

[ I want to weep like the rivers, I want to grow dark, to sleep like an ancient mineral night.]
⸻⸻⸻⸻⸻⸻⸻⸻⸻⸻
Twoje istnienie od narodzin utkane było słowami godnymi elegii, a litery kreślone piórem losu samej Lachesis. Pieśni żałobne przeznaczone były utulać Cię do snu, uciszając ostry dziecięcy płacz przedzierający się przez gęste mroki niejednej nocy.
Mardig, Mardig, M a r d i g... Echo nawoływań ogarów piekielnych przecinało niczym strzały powietrze pachnące wilgocią, a dźwięki mknące cale od Twych zaróżowionych uszu godziłyby jak ostrzem noża. Źle akcentowane sylaby, wymawiane z kpiną rozciąganą po każdej literze imienia wybranego przez Twoją matkę wkradały się boleśnie pod skórę, gdy stałeś się ich zwierzyną uciekającą desperacko w las przyległy do terenów otaczających szkolne budynki. Długie kościste nogi stały się Twoimi atrybutami w pogoni, gdyż z każdym krokiem okalanym melodią trzeszczących liści oraz błota pod butami zwiększałeś dystans od myśliwych. Czułeś gałązki smagające policzki, iż łzy mieszały się na nich z kroplami świeżej krwi. Łapałeś powietrze do płuc łapczywie niczym topielec, choć wzniecało to ogień pod rzędem żeber — palący duszę do zwęglenia, do obrócenia w proch, do cna; by uleciała wraz z gęstym dymem ku leniwie płynącym po niebie chmurom w Twym ostatnim testamencie. Potknąłeś się o wystający korzeń, by z impetem własnego upadku wyrwać go z ziemi; Twój koniec, gdyż nim uniosłeś się z czarnej gleby gotowy do dalszego biegu, Twoi oprawcy otoczyli Cię ciasnym kręgiem. Ból — paraliżujący, rozdzierający, pozbawiający tchu — wraz z półkrzykiem opuścił Twoje ciało, kiedy celnie wymierzone kopnięcie sięgnęło tułowia. Ostatkiem sił gromadzonych w obolałych mięśniach dźwignąłeś się na proste nogi z dłonią wciśniętą w chropowatą powierzchnię kory pobliskiego drzewa. Oddech; urwany, rozpaczliwy i przepełniony nienawiścią do grupy rówieśników, którym Twoje istnienie było solą w oczach. Od akcentu po intensywnie pachnące drugie śniadanie; tak odmienne w ich ciasnym świecie, iż Twój postanowili przemienić w istne pandemonium. Zaciśnięta pięść — Twoja, na bogów — przecięła dzielący dystans z nosem najgorszego z chłopaków i z satysfakcjonującym chrupnięciem złamała go. Nie dane Ci było przyglądać się potokom krwi przeciwnika, bo momentalnie dopadła Twoje ciało masa rąk, szarpiąca w przeciwnych kierunkach. Nim ogarnęła Cię ciemność, zdążyłeś jeszcze w zamglonych myślach przekląć dzień, w którym opuściliście granice W a s z e j Armenii.
⸻
Mills; dźwięki zaplątane w promienie letniego słońca, otuliły przyjemnym ciepłem Twoje ciało. Zacisnąłeś mocniej palce na szelce od plecaka wypełnionego tomikami poezji i podręcznikami potrzebnymi do napisania referatu na jedne z zajęć z literatury — przetrzymywanymi przez Ciebie z uczelnianej biblioteki — by w roztargnieniu odszukiwać źródła melodii układającej się w dobrze znane Twoim uszom zdrobnienie. Z kłębiącym się między uderzeniami serca rozdrażnieniu nie dostrzegłeś przeszłości malującej zatartymi obrazami, która kształtować się miała w zagubioną dziewczynkę o nieobecnym spojrzeniu. Zmrużyłeś mocniej powieki, gdy dosięgło Cię słoneczne lśnienie, w którym majaczyła w oddali twarz przyjaciółki. Zdyszana zmniejszała dystans między wami, choć jej twarz jaśniała od radości; tej niekiedy Tobie ogromnie brakło, gdy z natarczywością namawiała Cię do zakopania wojennego topora z ojcem. Pozostał Ci jedynie ośli upór i chorobliwie pielęgnowana duma, kiedy spoglądałeś na powiększający się dług studencki. Taką cenę przyszło płacić, gdy pragnęło się podążać za głosem własnego serca — o uderzeniach pełnych poezji i czarnego atramentu — bez wyzbycia się z niego rodzinnych waśni. Wtem wszystko umilkło, złapane w ciasne sidła ciszy; tej zwiastującej nadejście Armageddonu. Między Twoim jednym oddechem a drugim ucichły rozmowy, rozśpiewane ptaki i odgłosy ulicznego harmidru niosące się z oddali. Jakby w gotowości na zalanie Was kakofonią bezgranicznego przerażenia. Wasze palce dotknęły się wraz z nadejściem głośnego huku pierwszego wystrzału — zapanował czysty chaos. Rozrywający ból rozlewał się po Twoim ciele od dosięgniętego kulą ramienia przy panicznej uciecze do bezpiecznego schronienia. Szeptałeś — przez minuty, godziny — jej imię, gdy w ciemnościach jednej z sal przyciskałeś własne dłonie do rany postrzałowej na brzuchu przyjaciółki. Bezradny, bezbronny, samotny; bo otaczała Was śmierć, przechadzająca się z wolna korytarzami.
Zostań — lecz jej dusza uleciała wraz z krwią opuszczająca jej ciało spoczywające w Twych ramionach.
