Indie nie bardzo potrafiła dostrzec wartość w integrowaniu się z resztą zespołu Fox Theatre, bo nie sądziła, aby miało to w jakikolwiek pozytywnie wpłynąć na sposób, w jaki jako ten zespół funkcjonowali. W końcu to nie tak, że do prowadzenia działalności takiej jak ta trzeba było najbardziej zgranej drużyny pod słońcem — tak przynajmniej jej się wydawało, ale bardzo szybko okazało się, że Marv i reszta kierownictwa ewidentnie miała na ten temat zupełnie inne zdanie, bo dwudniowy wyjazd na domki na kanadyjskim odludziu był nie dość, że obowiązkowy, to jeszcze przepełniony niedorzeczną ilością zajęć integracyjnych w najróżniejszych postaciach. Sytuację szczęśliwie nieco ratował fakt, że Caldwell z tymi głupotami nie musiała męczyć się tak zupełnie sama: choć z początku praca ramię w ramię z Lucasem wydawała się nieironicznie być jakąś dziwną, nietypową formą kary boskiej za grzechy z poprzedniego wcielenia, to po krótkim czasie okazało się, że jednak nie był to dla Indie aż tak wielki problem jak sądziła. Nadal niezmiennie unikała bliskiej współpracy albo bycia sam na sam z Millerem, ale na tym etapie robiła to już chyba tak naprawdę tylko dla zasady i przyzwoitości, aniżeli z szczerej chęci znajdowania się wszędzie, byle nie tam, gdzie on. Atmosfera nadal bywała gęsta częściej niż nie, ale jego towarzystwo akurat znacząco umiliło Indie pierwszy dzień tego pożal się Boże wyjazdu — najpierw drogę na to zadupie w Manitobie, a potem pierwszą rundę dwudniowej integracji, w trakcie której regularnie rzucała mu wymowne krzywe spojrzenie za każdym razem, kiedy padała jakaś głupota. Czyli często.
Wieczorem, tuż po kolacji, Marv zarządziła obowiązkowy wieczór gier — zwołała wszystkich do części wspólnej, a potem zwerbowała do przemeblowania stołów co najmniej tak, jakby szykowali tam spotkanie parlamentu, a nie miejsce na partię chińczyka i korporacyjnej wersji "nigdy przenigdy". Na stołach oprócz kilku gier na krzyż były też wykwintnie wyglądające papierowe kubeczki; jedną z lepszych atrakcji całego wieczoru było przywiezione przez Bobby'ego tanie wino w kartonach i musiało być ono głównym powodem, dla którego przy stole Monopoly nie było jeszcze żadnych awantur. To oraz patio, na którym potencjalne frustracje można było odreagować sobie papierosem. Właśnie ten kierunek obrała Indie, gdy przy jej stole zrobiło się dziwnie — co prawda nie miała żadnych frustracji do odreagowania, bo w nic jeszcze nie przegrała, ale potrzebowała i fajki, i chwili spokoju od Marv. Tego drugiego nawet bardziej niż pierwszego, więc aż zabrała ze sobą kurtkę, specjalnie po to, żeby móc siedzieć sobie tam od niej z daleka tak długo, jak jej się tylko żywnie podobało. O tej porze roku wieczorna pizgawica była już całkiem poważna, więc nie spodziewała się zastać kogokolwiek na patio, ale w usadzonej na przymarzniętej kanapie jednostce błyskawicznie rozpoznała Lucasa z petem w ręku.
— Co, kurwa, chowasz się przed Marv i nawet mnie nie zaprosiłeś? — zaczepiła, zatrzymując się w odległości kilku kroków od niego i grzebiąc po kieszeniach kurtki, żeby znaleźć swoją paczkę. — Musiałam pilnie spierdolić, graliśmy w "dwie prawdy, jedno kłamstwo" i trochę nas niechcący wykoleiłam — podzieliła się beztrosko, oczywiście zupełnie nieproszona. — Tracy była PRZEKONANA, że zostanie sierotą za siedmiolatka to moje kłamstwo i zażądała dowodów, bo myślała, że ją wrabiam... wyobrażasz sobie pewnie, że szybko zrobiło się trochę niezręcznie — zrelacjonowała Lucasowi, ani trochę nie kryjąc własnego rozbawienia, bo bawiło ją to wręcz nieprzyzwoicie mocno. Tylko ją, niestety. Reszta stołu miała na ten temat zgoła inne zdanie. — Mogę? — spytała, skinieniem głowy wskazując na miejsce na obok niego.
Lucas Miller