-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Wszyscy wydawali się częścią świata, do którego on już nie należał.
A jednak był tutaj.
CBC Toronto w grudniowym mroku wyglądało jak latarnia - wysoka, przejrzysta, a przez to rzucająca zdradliwie zbyt dużo światła, utrudniająca anonimowość. Jake czuł w piersi to znajome, niewygodne napięcie. Strach, który nosił w sobie od miesięcy, a który od jakiegoś czasu nabrał bardzo realnych kształtów - że ktoś go rozpozna, że ktoś go śledzi, że zrobił błąd, wychodząc z mieszkania.
Dzisiejszy błąd miał jednak imię.
Bronte.
Nie powinien jej szukać, nie powinien ryzykować, zwłaszcza teraz, gdy jego nadzorca z programu ochrony świadków powtarzał mu, że w świetle ostatnich wydarzeń i niepewności, powinien być ostrożniejszy, nie wychylać się i czekać na informacje, czy może bezpiecznie wrócić do pracy, czy jednak konieczny będzie wyjazd z Toronto na jakiś czas. A on? Wyszedł tu z własnej woli i czekał na nią jak ktoś, kto sam siebie nienawidzi za to, co robi.
Kiedy Bronte wyszła z budynku, poczuł jak żołądek podskakuje mu do gardła. Nie powinien za nią iść, a jednak ruszył. Nie za szybko, nie za wolno - tak, by móc jeszcze się zatrzymać, jeśli zdrowy rozsądek dorwie się do władzy choć na chwilę. Targał nim ten sam chaos, który spędzał sen z powiek, odkąd ostatni raz rozmawiali. Nerwy nie chciały się uspokoić, paranoja mówiła mu, że każdy krok to zagrożenie.
Część niego wrzeszczała, że musi natychmiast zawrócić, ale inna część pchała go naprzód uparcie. Bo mimo całego strachu, mimo tego, co zostawił w Montrealu, mimo własnego rozsądku - jakaś mała, desperacka część jego psychiki chciała usłyszeć na żywo znajomy głos. Złapać choć cień dawnego życia. Choćby przez sekundę. I być może dowiedzieć się czegoś, czego nie miał odwagi (i nie mógł) zweryfikować samodzielnie. Chciał zapytać o Emily.
Pierdolone święta, to wszystko wina tej agresywnej i nachalnie wciskanej atmosfery rodzinności.
Bronte Rosenthal-Murray

-
HO(E) HO(E) HO(E)
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskietyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Nie bez powodu zniknął z życia swojej żony i nie bez powodu musiał zniknąć teraz.
Po ich ostatniej rozmowie przez pewien czas zastanawiała się, czy nie powinna raz jeszcze tego rozgrzebać. Dowiedzieć się czegoś więcej na temat przyczyn, które zaprowadziły go do tego miejsca, ale jakaś resztka rozsądku zasugerowała jej, że nie mogła. Nie była przecież w stanie pomóc mu lepiej, niż pomogły mu odpowiednie służby, a skoro one były w stanie wyłącznie odciąć go od rodziny, Bronte z pewnością nie mogłaby mu tego przywrócić.
Odpuściła więc. Dała za wygraną i obiecała sobie, że tym razem nie da własnej ciekawości wygrać. Nie dotrzymała jednak słowa, ponieważ pewien czas później zajrzała na stację benzynową, na której pracował, ale tym razem go nie zastała. Zniknął, dokładnie tak, jak zapowiadał.
Od tamtego dnia minęło już nieco czasu. Coraz mniej myślała o ich ostatnim spotkaniu i po raz pierwszy od dawna rzeczywiście skupiła się na s w o i c h sprawach. Między innymi na reportażu, który miała przygotować, aby móc się wykazać. Właśnie dlatego siedziała w pracy po nocach.
Wracając do domu tak późną porą, nie czuła strachu. Przyzwyczaiła się do ulic Toronto, na których czuła się dość bezpiecznie. Nic dziwnego, że po wyjściu ze studia dość pewnie obrała kierunek w stronę domu, dopiero po chwili nabierając tego dziwnego przeświadczenia, że nie była sama. Miała wrażenie, że ktoś za nią szedł, a kiedy obróciła się, odkryła, że ma rację.
Jej serce zabiło szybciej, a ona sama przyspieszyła kroku. Odniosła wrażenie, że osoba za nią poszła w jej ślady. Wtedy też Bronte zaczęła nerwowo przeszukiwać własną torebkę, dopiero po dłuższej chwili w końcu zaciskając dłoń na niewielkiej puszce z gazem pieprzowym. Wyciągnęła go i wtedy odwróciła się w stronę n a p a s t n i k a.