Cisza ginęła w intensywności waszych spojrzeń wędrujących nad kuchennym stołem o trzeciej nad ranem. Noc pachniała wtedy stygnącą kawą w wiekowej kawiarce zakupionej pewnego razu na pchlim targu od posępnego staruszka z czarnym wąsem przetykanym siwizną. Czy jeszcze p a m i ę t a ł a? O twej pełnej pasji walce dla niej; z zapałem targowałeś się z mężczyzną, wiedząc, iż w kieszeniach brzęczały wam wyłącznie monety w metalicznej pieśni.
Pragnęła go wtedy — a Ty pragnąłeś jej.
W każdym dzielonym przez was oddechu wznosiłeś ku niej swe modły. W świątyniach waszej miłości zawsze była niedokończoną przez Ciebie myślą. Pocałunkami koiła chaos w duszy i naiwnie w dotyku jej warg poszukiwałeś wieczności. Z miękkimi pasmami włosów ukochanej oplątanymi wokół twoich palców obiecywałeś szeptem pozostać.
O b i e c y w a ł e ś;
zagubione w tańcu waszych serc, rozpływało się w wybijanej przez nie melodii. Pochyliłeś się o cale ku niej, gdyż czułeś duszące uczucie, że oddalacie się w tym ciasnym pomieszczeniu o mile od siebie. Godziła Cię odłamkami strachu oraz zwątpienia błyszczącymi w tafli jej oczu — teraz oceanach nieszczęścia zrodzonego z podjętej tygodnie temu decyzji. Zaklęty wpatrywałeś się w każde drgnięcie kobiecego ciała; dłonie jak wyrzeźbione w marmurze przez samego Buonarrotiego spoczywały na hebanowym blacie przed Tobą. Rozchyliłeś usta w niemym błaganiu, gdy nerwowo pocierała pierścionek zaręczynowy w niewypowiedzianym na głos ultimatum.
Wrócę; przerwałeś zły czar, splatając wasze palce w ostatniej obietnicy twojego jeszcze żywego serca.
Contreras! Jak widmo przepasane dawnym życiem wkradało się do dni okrywanych przez ciemność. Łapałeś się każdej myśli, mogącej na nowo ukształtować Twoje człowieczeństwo. Sprowadzić sennymi marzeniami do fatamorgany utraconego życia, by zbawiennie otulały zmysły.
P a m i ę t a ł e ś. O łzach matki spływających lśniącymi łzami po zaróżowionych policzkach, które z obietnicą powrotu ścierałeś opuszką kciuka. Gniotła z płaczem końce rękawów Twojej koszuli, nie potrafiąc się zmusić do rozstania z jedynym dzieckiem. W pożegnaniu przed wylotem nie towarzyszył jej ojciec; ostre rysy jego twarzy najtrudniej przychodziło Ci przywołać w myślach. W śnie na jawie powracałeś również do chropowatego papieru, na którym kreślone były listy do Ciebie — a na skrawku jednego z nich zaciskałeś palce, gdyż niosło to świadomość, iż jeszcze i s t ni a ł e ś. W poezji, we wspomnieniach utkwionych w czerni atramentu kształtującego się w słowa. Słyszałeś też niekiedy jej prośby rozpływające się w powietrzu szeptem; nie wyjeżdżaj, błagam. Wielogodzinne rozmowy toczone nocami w półciemnościach Waszej sypialni zachodziły coraz bardziej mgłą zwodniczej pamięci. Tęskniłeś nawet w głupich zrywach sera za wykrzykiwanymi komendami, twardością polowych łóżek i wszechobecnym pyłem wdzierającym się za mundur przylepiający się w upalne dni do ciała. I w tym wszystkim strach pozostał Twym jedynym kompanem, Contreras, gdy śmierć co noc szeptała do Twojego ucha. Czas stał się czymś nierealnym i niemożliwym do odmierzenia w niepewności paraliżującej zmysły. Przestałeś żyć dawno temu, choć ciało uparcie tkwiło w świecie żywych; zawieszone przeklęte mile od rodzinnego domu.
Gwałtowne szarpnięcie zalało Cię falą przerażenia zmieszanego ze wstydliwą ulgą, bo to już. I nim oślepiło Twoje oczy światło, myślami schroniłeś się we własnych wspomnieniach — do uczuć ubranych w poetyckie słowa oraz młodości wybrzmiewającej melodyjnym śmiechem.
Zmartwychwstanie nastało późną zimą, gdy świat z utęsknieniem wypatrywał pierwszych oznak budzącej się do życia przyrody. Wczesnym rankiem z dłońmi wciśniętymi w kieszenie wysłużonej kurtki pozwalałeś wiatru wkradać się między Twoje włosy, gdy kończył swoją wędrówkę między mogiłami. Drżałeś cały — z rozpaczy, otępienia, braku wiary — w zderzeniu z namacalnością przemijającego czasu, gdy Twój zawieszony został na długie miesiące w mrokach nieżycia. Antaram Contreras; kochająca żona i oddana matka. Z głośnym westchnięciem opadłeś na kolana przed matczynym grobem, dusząc w sobie dziecięce łkanie — odeszła na miesiąc przed powrotem jedynego syna.
[in this part of the story, I am the one who dies]
— z Armenii wyprowadził się dopiero po ukończeniu siódmego roku życia, więc początkowo po angielsku mówił z odmiennym akcentem
— do wojska zaciągnął się głównie z powodu studenckiego długu, a literatura musiała zejść na dalszy plan; pod koniec swojej kariery postanowił również wyjechać na misję
— z oczywistych powodów język angielski nie jest jedymym, którym posługuje się w stopniu płynnym
— nadal dochodzi do siebie po prawie dwuletniej przerwie w życiorysie, gdyż dla najbliższych stał się już dawno widmem przeszłości; jego własny nagrobek go w tym w zupełności utwierdził