-
dear reader burn all the files, desert all your past lives and if you don't recognize yourself that means you did it rightnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Chęć przypomnienia sobie, co myślała w chwili, w której zdecydowała się na wtargnięcie na posesję Williama, pojawiła się szybko, bowiem już w momencie, w którym zsuwała się z niewysokiego ogrodzenia. Lądując wreszcie na mokrej trawie, przewertowała zmagazynowane w mózgu wspomnienia. Świadomość, że uległa mrzonce - i to tak nierealnej - sprawiła, że poczuła się źle. Głupio. Uwierzyła, że jeśli stanie w jego drzwiach, ten, zmęczony ciężarem skrywanej prawdy, wyjawi, czego dopuścił się piętnaście lat temu, a ta, w pełni chwały, będzie mogła wrócić do domu. Nie mogła się bardziej mylić.
Stawiała kroki powoli, marszcząc czoło w zbolałym grymasie. Gęste błoto wciągało stopy dziennikarki niczym ruchome piaski. Dlatego też za każdym razem, gdy tylko udało jej się wyswobodzić buty, ciężko wzdychała, przeklinając pod nosem. Kiedy szykowała się do akcji ( przeglądała Google Maps ), nie zwróciła szczególnej uwagi na obszar, jaki zajmowała posiadłość. Teraz jednak, przeciskając się między klombami, strasznie tego żałowała, dysząc niczym maratończyk na mecie.
Chłodne krople deszczu nacierała na nią z całą siłą. Zaróżowione policzki szczypały, jakby niesiona z wiatrem ciecz, przekształciła się w mikroskopijne igły. Była to - zdecydowanie - najgorsza ulewa, jakiej doświadczyła. Nad okolicą od trzech dni rozlegały się grzmoty, deszcz przyszedł jednak niespodziewanie. Akurat dzisiaj.
Przed oczami Lacey, niekoniecznie zamierzenie, jawiły się siedzące na latarniach gołębie, które widziała po drodze do dzielnicy willowej. Zastanawiała się, czy zdołały odlecieć, nim lunęło. A może wichura porwała ich drobne, zastygłe z zimna ciałka. Spadły gdzieś bezgłośnie na ziemię i zostały zapomniane. Mrugnęła, zaskoczona tym, że w czaszce wykwitła akurat ta myśl. Że czujność ustąpiła dziwacznej empatii.
Wydawało się jej, że znowu usłyszał dźwięk przejeżdżającego motocykla. Obejrzała się za siebie przez ramię, mrużąc oczy. Ledwie potrafiła dostrzec zniekształcone przez gwałtowne opady, otaczające działkę tuje. Niepewność zapiekła ją pod skórą. Blondynka poczuła, jak coś zaciska jej się w piersi. Jak to dawno zapomniane uczucie niepokoju, miesza się z czymś dotychczas nieuświadomionym. Jak zaczyna rozumieć, konsekwencje tego, co zrobiła.
Rzuciła się do biegu. Palące łydki przestały mieć znaczenie. Stały się bagatelne w obliczu intensyfikującego się strachu tudzież krążącej w żyłach adrenaliny. Niezdarnie wykonywała kolejne susy, ostatecznie wdzierając się do rozciągającego się pod oknami domu żywopłotu.
Abbott, poprawiwszy uprzednio zsuwającą się głowy czapkę New York Yankees, wyciągnęła dłoń, aby zapanować nad wprawionymi w ruch igliwiem. Bezskutecznie. Kołyszące się gałązki szorowały po wschodniej ścianie budynku.
Miała wrażenie, że rozsadzi ją od środka. Czuła się tak, jakby skrajne emocje rozrywały jej drobne ciało. Z jednej strony chciała wybuchnąć śmiechem, kiedy wyobraziła sobie, że musiała wyglądać komicznie - skryta za gęstwiną, skanowała zadbany ogród, niczym wypatrująca zagrożenia surikatka. Z drugiej zaś, chciała tylko płakać na myśl o tym, że musiało wisieć nad nią jakieś przekleństwo. Jak bowiem wytłumaczyć miała całego tego pecha?
Wtem zobaczyła pająka. Zmierzał w stronę rozpinającej się między iglakami pajęczyny. Był obrzydliwy. Szarobury z wielkim krzyżem na odwłoku. Mimo to nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Roziskrzone spojrzenie sunęło po włochatym ciałku stawonoga. Przyglądała się jego nóżkom i wspominała każdego swojego kochanka, między którego kolanami klęczała.
Ogromny abdomen sprawił, że w głowie Lacey, wykluła się wizja idealnego świata. Świata bez Blackwell. Zamiast pajęczej mordki (?) widziała drwiący uśmieszek kurwy Lily. W chwili poczuła, jakby jakiś dziki kot próbował wydostać się z jej klatki piersiowej. Nagła wściekłość spowodowała, że miała ochotę rozdeptać pająka. Poczuć, jak zewnętrzne powłoki ustępują pod jej butem. Jak eksploduje, a trzewia wylewają się na chodnik.
