materializował się w żadnej postaci, ilekroć Lazare - pomiędzy kompulsywnymi próbami zajęcia sobie uwagi czymkolwiek innym - nie wypatrywałby jego imienia na ekranie własnego telefonu, albo sylwetki gdzieś w sąsiedztwie, w ulubionych kawiarniach i księgarniach, które blondyn odwiedzał zbyt często, samotnie i z nudów. Tak było lepiej, próbował sobie wmawiać, i za każdym razem ponosił sromotną klęskę. Teraz, gdy nadal wydawało mu się, że wciąż czuje na ustach smak
Aż w końcu - bezmyślnie, niepowstrzymanie - stracił cierpliwość do własnej tęsknoty i zadzwonił po taksówkę.
To, że jego kierowca okazał się mieć podobny odcień skóry co Nadir, i tak samo dźwięczną zdolność do wymawiania ostrych spółgłosek, było albo zupełnym przypadkiem, albo prawdziwym cudem, zależy z jakiej strony by spojrzeć. To, że zapytany - o wiele bardziej wiarygodny niż Google, przy każdej próbie podające Lazare zupełnie inną informację - gdzie o tej porze nocy i roku można by znaleźć w mieście kształtne, obsypane cukrem pudrem słodkości, musiało być z jego strony aktem litości i troski. Wioząc Moreau pod właściwy adres, nie włączył nawet licznika kilometrów.
Potem droga była prosta, przez Lazare dyktowana taksówkarzowi z pamięci, z okazjonalnym zająknięciem i pomyłką. Nie był nawet pewien, do jasnej cholery, czy w ogóle udają się w odpowiednią stronę - przecież Nadir mógł już dawno się przenieść, znając jego tendencję do dezercji i wszelkich eskapad - i Lazare fatygowałby się na drugi koniec Toronto bez najmniejszego sensu. Ale akcja zawsze była lepsza niż bezruch. Bezruch doprowadzał Lazare do najgorszej formy szaleństwa.
Gdy w końcu dotarli na miejsce, zimny deszcz był tak gęsty, że przedzierać się przezeń należało jak przez teatralną kutynę. Kierowca radził Lazare, żeby ten przeczekał - żaden problem, przecież zmoknie!, ale blondyn nie miał już siły słuchać. Zanim dotarł pod odpowiednie drzwi, czułby się tak, jakby ktoś go rozcieńczył - rozmył chłostą ulewy, wypłukał z koloru. Ale pudełko słodyczy okutane w dwie warstwy pergaminu i żałosną powłokę plastikowej torebki trzymał dzielnie pod pazuchą, do ciała dociskane tą dłonią, którą nadal spowijał bandaż.
Nie powinien był przychodzić. Nie o tej porze, i nie bez zapowiedzi, a najlepiej wcale. Ale Nadir zawsze był dla niego jak narkotyk, jak klątwa i jak światło latarni morskiej jednocześnie. Czasem myślał, że będzie do bruneta wracał nawet i po własnej śmierci.
Zawahał się, zanim zapukał. Czuł krople deszczu spływające pod jego ubraniem rynienkami lędźwi, aż do szczytu pośladków. Drżał; może z zimna, a może z
Zamek w drzwiach kliknął cicho, ale w uszach Lazare dźwięk rozległ się jakby eksplozja, grzmot błyskawicy albo huk opadającej gilotyny. Zamrugał, przeganiając z powiek mgiełkę deszczu. Oczy uniósł ku otwierającym się drzwiom nieśmiało i z emocją obcą mu w ostatnich miesiącach jeszcze bardziej niż tradycje Ramadanu.
Spojrzał na Nadira z nadzieją.
nadir al khansa