Jonah Bayard


data i miejsce urodzenia
12.07.1983 I Eunice (Luizjana), Stany Zjednoczone zaimki
on, jego zawód
Lekarz w Médecins Sans Frontières, pisarz miejsce pracy
MSF Toronto Headquarters orientacja
heterodzielnica mieszkalna
Distillery Districtpobyt w toronto
od dwudziestu siedmiu latumiejętności
Zaawansowana wiedza medyczna w zakresie medycyny ratunkowej | Działanie w warunkach kryzysowych oraz zachowanie zimnej krwi w sytuacjach granicznych | Język francuski na poziomie biegłym oraz fragmentarycznie arabski | Podstawowe umiejętności przetrwania | Obsługa broni palnej i podstawy walki wręcz | Prawo jazdy | Gra na pianinie | Zdolność do obserwacji i analizy psychologicznej słabości
Perfekcjonizm pod maską nonszalancji | Trudności z budowaniem trwałych relacji | Skłonność do eskapizmu | Ciekawość granicząca z autodestrukcją | Lęk przed przeciętnością | Migreny wywoływane stresem, od jakiegoś czasu coraz częściej trząsą mu się dłonie | Brak dobrej organizacji finansów, rozrzutność | Notorycznie nie odbiera, nie odpisuje na wiadomości lub dpisuje po tygodniu, zapomina oddzwonić. | Szybko się nudzi, a problemy życia codziennego go nudzą i frustrują J o n a h B a y a r d urodził się w Eunice, w sercu południowej Luizjany, ale dorastał w Kanadzie, dokąd przeprowadził w wieku piętnastu lat. Lekarz z wykształcenia, pisarz z wewnętrznego przymusu. Od lat związany z organizacją Lekarze bez Granic; przemierzał miejsca, w których cierpienie i milczenie kształtują człowieka głębiej niż edukacja.
Jego proza wyrasta z ciemnych korzeni południowego folkloru, rozliczeń z przeszłością, religijnego fanatyzmu i traumy — zła, które czasem przybiera kształt, a czasem mówi głosem człowieka. Pisze precyzyjnie, naturalistycznie, ale nie stroni od poetyckiej grozy.
Debiutował w wieku czterdziestu lat. W nowym zbiorze opowiadań zło mówi różnymi językami. Mieszka w Toronto wraz z żoną. Wciąż aktywny zawodowo, unika mediów. Wierzy, że literatura powinna mówić za autora.
[ fragment niepublikowany ] Nie umiem mówić o ojcu inaczej niż przez zapach popiołu i wilgoci; ziemi, potu i starej skóry Biblii. Tej lepkości powietrza przed burzą i gorzkiego dymu palonych chwastów. Jego obecność była jak prawo Boże: bezlitosna, wszechobecna, konieczna. Był mężczyzną zbudowanym z nakazów Pisma i twardej ziemi; więcej w nim było kamienia niż ciała. Zaczynał dzień wcześnie, gdy mgła jeszcze wiła się między drzewami jak dym z nieugaszonego ogniska. Zanim jeszcze przemówił do żywego człowieka, szeptał modlitwy. Nie modlił się jednak o łaskę, ani za nic nie dziękował. Modlił się, jakby odprawiał egzorcyzm — jakby zło siedziało w korzeniach drzew kryjących w cieniu wyniszczoną rodzinną posiadłości; w zbyt długim spojrzeniu bystrych oczu syna. Wierzył w pracę, tak jak inni wierzą w niebo: jako w coś, co może oczyścić duszę, jeśli tylko będziesz cierpiał wystarczająco długo. Rzadko mówił, częściej wydawał rozkazy - nigdy prośby.„Pisząc, najpierw słucham ziemi, po której chodzi moja postać. Czy skrzypi pod stopami, czy grzęźnie w mule, czy to bruk czy glina. Człowiek wyrasta z ziemi, a historia to tylko jego droga przez nią.”
