Spoglądając na to z tej cynicznej, ale i - niestety? - boleśnie prawdziwej perspektywy, łatwo dawało się dotrzec, że Lazare nie był wyjątkiem.
Na salę główną dostał się bocznym wejściem, unikając całego tego zgiełku powitań i
Zapach choinkowego igliwia, wykwintnego szampana, i perfum kosztujących więcej, niż większość mieszkańców Toronto miała w zwyczaju wydawać na prezenty gwiazdkowe dla najbliższych, otoczył go jak gęsta, aromatyczna mgła. Wysokie okna odbijały złote światła, a w tle niosła się subtelna, jazzowa wersja „It’s the Most Wonderful Time of the Year”.
Co za pieprzona ironia, pomyślał Moreau.
Nigdy nie lubił Świąt - przede wszystkim dlatego, że niemal co roku kojarzyły mu się z przygnębiającą samotnością. W dzieciństwie nie było takiego Bożego Narodzenia, które nie wiązałoby się z załamaniem nerwowym jego lekko wstawionej matki, używającej Lazare jako powiernika dla swoich żalów i gniewu względem byłego męża. W adolescencji Święta niemalże przelatywały mu przed oczami - zbyt zajętemu szkołą, treningami, i próbami zachowania przy tym jakiegokolwiek prywatnego życia, i bliskich relacji z rówieśnikami, co na ogół i tak kończyło się dlań fiaskiem. W dorosłości zatem, a więc nawet i ubiegłego roku, Lazare spędzał większość zim na treningach i wszelakich zawodach czy zimowych igrzyskach, więc okres większości populacji kojarzący się ze świąteczną gorączką, dla niego był symultaniczny z niczym więcej, jak ciągiem treningów i sportowych potyczek.
Teraz, nagle, po raz pierwszy miał teoretycznie czas na cieszenie się chwilą. Jego terapeuta - ten sam, którego Moreau w ostatnim czasie odwiedzał nadal dość niechętnie, ale przynajmniej odrobinę bardziej regularnie - twierdził, że to zdrowe i potrzebne w procesie dochodzenia do siebie. Nie rozdrapywać przeszłych ran, nie wybiegać myślą za daleko w przyszłość - po prostu być tu, i teraz, celebrując bieżący moment.
Chryste. Bieżące momenty były dla Lazare źródłem porządnej męki, zwłaszcza w okolicznościach jak te, gdzie każda znajoma sylwetka kazała mu myśleć o przeszłości, i o wszystkim, co - za sprawą własnej głupoty stracił.
Czasem jednak, jak z kolei uważał jego agent, nie było wyjścia, i należało pojawić się na salonach mimo wszystko, nawet jeśli wyłącznie po to, by postawieni wysoko ludzie zobaczyli, że nadal się istnieje — choćby tylko jako cień dawnego siebie. A ten właśnie bankiet był organizowany przez kogoś, komu odmówić zwyczajnie się nie dało.
Przechadzając się pod wykuszami okien, lekkim, płynnym ruchem Lazare przejął od kelnera kieliszek białego, musującego wina, i skupił wzrok na bąbelkach unoszących się powoli ku powierzchni. Tyle razy widział ten moment we własnej karierze. Wznoszenie się, błysk, krótką żywotność, a potem - prysk! - nagły koniec całej magii, gdy wydawało się, że człowiek właśnie dosięgnął szczytu. Szczęście, jak to mówili, bywało ulotne. A potem zostawało tylko rozczarowanie i niesmak.
Dążąc w głąb sali, blondyn zdawał sobie sprawę, że mijani przezeń uczestnicy dzisiejszego wydarzenia wpatrują się w niego z mniej lub bardziej starannie skrywaną ciekawością. Część spojrzeń podszywał podziw, część zaś zwyczajny jad, zabarwiony pamięcią o skandalu. Nie dawało się ukryć, że w ostatnich miesiącach Lazare zdążył już (prawie) przyzwyczaić się do obu rodzajów atencji.
A potem, w całym tym kalejdoskopie najróżniejszych reakcji, z jakimi spotykała się jego osoba, Moreau zobaczył ją. L o v e.
Nie potrzebował więcej niż dwóch sekund, żeby wszystkie wspomnienia wróciły szybciej niż refleks w skoku potrójnym.
Wtedy, tamten jeden raz… oboje byli młodsi, odrobinę nieopierzeni, ale pewni siebie w taki sposób, w jaki bywają ludzie, którym świat dopiero zaczyna bić brawo. Ona z błyskiem nowej kariery w oczach, on z poczuciem nieśmiertelności, które spływało z niego jak brokat po każdym występie.
Pili za dużo. Tańczyli jeszcze więcej. Oboje udawali, że nie odnajdują w sobie nawzajem czegoś niebezpiecznie znajomego.
A potem było miasto - rozmazane deszczem za oknami taksówki. Pościel z drogiego jedwabiu. Śmiech i dwutakt przyspieszonych oddechów. Dotyk, który Lazare pamiętał za dobrze jak na coś tak przypadkowego.
Teraz, Love stała kilka metrów dalej, z ciałem osnutym materiałem błyszczącym subtelnie jak powierzchnia lodu w reflektorach, rozmowna i promienna, dojrzalsza o parę lat, i o parę lat piękniejsza. Jeśli ktoś tu się postarzał, to tylko on - Roderick wyglądała, jakby tylko rozwinęła skrzydła.
Zanim zdążył odwrócić wzrok, dziewczyna musiała poczuć jego spojrzenie, bo zwróciła głowę w jego stronę, pozwalając, by ich spojrzenia spotkały się gdzieś pomiędzy stołem z cateringiem a jedną z imponujących, błyszczących choinek. Było za późno by udać, że wszystko to było jedynie zbiegiem okoliczności - Lazare lekko uniósł zatem kieliszek, w geście ni to toastu, ni to powitania, zastanawiając się, czy brunetka podejmie jego zaproszenie, czy też zignoruje je uprzejmie, ale jednoznacznie.
Love Roderick