


Zakop pod ziemią,
Nakryj kamieniem,
A ja i tak
Kości odgrzebię.
Kim jestem?
Wspomnieniem...
Jeśli coś jest głupie, a działa — to przecież działa, a skoro działa, to jakże śmiałbyś rzec, że głupie? Takie podejście, przypominające radosną filozofię przypadkowości, wrosło w nią jak glon w zaniedbaną fontannę miejską — na pozór obce, a jednak dziwnie organiczne. Maevcia wyrastała w świecie, gdzie kolory nie znały granic, a logika z trudem znajdowała fotel dla siebie.
Od wczesnych lat jej wzrok przywykł do widoku zasłon uszytych z banerów Ratuj drzewa! i abażurów skleconych z suszonych łupin mango. Matka, wiecznie w euforii twórczej, zdawała się postrzegać świat przez filtr utopii: wszystko da się przerobić, uratować, uwznioślić — nawet stary stanik, o ile odpowiednio ozdobić go cekinami i przeznaczyć na karmnik. Ojciec, człowiek powściągliwego spojrzenia i nienagannie wyprasowanych koszul, z pewnym trudem znosił te wieczne metamorfozy przestrzeni — a zwłaszcza to, że w wieku czterech lat jego córka otrzymała pozwolenie na zamianę kuchennej szafki w terrarium dla ślimaków, które ochrzciła imionami księżniczek z kreskówek.
Jak tu się złościć, gdy z każdego kącika wyglądały błękitne oczka i piegowate policzki, zaróżowione jakby je przed chwilą musnęła ręka anielskiej cioci z prowincji? Miała ten nieznośnie skuteczny talent do przekształcania dezaprobaty w westchnienie rezygnacji — a z westchnienia w przyzwolenie. Jej miłość do wszystkiego, co pokraczne, wybrakowane, źle spasowane i odrzucone przez społeczne jury smaku, narodziła się nie z przekory, ale z entuzjazmu, który nie znał hierarchii. Dla niej wypchany lis bez oka, znaleziony na pchlim targu, był równie piękny co diamentowe kolie z wystaw muzealnych, a może piękniejszy — bo miał historię, przeszłość, przeżycie w sobie. Brzydota nie była defektem, była formą ekspresji. Świat nie chciał tego zrozumieć, więc Maevcia postanowiła go nie pytać o zgodę. W ten sposób, nieświadomie i z butem dziecięcego entuzjazmu, wyhodowała sobie przyszłość opartą na estetyce porzuconych bibelotów i nadpsutej urody. Czy ktoś się śmiał? Owszem. Czy miała to gdzieś? Nie tylko miała — ona ten śmiech zapisywała sobie w notatniku jako dowód słuszności. Bo jak coś jest głupie, a jednak działa, to najpewniej właśnie wymyka się ramom, w których inni utknęli.
Jedyne, co wydawało się jej piękne w swej surowej, pozbawionej ozdób, niemal sakralnie czystej formie, to była jazda figurowa — tak, właśnie ten sport, ten poślizg emocji na cienkiej granicy między elegancją a upadkiem, ten teatr mięśni i ryzyka, gdzie każdy obrót mógł zwiastować albo cudowność, albo glebę w wielkim stylu. Zapatrzona w ten balet na lodzie jak w święty obrazek, który jednak nie zawisłby u niej w domu, bo zbyt nudny kolorystycznie. Bo ona, choć ze smakiem dziwnym, miała jednak gust — własny, uparcie niezależny, jakby go sklejała ze skrawków tapety z lat siedemdziesiątych i katalogów IKEA z epoki postmodernizmu moralnego.
Na co dzień bowiem wolała biegać z teczką większą od jej samej ambicji, taszcząc ją niczym walizkę pełną niespełnionych pomysłów, od kursów rysunku przez wieczorne zajęcia z montażu, aż po plenerowe warsztaty, na których połowa studentów nie umiała odróżnić formatu panoramicznego od własnej frustracji. A mimo to czasem — raz na sto pomysłów — zatrzymała się, zapatrzyła, westchnęła do tej łyżwiarskiej czystości, jakby chciała powiedzieć światu też umiem być zwięzła, ale nie dziś. Po chwili jednak i tak poprawiała kapelinder — nie kapelusz, nie turbanu, lecz coś pomiędzy, rzecz nieistniejącą w żadnym sklepie, bo zrobioną z firanki, starej mapy metra Toronto i kokardy znalezionej na dnie torebki po zakupach vintage. To było jej medium — nie lód, lecz Instagram, nie łyżwy, lecz self-timer, nie choreografia ciała, lecz choreografia narracji o sobie samej, na tle żółtej lodówki i plastykowego flaminga z przeceny.
I cóż — zanim się zorientowała, zaczęto ją tagować, naśladować, cytować bez zrozumienia. Własne nazwisko zyskało miękkość logotypu. Marka się stworzyła, jak ciasto drożdżowe zostawione samopas w kuchni — niby nie planowała, ale wyrosło. W tym wszystkim nie zakładała, że ktoś ją przeżyje, w sensie egzystencjalnym i emocjonalnym. Bo jak tu przeżyć kogoś, kto, zamiast pytać, czemu świat jest taki, woli zapytać, czy można go przemalować na seledynowo? Aż tu pewnego wieczora — randka w ciemno, całkiem dosłownie, bo światło przygasłe, muzyka przeterminowana, a alkohol jakby wyjęty z wesela w piwnicy w Brampton — z impetem i wdziękiem kocicy w szpilkach z lumpeksu nadepnęła centralnie na but nieznajomego. Skóra zgrzytnęła, on syknął, ona przeprosiła jak dama, choć z ust miała akurat frytkę. Okazało się, że to on — ten sławny, ten od krążenia po lodzie, lecz z kijem, nie w balecie.
I chyba było warto — skoro dziś nosi z dumą bieliznę z jego podobizną (model limitowany, dostępny wyłącznie na zamówienie), a na palcu lśni obrączka jak z bajki — gdyby bajkę reżyserował David Lynch w kooperacji z marką ASOS.