Nasza rodzina wyrosła na wstydliwym dziedzictwie Południa — dziedzictwie, o którym nie mówiliśmy na głos, lecz byliśmy go świadomi. Główne skrzydło domu nosiło jeszcze ozdoby z czasów, gdy bogactwo płynęło z cudzej krwi i ziemi, która nigdy naprawdę nie należała do nas.
Ona zaś była inna. Ulotna jak poranny cień na werandzie — obecna, ale nieuchwytna. Nosiła zwiewne sukienki i pachniała lawendą. Dla mnie była piękna, eteryczna — jakby pochodziła ze świata innego niż ten, w którym żyliśmy my — zwykli śmiertelnicy. Codzienności wypełnionej ciężką pracą; potem i krwią z pękających odcisków. Codziennością, którą dziś uznalibyśmy za zbyt surową, okrutną dla dziecka
Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że nie wszystko, co tak delikatne, jest niewinne.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo niebezpieczna może być piękna kobieta, która nie kocha nikogo poza sobą.
Z tamtego domu zostały mi tylko skrawki wspomnień: głos ojca brzmiący jak zgrzyt ziemi pod butem, jego ciężkie i twarde dłonie chętne do udzielania zapłaty za grzechy, światło przelewające się przez witraż w kościele, matkę próbującą ukryć pod makijażem żółtosine cienie.
I tamtą pamiętną noc, gdy wszystko przepadło w ogniu. (...)
Czułem się wtedy jak oszust.
Miałem dłonie twardsze, niż powinien mieć młody chłopak, ruchy ciężkie jak u konia pociągowego. Drogie ubrania wisiały na mnie jak przebranie; schludne, czyste koszule nieprzesiąknięte zapachem bagien i wiatru, buty — niewydarte popołudniami spędzonymi na plantacji.Mieszkaliśmy już wtedy w Kanadzie. Mojej matce nie było do twarzy we wdowiej czerni; nie minęło dużo czasu od śmierci ojca, gdy wymieniła ją na szykowną suknię w kolorze écru. Wyjechała do Kanady jako pierwsza, niespełna rok później ściągnęła mnie do siebie. Jej mąż — Charles, wzięty chirurg — dał się jej omotać wokół palca, tudzież, jak mógłby rzec ktoś o wrażliwszym, romantyczniejszym sercu niż moje — zakochał się w niej po uszy. Na tyle, że adoptował mnie — jej syna z poprzedniego małżeństwa. Sam nie miał dzieci, nie doczekali się ich też później. Nie szczędził więc ani na moją edukację, ani na zachcianki mojej matki. Byliśmy jedyną rodziną, jaką miał, a jednym z naszych głównych celów było uczynienie go człowiekiem spełnionym.
Wysłali mnie do szkoły z internatem, bo młode małżeństwo potrzebowało prywatności, a ja — jak twierdziła matka — towarzystwa rówieśników na poziomie. Nie pasowałem tam, ale odziedziczyłem po niej naturalny talent do zjednywania sobie ludzi. Choć odstawałem, dość szybko wmieszałem się w tłum młodzieży wychowanej na dużych pieniądzach i, jak wtedy wydawało mi się, błahych problemach. Nieskromnie mówiąc, byłem bystrym chłopcem, a ciężkie życie u boku ojca sprawiło, że nie znałem lenistwa. Byłem ambitny i, chociaż moje skromne pochodzenie mnie zawstydzało, było źródłem kompleksów — to w tym jednym się wyróżniałem. Byłem po prostu cholernie zdolny. Miałem umysł, którego nie należało poskramiać, jedynie zaostrzyć.
Z biegiem lat stałem się dla Charlesa kimś w rodzaju syna, a on dla mnie ojcem. Nie nazwałbym tego miłością — raczej głębokim uczuciem wdzięczności, szacunku; w końcu w jakiś sposób był mi bliższy niż mój prawdziwy ojciec. Nie byłem trudnym dzieckiem, nie szukałem uwagi rodziców, a oni czuli się cudownie z tym, że mogli zająć się sami sobą. Byłem kimś, z kogo mógł być dumny, a poczucie tej dumy było dla mnie wtedy tak oczarowujące, że nie kwestionowałem przyszłości, którą przede mną rysował. Poszedłem na tę samą uczelnię, na którą uczęszczał on, a potem do szkoły medycznej — oczywiście tej samej, w której zdobył tytuł doktora.
