

Ojciec powtarzał jej wielokrotnie, że jego małżeństwo z ich matką było pomyłką. Czasami mówił też, że rozstanie i wyjazd nie były jego winą albo zapewniał, że niebawem wszystko się ułoży. Nie czuła się przekonana jego słowami, ale przynajmniej mówił i próbował jej cokolwiek tłumaczyć. Kiedy raz za razem musiał jeździć na rozprawy rozwodowe, zazwyczaj trafiała do dziadków, a oni zachowywali się tak, jakby nic się nie stało i jakby matka i jego drugie dziecko nigdy nie istniały. Po około roku od wyjazdu tamtej dwójki, Bea zauważyła, że wszystkie zdjęcia ich czwórki zniknęły z domu, a puste ramki wypełniły fotografie przedstawiające wyłącznie ją i ojca. Było jej przykro, bo nie wyobrażała sobie, żeby kogoś tak po prostu wymazać z życia i zapomnieć o jego istnieniu, ale nigdy nie zadawała na ten temat pytań.
Nienawidziła chwili, w której podjęła decyzję, by wyjechać. Nienawidziła wiele różnych rzeczy, różnych chwil i różnych decyzji, ale ta wybijała się najmocniej, kiedy kolejne dni płynęły, a Bea przemierzała średnio znajome uliczki miasta, które dotąd znała głównie z opowieści. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek byli tutaj na dłużej – może kiedy byli bardzo mali? Bez wątpienia nigdy nie była tu z ojcem, to wiedziała na pewno; po tym, jak wyjechali, jego domem stał się Montreal i nigdy nie opuszczał go, jakby poza granicami miasta czyhało na niego niebezpieczeństwo. Bez względu na to, jak bardzo nie byliby różni, miała coś po nim – sama unikała takich miejsc jak ognia. Dlaczego zatem tu? Musiałaby przecież być zdesperowana, by tak po prostu rzucić wszystko i zostać tu na dłużej. I w istocie, była. Była zdesperowana i cholernie przerażona.
Szybko zrozumiała, że Vancouver nie miało nic wspólnego z romantycznym wyobrażeniem o „nowym początku”. Mężczyzna, u którego się zatrzymała, mieszkał na dziesiątym piętrze wieżowca z widokiem na cieśninę oceanu spokojnego, a jego mieszkanie pachniało zawsze tym samym: ostrą mieszanką kawy i wody kolońskiej. Był dla niej uprzejmy, nawet czuły, ale w jego spojrzeniu wyczuwała oczekiwanie, jakby fakt, że sfinansuje jej przyszłość, dawał mu prawa, których ona nigdy nie obiecywała. Nigdy go nie kochała – nie próbowała nawet wmówić sobie, że to możliwe. Kochała za to to, co dzięki niemu mogła zyskać: pewność, że nie zostanie uwięziona w ciele, którego nienawidziła, tak jak była uwięziona w domu ojca. Na początku czuła się jak intruz; jego znajomi, dobrze ubrani, pewni siebie, zdawali się traktować ją jak ozdobę, którą przywiózł, by każdemu ją pokazać. Ale znosiła to, zaciskała zęby, uśmiechała się, a nawet starała się okazywać mu to, czego tak bardzo łaknął: czułość, zainteresowanie.
Kiedy światła gasły, wracała do laptopa, do znanego kodu i projektów stron internetowych, które z czasem zaczęły przynosić jej pierwsze poważniejsze pieniądze. To była jej strefa komfortu: świadomość, że nawet jeśli on się od niej odwróci, nie zostanie z niczym. Coraz mocniej zakorzeniała się w mieście, ale nie w jego ramionach: Vancouver było obce i przytłaczające, z hałasem, którego nie potrafiła uciszyć nawet w nocy i z ludźmi, którzy nigdy nie patrzyli jej prosto w oczy, ale mimo to zaczęła odnajdywać w nim przestrzenie dla siebie. Kawiarnie, gdzie mogła przysiąść nad pracą, zaułki z muralami, które przypominały jej, że ktoś także czuł się tu obcy, sklepy, których nie sposób byłoby znaleźć gdzieś indziej. Z czasem poczuła, że jej obecność w tym mieście nie sprowadza się do roli czyjejś podopiecznej. Klientów przybywało, a każdy projekt sprawiał, że była krok bliżej do niezależności. Hormony brała regularnie, teraz bez strachu, że ojciec znajdzie fiolkę schowaną w szufladzie. Była jeszcze daleko od miejsca, w którym chciała być – ale pierwszy raz w życiu poczuła, że jej ciało i jej wybory należą naprawdę do niej.
Dawała sobie czas. Doskonaliła uniki, kiedy jego prośby były zbyt poważne i zbyt odległe od jej wizji na to, jak miało wyglądać jej życie. Wiedziała, że docierają do punktu, kiedy będzie musiała powiedzieć mu prawdę, sprowadzić go na ziemię, zniszczyć te wszystkie plany i marzenia, które on dla nich wysnuł, ale im dłużej to przeciągała, tym więcej pewności nabierała. Kiedy postanowiła wreszcie postawić sprawy jasno, na jej koncie w banku znajdowała się już spora suma pieniędzy: takich, które zarobiła sama. Powiedziała mu prawdę w przeddzień Święta Dziękczynienia, bez planu, że to będzie właśnie ten dzień: nie obyło się bez kłótni, łez i próśb, ale kiedy następnego dnia jego rodzina zasiadała do świątecznego stołu, ona była w samolocie do Ontario.
Po raz drugi zaczęła swoje życie od nowa, ale tym razem na własnych zasadach. Przeskok z funkcjonowania w luksusie do oszczędnego podejścia był trudny, ale wiedziała doskonale, że nie miała żadnego innego wyboru. Skupiała się na sobie: na tym, że jej droga do celu, który przed laty wyznaczyła, była na ostatniej prostej. Dostała pracę, o której nawet nie ośmieliła się marzyć, a także poznała... kogoś. Po raz pierwszy miała wrażenie, że druga osoba nie ma wobec niej niemożliwych oczekiwań, że docenia ją za to, jaka jest, a nie za to, jaka może być. Czuła spokój, akceptację i zrozumienie: nie tylko z jego strony, ale także ze strony jego bliskich i rodziny. Jego przyjaciel stał się jej przyjacielem. Jego rodzice traktowali ją jak własną córkę. Wszystko zaczęło się układać; może momentami ten stan rzeczy ją zaślepia, sprawia, że traci czujność, ale na chwilę obecną nie potrafi zmusić się do uważności: wszystko jest po prostu dobrze.