Dzisiaj było trochę inaczej. Mei znowu nie wiedziała, czym się tak naprawdę stresuje, a wszelkie sposoby na zaprzestanie tego stanu rzeczy; ćwiczenia oddechowe, czy też inne, skuteczne do tej pory metody, nie dawały chcianych rezultatów. Znowu drżały jej dłonie, przez co place nie trafiały w odpowiednie przyciski klawiatury, a kod nie wyglądał, jak powinien. Była już tym wszystkim na tyle sfrustrowana, że wyszła z pokoju, w myśl uspokojenia się przy zmywaniu. Bo jak już nic miało nie działać, to chociaż zmyje to, czego do zmywarki wrzucić nie można było. A może jej głowa się uspokoi i przestanie rzucać pomysłami, których to nijak nie potrafiła zrozumieć. Może się uspokoi. Może ręce przestaną tak drżeć, a ona nie będzie zagryzała wnętrza policzka tak, jakby chciała poczuć w ustach metaliczny posmak.
Brzdęk.
Nie zauważyła, że palce za mocno zacisnęły się na szkle. Początkowo nawet nie poczuła, że to, kiedy tak pękło w jej dłoniach, przy okazji poraniło jej palce. Zachowywała się tak, jakby to na niej nie robiło absolutnie żadnego wrażenia. Był w końcu wieczór, po prostu zmywała, a chłodne powietrze ledwie muskało jej odkryte łydki, wywołując na nich minimalną, gęsią skórkę. Dopiero po chwili westchnęła, wyciągając potłuczone kawałki ze zlewu i kładąc je na blacie, tuż obok.
— Ares? — nie wiedziała, czy jest w domu. Czy ma słuchawki na uszach. Może śpi. Albo ma ją ochotę poignorować. Zawołała, dla bezpieczeństwa. — Przenosiłeś apteczkę do łazienki? — ostatnio jak jej szukała, to tam była. Teraz nawet nie ruszyła się w tamtym kierunku. Patrzyła na krew, spływającą po jej palcach prosto do zlewu. Mieszającą się z wodą. Cholera, musiała to odkazić. Najpierw tylko zabezpieczyć, żeby nie pobrudzić podłogi. A potem odkazić, schować pod może plastrami… ale to zaraz. Najpierw to musiała się dowiedzieć, gdzie była apteczka.