Szczerze powiedziawszy, nigdy jednak nie przestałem czuć się jak oszust. Pod skórą wciąż byłem tamtym brudnym, dzikim chłopcem z Luizjany, którego ugłaskało dobre i wygodne życie. Nie czułem się wtedy sobą i — jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało — już wtedy czułem gdzieś głęboko, że nie o to chodzi w życiu. I że nie tak chcę je przeżyć.
Po ukończeniu medycyny na Uniwersytecie w Toronto Jonah Bayard rozpoczął staż w North York General Hospital, gdzie zdobył uznanie jako lekarz oddziału ratunkowego. Przez dekadę rozwijał swoją karierę w środowisku wymagającym, prestiżowym — łącząc praktykę kliniczną z działalnością dydaktyczną oraz pisaniem artykułów medycznych dla branżowej prasy.
W tym czasie poślubił bliską przyjaciółkę z czasów studiów — dziś profesor literatury pięknej i ceniona krytyczka literacka.
Z pozoru spełniony — dobry adres, stabilna praca, rodzina jak z obrazka — wieczorami pisał coś innego. Opowiadania, krótkie formy. Publikował je w małych magazynach literackich, zwykle pod pseudonimem.
Być może to właśnie tam, między dyżurem a północą, powoli rodził się inny głos — ten, który nie mieścił się już w ramach szpitalnej dokumentacji ani branżowych akronimów. Po latach dobrze ugruntowanego życia w Kanadzie, Bayard zdecydował się opuścić posadę i dołączyć do Lekarzy bez Granic.
(...)Z zewnątrz wszystko wyglądało dobrze. Wysokie piętro, karta dostępu, poranne rundy, zlecenia, niebieskie światło ekranów i kawy wypite do połowy. Szpital pracował jak serce — automatycznie. Ja również.
Miałem trzy litery przed nazwiskiem, własne miejsce parkingow. Rodzina była dumna, żona jakby szczęśliwa.
Ja tylko coraz częściej nie miałem ochoty wstawać z łóżka.
Nie z powodu depresji, nie takiej, o której można by napisać artykuł w jednym z tych pism medycznych, gdzie mnie publikowano. To był raczej rodzaj swoistego osadu — ciężkiego, gęstego, odkładającego się gdzieś we mnie dzień po dniu. Tydzień po tygodni. Poczucie powolnego rozkładu, poczucie, że moje życie nie jest złe, ale że nie ma w nim nic prawdziwego. Było niewystarczające. Nie dla mnie.
Czasem zdarzało mi się wpatrywać w swoje dłonie, jakby nie należały do mnie. Jakby te same dłonie, które kiedyś tak ciężko pracowały, teraz uczyły się jedynie naciskać klawisze w sterylnych salach.
Bywały noce, gdy wracałem do domu i po prostu siadałem na schodach przed domem i siedziałem tam całymi godzinami. Paliłem, chociaż doskonale wiem jak wygląda serce palacza; było mi obojętnie. Siedziałem tam. Bezmyślnie. Bez potrzeby.
„Nie każdemu pisane są werandy i ciepła herbata. Niektórzy rodzą się z jadem w zębach, z głodem, który można nakarmić tylko wojną, cierpieniem, śmiercią — inaczej wciąż pozostaja nienajedzeni. "
Jonah Bayard - Lęki oddzieczone.
zgoda na powielanie imienia
tak zgoda na powielanie pseudonimu
takZgody MG
poziom ingerencji
średniizgoda na śmierć postaci
nie 
zgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
tak zgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
takzgoda na utratę posady postaci
tak