Zgarbiła się nieco, jakby przytłoczona ciężarem myśli. Przesunęła dłonią wzdłuż twarzy, wolno, teatralnie wręcz, tak, jak gdyby wierzyła, że to właśnie dana czynność wymiecie z jej głowy chęć mordu. Pająki to przyjaciele, a kurwisko dostanie za swoje. Karma wraca. Tłumaczyła sobie w myślach, wędrując wzrokiem po mokrej pajęczynie.
W samym środku pajęczej sieci zawisła niewielka mucha. Jeszcze żyje, pomyślała Lacey, zauważając, jak poruszyła skrzydełkiem. Chociaż równie dobrze mogłoby poruszyć nim delikatne podmuchy wiatru. Pająk już się do niej zbliżał. Zakrył ją swoim ciemnym cielskiem i znieruchomiał. Przez chwilę Abbott gryzło sumienie, że nie zrobiła nic, aby jej pomóc. Zamiast tego z zafascynowaniem przyglądała się, jak czarne szczęki rozrywają owada. Pajęcze przedstawienie dobiegło końca.
Brwi blondynki powędrowały ku górze. Tylko zaglądnę. Szybko. Co się może stać. Przekonywała się w duchu. Wspięła się na zesztywniałych z zimna palcach, dygocąc w mokrych ubraniach, które przyklejały się jej do ciała. A przynajmniej chciała wierzyć, że to właśnie było powodem.
Przylgnęła czołem do szyby. Niebieskie spojrzenie błądziło po wnętrzu pomieszczenia. Jasne oczy zachłannie chłonęły każdy detal. Zapamiętała drogą zastawę stołową, kilka pustych butelek Château Lafite Rothschild i intensywnie zielone tęczówki…?
Zamarła. Pod burzą ciemnych loków widoczna była piękna twarz; napięta szczęka i mocno zaciśnięte wargi.
Przyłapana. (!)
claudia corsini
Stawiała kroki powoli, marszcząc czoło w zbolałym grymasie. Gęste błoto wciągało stopy dziennikarki niczym ruchome piaski. Dlatego też za każdym razem, gdy tylko udało jej się wyswobodzić buty, ciężko wzdychała, przeklinając pod nosem. Kiedy szykowała się do akcji ( przeglądała Google Maps ), nie zwróciła szczególnej uwagi na obszar, jaki zajmowała posiadłość. Teraz jednak, przeciskając się między klombami, strasznie tego żałowała, dysząc niczym maratończyk na mecie.
Chłodne krople deszczu nacierała na nią z całą siłą. Zaróżowione policzki szczypały, jakby niesiona z wiatrem ciecz, przekształciła się w mikroskopijne igły. Była to - zdecydowanie - najgorsza ulewa, jakiej doświadczyła. Nad okolicą od trzech dni rozlegały się grzmoty, deszcz przyszedł jednak niespodziewanie. Akurat dzisiaj.
Przed oczami Lacey, niekoniecznie zamierzenie, jawiły się siedzące na latarniach gołębie, które widziała po drodze do dzielnicy willowej. Zastanawiała się, czy zdołały odlecieć, nim lunęło. A może wichura porwała ich drobne, zastygłe z zimna ciałka. Spadły gdzieś bezgłośnie na ziemię i zostały zapomniane. Mrugnęła, zaskoczona tym, że w czaszce wykwitła akurat ta myśl. Że czujność ustąpiła dziwacznej empatii.
Wydawało się jej, że znowu usłyszał dźwięk przejeżdżającego motocykla. Obejrzała się za siebie przez ramię, mrużąc oczy. Ledwie potrafiła dostrzec zniekształcone przez gwałtowne opady, otaczające działkę tuje. Niepewność zapiekła ją pod skórą. Blondynka poczuła, jak coś zaciska jej się w piersi. Jak to dawno zapomniane uczucie niepokoju, miesza się z czymś dotychczas nieuświadomionym. Jak zaczyna rozumieć, konsekwencje tego, co zrobiła.
Rzuciła się do biegu. Palące łydki przestały mieć znaczenie. Stały się bagatelne w obliczu intensyfikującego się strachu tudzież krążącej w żyłach adrenaliny. Niezdarnie wykonywała kolejne susy, ostatecznie wdzierając się do rozciągającego się pod oknami domu żywopłotu.
Abbott, poprawiwszy uprzednio zsuwającą się głowy czapkę New York Yankees, wyciągnęła dłoń, aby zapanować nad wprawionymi w ruch igliwiem. Bezskutecznie. Kołyszące się gałązki szorowały po wschodniej ścianie budynku.
