Jakaś racjonalna cząstka w głębi niego wiedziała, że są wyłącznie zasłoną. Już wtedy, gdy nakreślał je w środku jakiejś podłej i niemożliwej do zapomnienia nocy czuł, że nie posiada bata, którymi mógłby zmuszać Vittorio do ich przestrzegania. W ich nierównym układzie sił równie dobrze mogły być czczymi życzeniami, preferencją ostatniego posiłku skazańca, który miał nie ujrzeć dnia następnego. W najlepszym wypadku poprawiały mu humor. I choć wiedział to wszystko od samego początku, Madden wzniósł je do poziomu własnych przykazań. Zasady kierowały jego dłońmi, gdy upychał kolejne koszmary w głębi najniższej szuflady. Uspokajały jego myśli gdy tarzał się we własnej pościeli, bezskutecznie usiłując przywołać sen. Wyciszały podszepty sumienia gdy przechodził do działania, jak maszyna, automat, w który życzenia Lippi tchnęły energię. Były niczym zobowiązującym - nie naprawdę - ale na przestrzeni miesięcy stały się jego pieprzonym dekalogiem.
Dekalogiem, po którym Lippi z czasem zaczął deptać. Jedna po drugiej, każda złamana reguła uginała nieco bardziej już nadwyrężony kręgosłup moralny detektywa sprawiając, że jego szczęka zaciskała się coraz mocniej w natchnionej bezsilnością frustracji. Im mniej zasad pozostawało złamanych, tym bardziej desperacko uczepiał się tych linii nadal wytyczonych w piasku - i tym bardziej bolały następne.
Wściekłe słowa i rzucane do telefonu przekleństwa odbijały się od tkwiącego po drugiej stronie mężczyzny, jedynie prowokując do kłótni, która miała odbyć się dużo później. Wśród wszystkich reguł, które wyznaczył mężczyźnie nim zawarli swój układ, ta była najważniejszą.
Nigdy miał nie przynosić swojego burdelu na ten teren.
Jego krok był lekki gdy wkroczył do wnętrza komisariatu, jakby zwykle siedzący mu na ramionach ciężar chwilowo uniósł się od krążącej w jego żyłach adrenaliny. Maskując napięcie owładające jego ciałem, zlokalizował przyjazną twarz w błękitnym mundurze, wdzięczny za to, że nie trafił na kogoś innego. Nie miał pojęcia kto wylądował w tej chwili na posterunku, który pies na posyłki Lippiego okazał się na tyle głupi, by dać się złapać - wiedział jedynie, że musiał go stąd wyciągnąć. Przekonanie drugiego funkcjonariusza do przekazania mu sprawy wymagało nagięcia innego rodzaju zasad - z rodzaju tych, za który czekał go sowity opierdol z góry gdy zorientują się, że tego cyngla nigdy nie zgłosił formalną ścieżką.
Kłamstwo weszło mu w nawyk. Stało się drugim językiem, którym posługiwał się bez ani chwili przerwy w szaleńczym biciu własnego serca. Choć w jego wnętrzu szalała furia, zmęczenie wymalowane na jego twarzy skutecznie odstraszało potencjał dłuższej pogawędki. Przekierował psa na posyłki do sali przesłuchań numer cztery - tej, na temat której narzekali wcześniej jego koledzy z pracy, zgłaszając awaryjność mikrofonu. Nie zamierzał zdradzać się z konkretami i niepotrzebnie ryzykować, ale rozmowa, którą zamierzał odbyć, i tak nie powinna być nagrana w żaden sposób.
Odbębnienie procedur powinno wyglądać w zupełnie inny sposób - nie w postaci pogawędki z drugim policjantem nad ekspresem do kawy, ale przyzwyczaił już wszystkich wokół do swojego luźnego podejścia. Gdy piętnaście minut później zbliżał się do drzwi czwórki, w dłoni trzymał kubek z parującym napojem, a w oczach chowały się gromy.
Spojrzenie, którym obrzucił siedzącą przy stole dziewczynę, nie było dłuższe niż jedno uderzenie serca. Wkroczył do środka i odwrócił się, zamykając za nimi drzwi i powstrzymując wszystkie, chowające się w jego wnętrzu, jadowite przywitania.
- Jak głupia jesteś? - warknął, gdy jedno przemknęło na zewnątrz wbrew jego woli. Odwrócił się, zaciskając dłoń na uchwycie kubka.
zanna morán