— Zrób jeszcze krok, a tego użyję — zagroziła, w duchu modląc się o to, aby osoba po drugiej stronie nie okazała się zwykłym wariatem, który mimo to rzuci się na nią. Koniec końców jak bardzo mógł pomóc jej gaz pieprzowy? Prawie w ogóle.
Odruchowo przycisnęła palec do odpowiedniego guzika, dopiero teraz poświęcając chwilę na to, aby omieść spojrzeniem twarz jej p r z e ś l a d o w c y, która oświetlona została światłem latarni. — Dave? — otworzyła szerzej oczy, kompletnie zaskoczona jego widokiem. — To znaczy… Jake. Co tu robisz? I dlaczego, u diabła, skradasz się jak jakiś cholerny Joe Goldberg? — bo tak, oglądała ten serial i nadal miała po nim traumę.
I teraz w jej umyśle zrodziła się realna obawa o to, że może jednak jego też powinna trochę się obawiać. Nie wiedziała przecież, jak narobił sobie kłopotów i jak wiele był w stanie zrobić, aby zadbać o to, żeby jego tożsamość nie wyszła na światło dzienne.
Jacob Brown
-
There is, however, one teeny-tiny Christmas tradition I find quite meaningful... Mistletoe. Now pucker up and kiss it, Whoville! Boi-yoi-yoi-yoing!
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiŻtyp narracji3osczas narracjiPrzeszlypostaćautor
Wyciągnął dłonie z kieszeni, gotów sięgnąć przed siebie żeby chwycić ją za ramię, zatrzymać. Zanim zdążył to zrobić, nieoczekiwanie to ona się odwróciła. Na tyle gwałtownie, że z lekkim poślizgiem zatrzymał się o krok dalej, niż jakby zrobiła to w normalnym rytmie. Przez to mógł z niewielkiej odległości przyjrzeć się wycelowanej w niego puszeczce z gazem pieprzowym. Ale nie to wywołało lodowaty dreszcz przebiegający całe ciało, ani nie ostrzeżenie gotowości do użycia środka samoobrony.
Rozejrzał się w popłochu, sprawdzając czy w pobliżu nie było nikogo, kto usłyszałby jak Bronte nazwała go imieniem, które nie powinno paść. Włosy stojące na karku dawały nieprzyjemne wrażenie bycia obserwowanym. Stres ściął krew w żyłach i spiął całe ciało w dyskomforcie.
- Jak kto? - Zabrzmiał ostro, być może nawet opryskliwie, bo umysł poddający się paranoi skupiał się na czymś zupełnie innym, niż odpowiednia intonacja. Nie miał pojęcia o czym mówiła, nie znał żadnego Joe Goldberga, a to działało na niekorzyść całej sytuacji. Co jeśli tej Joe to ktoś, z kim miała do czynienia? Ktoś, kto się za nią skradał? Ktoś ją nękał. Ktoś skojarzył ją z nim i próbował czegoś się dowiedzieć?
Zatrzymał w końcu spojrzenie na jej oczach, patrząc ponad puszeczką za gazem. Instynktownie i może trochę zbyt gwałtownie odtrącił jej rękę, łapiąc ją na wysokości nadgarstka.
- Nie celuj tym we mnie! - Syknął to tak, jakby ktoś miał ich obserwować i faktycznie podsłuchiwać. - Przecież się nie skradałem, tylko za tobą szedłem. - Jeśli nie wyrwała ręki z jego uścisku, to po chwili sam ją puścił. Nie dotarło do niego jak zabrzmiały jego własne słowa. Wcale sobie nie pomagał w tej chwili, ale co niby miał innego powiedzieć? Zacząć wypytywać o tego całego Joe? Nie byli w odpowiednim miejscu na jakiekolwiek rozmowy. Znowu rozejrzał się na boki, spodziewając się, że w ciągu tych kilku sekund ktoś mógłby zmaterializować się w jednym z cieni i go obserwować. - Chciałem porozmawiać. Ale nie tu. - Sam nie wiedział gdzie mieliby rozmawiać. Czekając na jej wyjście z pracy, nie planował tak daleko wprzód, jak autentyczne miejsce potencjalnej rozmowy. Nie działał racjonalnie i w tej chwili zaczynało go to palić w metaforyczny tyłek.
Bronte Rosenthal-Murray