Miała wrażenie, że rozsadzi ją od środka. Czuła się tak, jakby skrajne emocje rozrywały jej drobne ciało. Z jednej strony chciała wybuchnąć śmiechem, kiedy wyobraziła sobie, że musiała wyglądać komicznie - skryta za gęstwiną, skanowała zadbany ogród, niczym wypatrująca zagrożenia surikatka. Z drugiej zaś, chciała tylko płakać na myśl o tym, że musiało wisieć nad nią jakieś przekleństwo. Jak bowiem wytłumaczyć miała całego tego pecha?
Wtem zobaczyła pająka. Zmierzał w stronę rozpinającej się między iglakami pajęczyny. Był obrzydliwy. Szarobury z wielkim krzyżem na odwłoku. Mimo to nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Roziskrzone spojrzenie sunęło po włochatym ciałku stawonoga. Przyglądała się jego nóżkom i wspominała każdego swojego kochanka, między którego kolanami klęczała.
Ogromny abdomen sprawił, że w głowie Lacey, wykluła się wizja idealnego świata. Świata bez Blackwell. Zamiast pajęczej mordki (?) widziała drwiący uśmieszek kurwy Lily. W chwili poczuła, jakby jakiś dziki kot próbował wydostać się z jej klatki piersiowej. Nagła wściekłość spowodowała, że miała ochotę rozdeptać pająka. Poczuć, jak zewnętrzne powłoki ustępują pod jej butem. Jak eksploduje, a trzewia wylewają się na chodnik.
Zgarbiła się nieco, jakby przytłoczona ciężarem myśli. Przesunęła dłonią wzdłuż twarzy, wolno, teatralnie wręcz, tak, jak gdyby wierzyła, że to właśnie dana czynność wymiecie z jej głowy chęć mordu. Pająki to przyjaciele, a kurwisko dostanie za swoje. Karma wraca. Tłumaczyła sobie w myślach, wędrując wzrokiem po mokrej pajęczynie.
W samym środku pajęczej sieci zawisła niewielka mucha. Jeszcze żyje, pomyślała Lacey, zauważając, jak poruszyła skrzydełkiem. Chociaż równie dobrze mogłoby poruszyć nim delikatne podmuchy wiatru. Pająk już się do niej zbliżał. Zakrył ją swoim ciemnym cielskiem i znieruchomiał. Przez chwilę Abbott gryzło sumienie, że nie zrobiła nic, aby jej pomóc. Zamiast tego z zafascynowaniem przyglądała się, jak czarne szczęki rozrywają owada. Pajęcze przedstawienie dobiegło końca.
Brwi blondynki powędrowały ku górze. Tylko zaglądnę. Szybko. Co się może stać. Przekonywała się w duchu. Wspięła się na zesztywniałych z zimna palcach, dygocąc w mokrych ubraniach, które przyklejały się jej do ciała. A przynajmniej chciała wierzyć, że to właśnie było powodem.
Przylgnęła czołem do szyby. Niebieskie spojrzenie błądziło po wnętrzu pomieszczenia. Jasne oczy zachłannie chłonęły każdy detal. Zapamiętała drogą zastawę stołową, kilka pustych butelek Château Lafite Rothschild i intensywnie zielone tęczówki…?
Zamarła. Pod burzą ciemnych loków widoczna była piękna twarz; napięta szczęka i mocno zaciśnięte wargi.
Przyłapana. (!)
claudia corsini
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
lacey
-
I’m cryin' while I’m cummin'nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
I
— Tak? — brunetka zazgrzytała zębami, leniwie podnosząc lewą brew — Nie wspominałeś, że bierzesz urlop.
Kurwa, zawsze to samo. Sierpień od zawsze był ulubionym miesiącem Corsini. Wiązały się z nim same dobre wspomnienia: jej urodziny, pierwszy w życiu koncert, utrata dziewictwa z Matthiasem z sąsiedztwa. Samo wspomnienie olbrzymiego wzrostem chłopaka wywołało na jej twarzy rumieniec. Chociaż jego wizerunek kojarzył się z szorstkością, w rzeczywistości Claudia nigdy później nie czuła się tak zaopiekowana. Wypielęgnowane dłonie obecnego małżonka były chłodne, a każdy ruch nastawiony na własną satysfakcję. Zakochany w tanich trunkach gówniarz podniósł poprzeczkę tak wysoko, że tylko dotyk drugiej kobiety mógł w pełni zadowolić wymagającą Corsini. Sypianie z przedstawicielkami płci pięknej nie było zdradą, a przynajmniej nie pod nieobecność męża. Ten z kolei nieobecny był niemal zawsze, co niebywale odpowiadało ciemnowłosej.
— Biorę go co roku.
— I co roku informujesz o tym z wyprzedzeniem.
— W tym chciałem zrobić ci niespodziankę.
