Mówią, że zima odpuszcza najpierw w ogrodach.#1 Zajrzał tam, gdzie nawet ja nie zaglądam — między ciernie i wspomnienia.
Nie w marmurowych salonach, gdzie echo odbija się od zimnych ścian, ani w kuchniach, gdzie paruje kawa wypita w pośpiechu między dwoma telefonami. Nawet nie w gabinecie ojca, który codziennie zamyka się za drzwiami tak grubymi, że można by tam schować sekrety całej posiadłości. Tylko tam, gdzie ziemia puszcza spod zmarzliny, a krzewy znów oddychają. Tylko że mój ogród od dawna nie oddychał. Kiedyś wierzyłam w to miejsce. W każdy jego zakątek, każdą popękaną donicę, każdy cień zostawiony przez matkę, zanim choroba odebrała jej siły. To ona tworzyła z ogrodu coś więcej niż ozdobę domu – był jej miejscem ciszy, radości i rozmów, które pamiętam do dziś, nawet jeśli wtedy nie rozumiałam ich w pełni.
Po jej śmierci ogród przestał kwitnąć.
Ojciec mówił, że to tylko rośliny, że nie można przywiązywać się do rzeczy, które rosną i umierają. Chciał wszystko wykarczować, zamknąć tę część historii, przekształcić ją w pustą przestrzeń do wznoszenia namiotów cateringowych albo układania nowoczesnych płyt tarasowych. I wtedy, po raz pierwszy od dawna, powiedziałam coś sensownego. Zaczęłam mówić o kontrahentach. O wrażeniu, jakie robi przestrzeń, że to reprezentacja rodziny. O tym, że dom bez ogrodu to jak wino bez kieliszka – niby można, ale nie wygląda. Mówiłam językiem, który rozumie. Językiem liczb, prestiżu, efektów. Nie dlatego, że wierzyłam w każde słowo, ale dlatego, że matka mnie tego nauczyła. Ona nigdy nie wyceniała uczuć, ale znała jego chłód na wylot i wiedziała, jak się przez niego przebić. Tak właśnie potrafiła go łagodzić – ubierając serce w argumenty, które on był w stanie przyjąć. Więc starałam sie mówić jak ona. Choć nie byłam nią.
Firma ogrodnicza pojawiła się u nas tydzień temu. Bez zapowiedzi. Po prostu któregoś dnia z kuchennego okna zobaczyłam dwóch mężczyzn — starszego i młodszego — przechodzących przez furtkę. Ojciec rzucił tylko, że to ludzie od zieleni i że mają się tym wszystkim zająć. Nic więcej. Jak zwykle, choć to przecież ja namówiłam go, by tego nie niszczył. Od tamtej pory patrzyłam. Codziennie. Z tego samego okna w bibliotece, którego ojciec i tak nie zauważa, odkąd zasłonił portret matki grubą zasłoną. Głównie na tego młodszego. Cichego. Takiego, co nosi brud pod paznokciami i nie spuszcza wzroku z ziemi. Bo to on kręcił się pod oknami, on zajmował kwiatami, które zasadziła mama.
Dziś rano stałam tam z kawą w ręce. Letnią, bo znowu zapomniałam o czasie. I spoglądałam. On był przy rabacie, pochylony, z sekatorem w dłoni. Przyglądał się jednej z róż – tej przy południowej ścianie. Tej, którą matka zasadziła pierwszą. Tej, którą pielęgnowała jakby była jej własnym, osobnym sercem. Tej, którą zawsze omijałam wzrokiem, bo wciąż jeszcze nie byłam gotowa się z nią przywitać. Poczułam, jak coś we mnie zadrżało i właśnie wtedy przestałam trzeźwo myśleć. Zbiegłam po schodach, nie zwracając uwagi na pantofle. Drzwi trzasnęły za mną, zanim zdążyłam złapać oddech. Nie wiem, co dokładnie powiedziałam – coś zbyt ostrego, zbyt głośnego, zbyt... prawdziwego. Może co ty wyprawiasz?, a może to było coś mocniejszego, jakby gardło postanowiło wykrzyczeć wszystko, co kumulowało się we mnie od miesięcy.
Bo to nie była tylko róża.
To była jej róża.
Soren Baudelaire