Rolą Melusine - rolą utkaną z licznych matczynych oczekiwań o wielkości i nałożoną na barki zaraz w momencie, w którym Państwo Baskerville
łaskawie otworzyli drzwi swojego idealnego domu o marmurowych ścianach przed nią i jej bliźniakiem - zawsze było
l ś n i ć.
N a j j a ś n i e j.
Bo dopiero gdy przecinała nieboskłon, barwiąc go złocistym szlakiem, twarze rozświetlając niemym zachwytem; dopiero gdy jej imię w kuluarach wymawiane było niemalże z czcią niczym słowa najświętszej modlitwy, w oczach matki zaczynała
i s t n i e ć.
Wtedy była dumą.
Najdoskonalszym dziełem.
Ale wystarczyło drobne pęknięcie biegnące wzdłuż porcelanowego policzka, wystarczyło jedno szpetne zdanie wypowiedziane przy lampce czerwonego wina podczas towarzyskiego soirée, by niebo na nowo utonęło w egipskich ciemnościach.
Wtedy była przekleństwem.
Rysą na idealnym obrazku.
I od tego
n i g d y miała się już nie uwolnić, rozdarta pomiędzy silnym pragnieniem matczynej aprobaty a chęcią wytyczania własnych nie-perfekcyjnych ścieżek.
—
Mów za siebie — mruknęła z (uzasadnioną) dozą niechęci, ponieważ ani w tym przeklętym świecie, ani w żadnym innym nie chciała figurować pod pojęciem
my, jeżeli jego nieodwołalną część miał stanowić Vincent.
Już nie.
Natomiast usłyszawszy jego absurdalną teorię, Melusine aż wydała z siebie pełne politowania prychnięcie i obrzuciła go krótkim, niedowierzającym spojrzeniem.
—
Nie widziałeś wielkiego telebimu na wjeździe do miasta? — spytała tonem ociekającym ironią, znów krzyżując ramiona na klatce piersiowej, by tym samym zapewnić sobie odrobinę ciepła, ponieważ jej strój zdecydowanie nie nadawał się na nocną, towarzyską wizytę i zwyczajnie zaczynała marznąć w krainie lodowej Vincenta (co było dziwne, ponieważ prędzej spodziewałaby się muskania piekielnych płomieni po kostkach, oh well). Potrząsnąwszy głową, kontynuowała ze zrezygnowaniem. —
Nie. Serene nie powiedziałaby o nas nikomu. Była na to zbyt... dumna — oczywiście w ostatnim zdaniu dało się wyczuć lekką nutę uznania pod adresem zmarłej przyjaciółki, ponieważ akurat tę cechę dzieliły, więc w oczach Melusine to była zaleta, nie wada. Poza tym doskonale wiedziała, że z nikim nie łączyła ją taka więź jak z nią, więc nie miała nawet
komu wyznać prawdy.
Kiedy Vincent cytował znajome dzieło, Baskerville po cichu cieszyła się, że akurat w tym momencie stała odwrócona do niego plecami. Dzięki temu też nie mógł on zauważyć cienia pierwszego
szczerego uśmiechu, który mimochodem zagościł na jej ustach.
Niemal jak za dawnych czasów.
Jedna myśl, która skutecznie przegoniła z warg resztki ciepła, na nowo twarz ściągając w obojętności i to ją właśnie pozwoliła ujrzeć Vincentowi, gdy w końcu się obróciła, krzyżując z nim spojrzenie. Jedynie w bladoniebieskich oczach... jedynie w oczach majaczyła się słabo tęsknota za
n o r m a l n o ś c i ą, ale i ona ginęła pod naporem nienawiści. Zawsze obecnej, zawsze wbijającej długie szpony w serce.
—
Brzmi jak kartka z pamiętnika alkoholika — oznajmiła beznamiętnie; kiedyś by się zrewanżowała, kiedyś noc spędziliby na długich rozmowach o poezji, kiedyś nad ranem splotłaby ich dłonie, kiedyśkiedyśkiedyś.
Już nigdy, obiecywała sobie gorąco, znów przy tym zapominając, że bogowie naprawdę nienawidzili, gdy śmiertelnicy nadużywali Wielkich Słów.
Więc mimo wyraźnego oporu, dech zatrzymał się na chwilę, gdy jego ciepły oddech o słodkim smaku alkoholu owiał delikatną skórę. Jakże ona go w tej chwili nienawidziła! Jakże chciała go zranić i nawet znała na to najlepszy sposób...
Cofnąwszy się nieznacznie, wzrok jedynie na ułamek sekundy zsunęła na naznaczone przekleństwem wargi.
T a k mogłaby go zniszczyć, ale jednocześnie w ten sposób unicestwiłaby siebie - w tym tkwił cały problem. Dlatego wściekle odepchnęła go i bez słowa ruszyła w kierunku drzwi. Jakby nie mogła zdzierżyć kolejnej chwili w jego towarzystwie (tak było). Gdzieś w połowie drogi jednak zatrzymała się i znów powoli odwróciła się w kierunku mężczyzny, a twarz miała przy tym nieprzeniknioną, zamknąwszy zdradzieckie serce za kratami - tam, gdzie powinno się znajdować.
—
Po prostu... Po prostu bądź jutro trzeźwy — słowa wybrzmiały dziwnie, bo choć brakowało w nich
proszę, to jednak nie dało się oprzeć wrażeniu, że rzeczywiście to była
p r o ś b a.
vincent beauregard