No, kurwa, zajebista niespodzianka. Claudia zdobyła się na wymuszony uśmiech, obserwując poczynania Williama. Przeglądał się w lustrze jej toaletki, stale podziwiając wszystko, co nienaturalne. Uparcie trzymał się uciekającej przed nim młodości, wstrzykując w czoło kwas, usuwając laserowo owłosienie i łykając niebieskie tabletki. Z każdym przyjętym mililitrem botoksu wyglądał coraz gorzej i wydawał się coraz głupszy.
— Ostatni raz zaskoczyłeś mnie, gdy postanowiłeś mi się oświadczyć — a potem twój bachor zaginął i nie mogłam cieszyć się wakacjami — i wszyscy wiemy, co stało się potem.
Claudia przez milisekundę żałowała swojego żartu. Dostrzegła cień bólu przebiegający po ojcowskiej twarzy. Zaginięcie jedynego męskiego potomka musiało przysporzyć cierpienia porównywalnego z tym, które Corsini odczuwała każdego dnia budząc się obok chrapiącego potwora. Odchrząknęła cicho, odsuwając na bok współczucie. Bill w jednym miał rację – każdy sierpień upływał im w uciążliwej atmosferze, tym samym odbierając mu miano najlepszego miesiąca w roku.
Podniosła się z miękkiego materaca, zaciskając mocniej wiązanie satynowego szlafroka. Powolnym krokiem podeszła do swojego obślizgłego ropucha i złożyła pocałunek na jego policzku. Pachniał dobrze, lecz lodowata, nadgryziona zębem czasu – pomimo wielkich chęci i starań – cera odbierała mu w oczach żony całe człowieczeństwo. Wyszła, wycierając wargi w miękki rękaw. Potrzebowała czegoś mocniejszego, aby zdezynfekować kształtne usta i zbolałe serce. Nie lubiła schadzek poza domem, bo wymagały od niej więcej energii, niż detektywi włożyli w próby odnalezienia pięcioletniego Bena.
— Pierdolony ojciec roku. Szkoda, że nie pamięta o bliźniaczkach — szeptała pod nosem, kierując się do kuchni. Nie przepadała za pasierbicami, a nawet wolałaby, żeby to właśnie one zostały wtedy porwane. Porwane, bo właśnie taką teorię uważała za najbardziej prawdopodobną. Nieznośne studentki ciągle dawały o sobie znać, dzwoniąc do ciężko pracującego taty, by prosić o zasilenie kont. Im starsze były, tym więcej chciały, a to, w połączeniu z szalejącą inflacją, stawiało Claudię w niewygodnej sytuacji.
Otworzyła lodówkę, wyjmując z niej butelkę wina. Odstawiła ją na blat wyspy kuchennej, by zaraz później ustawić obok niej lampkę. Wyjęła korek, z którym poprzedniego wieczoru stoczyła dwie walki – pierwszą, gdy nigdzie nie potrafiła znaleźć korkociągu, a drugą, gdy próbowała włożyć go z powrotem do szyjki.
— Świetnie — krótki komentarz opuścił jej ciało, gdy w kieliszku oprócz bordowej cieczy znalazła się ogromna mucha. Musiała pływać w winie całą noc i na tę myśl Corsini zrobiło się niedobrze.
Chwyciła za nóżkę lampki i z całą irytacją wylała jej zawartość do zlewu. I wtedy zobaczyła ją. Niebieskość kobiecego spojrzenia przyciągnęła jej uwagę niczym magnes. Elektryzujące, lekko wystraszone oczy należały do nieznanej blondynki. Corsini zmarszczyła brwi, powolnie odkładając szkło, jakby chciała podarować intruzowi możliwość ucieczki. Dziewczyna ani drgnęła. Brunetka zwinnym ruchem otworzyła okno, na którym widniał odcisk czoła nieproszonego gościa.
— Ty jesteś jakaś ułomna? — odezwała się chłodnym tonem, mierząc wzrokiem jej sylwetkę. Wyglądała okropnie i tylko czarne kreski na powiekach sugerowały, że miała dach nad głową — Kochanki mojego męża wchodzą głównymi drzwiami, nie powiedział ci o tym, gdy podał ci nasz adres?
Szczupła, wysoka blondynka o tajemniczym spojrzeniu mogła podobać się Williamowi. Gdyby wysuszyć jej włosy, dać świeże ubrania i pomalować usta na głęboki karmazyn, mogłaby podobać się każdemu.
— A jeśli chciałaś się włamać, powinnaś uciekać, zanim przyjadą psy. Ale wciąż tu stoisz… Potrafisz mówić? Czego chcesz? — pomimo dziwnego zawieszenia, kobieta sprawiała wrażenie absolutnie zdrowej na umyśle, dlatego ciekawość Claudii wzrastała z każdą kolejną sekundą milczenia.
lacey abbott
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
claudia