Świt wkradał się do wnętrz pogrążonego w niemal zupełnie niezmąconej niczym ciszy budynku nieśmiało, i przez wysokie wykusze starodawnych okien, rozlewając błękitno-szare plamy światła na kamiennej posadzce korytarzy, po półkach z książkami i po oprawionych w ciężkie ramy planach architektonicznych kampusu. Panująca tu atmosfera kojarzyła się raczej z kaplicą, a nie uniwersytecką instytucją: dbałość o to, by zachowywać milczenie, i po wąskich przestrzeniach poruszać się z godnym kościoła namaszczeniem.
Zmierzając z wolna - bo obciążonym wielogodzinnym zmęczeniem krokiem - w stronę mieszczących się w gardzieli korytarza automatów z kawą i przekąskami, Oleander mrużył i przecierał podczerwienione nieco oczy, nawigując lokalne przestrzenie bez zastanowienia; znał je przecież na tym etapie równie dobrze, jak pielęgniarki z nocnych dyżurów zwykną znać labirynty szpitali.
Łącząc pracę na nocki i przygotowania do zbliżającej się sesji egzaminacyjnej, Ollie egzystował głównie za sprawą siły woli i mocy kofeiny, której w krwioobiegu musiał uzupełniać coraz regularniej, przyzwyczaiwszy organizm, że ten co parę godzin otrzymuje nowy zastrzyk kawy albo chociażby coli - w razie ich braku natychmiast gotowy reagować sennością i migreną. Everhart mógł wiedzieć, że to niekoniecznie zdrowy sposób funkcjonowania, ale wciąż obiecywał sobie, że to ostatni raz, bo przecież przy kolejnej sesji będzie rozsądniejszy, i lepiej zorganizowany - a więc i wolny od obowiązku, aby każdą wolną chwilę spędzać na nadrabianiu akademickich zaległości.
Wbrew temu, jak wyglądało uczelniane tło większości jego kolegów z roku, Ollie nie miał wieloletniej wprawy w uczeniu się do egzaminów, które nie polegały przede wszystkim na praktycznych, fizycznych umiejętnościach. Teraz zaś, na początku zupełnie nowej - bo akademickiej - kariery, wszystkiego musiał się uczyć od zera. Nie było sensu udawać, że nie stanowiło to dla niego nie lada wyzwania.
Automat zamrugał niepokojąco stanowczo, gdy brunet tylko nacisnął przycisk dolewki. Po chwili zapiszczał, jakby chciał Oleandra zganić za przeszkadzanie mu w nocnej drzemce. W końcu, gdy Ollie spróbował nacisnąć zielony guzik po raz drugi, maszyna - jak na złość - wyświetliła rozczarowujący komunikat: ERROR 07: TRY AGAIN.
Ollie westchnął głęboko - takim rodzajem zrezygnowanego, rozczarowanego westchnienia, który wyrywa się z samego środka duszy.
— Dobra, stary...Ja wiem, że ty też masz dość… — mruknął pod nosem, stukając lekko w plastikowy panel urządzenia. — Ale posłuchaj, przyjaźnimy się. Od lat. Nie zostawisz mnie teraz, prawda? Proszę o jedno espresso. Nic więcej. Przecież o północy obiecałeś, że damy radę do rana.
Automat nie miał jednak zamiaru współpracować. Stęknął jeszcze raz, zgrzytnął i zabuczał, do plastikowego kubka wyrzucając z siebie tylko bladawą, letnią w temperaturze kroplę brunatnej wody.
Oleander przetarł twarz dłonią. Czuł lekkie drżenie mięśni — efekt zbyt małej ilości snu i zbyt dużej ilości odpowiedzialności zgromadzonych w jednym ciele. Proteza, jak zwykle nad ranem, wydawała się cięższa niż powinna, jakby grawitacja postanowiła sprawdzić, ile Everhart jeszcze wytrzyma.
- Na miłość boską, Brutusie... - wsparłszy się o prostokąt maszynerii na otwartej dłoni, chłopak zwiesił głowę, niezdecydowany, czy się roześmiać, czy może jednak rozpłakać. I dopiero wtedy poczuł - nie bez jakiejś dozy zażenowania - cudzą obecność, rozumiejąc, że jego dramatyczne rozterki przy uczelnianym automacie zyskały właśnie
Ruby stała kilka metrów dalej, wylądając jakby świt nakładał na nią filtr w sepii: kosmyk włosów opadał zgrabnie na jej ładną twarz, a kołnierz swetra przesunął się lekko na bok, odsłaniając smukłą linię dziewczęcej szyi. Dłonie miała puste - żadnych książek, żadnego plecaka - więc Ollie domyślał się, że i ona przyszła tu po kawę, lub przynajmniej jednego z oferowanych w automatach monsters drink.
Widział ją tu wielokrotnie, choć znali się wyłącznie przelotnie - w ramach jednej z tych uniwersyteckich znajomości, które opierają się na jakimś krótkim "cześć!" rzuconym między regałami, i ukradkowych spojrzeniach znad stołowych blatów. Wydawało mu się, że była doktorantką - chyba biologii? Zawsze w towarzystwie książek, zawsze jakby lekko nieobecna, jakby myślami znajdowała się o kilka światów dalej.
Nie wiedział o niej nic. A jednak… widział wystarczająco dużo, by rozpoznać zmęczenie, które dziewczyna nosiła niczym drugi sweter.
-...jestem trochę zdesperowany, wiesz? - zakończył nieco nerwowy, lecz wypowiedziany nie bez uroku słowotok, zakończywszy go uniesieniem pojedynczego kącika warg w lekkim, ciut zawadiackim uśmiechu.
Ruby J. Graham