-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Życie Elsie od kilku lat płynęło według dobrze znanego jej schematu. Wstawała rano, przygotowywała się do kolejnego długiego dyżuru, wracała do domu, do odgrzewanej chińszczyzny sprzed dwóch dni i wycieńczona kładła się spać. Nie pozwalała sobie na zbyt wiele przestrzeni w swoim życiu, jakby w momencie, w którym jej spodnie nasiąknęły brunatną plamą i straciła tę małą istotę, straciła również siebie, Elsie. Tą, która potrafiła śmiać się zaraźliwie, zabawiać dowcipem i tańczyć boso w kuchni do wyświechtanej piosenki puszczonej w radio. Teraz w jej życiu była jedynie przestrzeń dla doktor Maynard.
Kark zesztywniał, odczuwając dwunastą godzinę dyżuru, kiedy stała w pokoju socjalnym z tekturowym kubkiem kawy w dłoni. Palce drugiej zaciskały się na zgięciu między szyją a barkiem, jakby chciała, chociaż częściowo rozluźnić napięcie. Chwila przerwy, moment na złapanie oddechu i upicia dwóch łyków kawy, która wciąż była przyjemnie ciepła. Myślami wracała do jednego ze swoich pacjentów. Starała się nie angażować emocjonalnie, ale coś w przejęciu, z jakim rodzice słuchali jej, gdy omawiali możliwe drogi leczenia ich synka, sprawiało, że nie potrafiła zachować tej profesjonalnej obojętności w stu procentach.
Wtedy do środka weszła pielęgniarka, która przyniosła jej zalecenia chirurg po wstępnym zbadaniu chłopca. Operacja. Przecież to niedorzeczne, wskaźniki dawały jeszcze pole manewru i szansę na wyprowadzenie pacjenta na prostą za pomocą antybiotyków, a rodzice wyraźnie zastrzegali, że chłopiec źle znosi narkozę i długo dochodzi po niej do siebie. Jednakże prawdziwa złość wkradła sie w jej żyły, gdy zobaczyła nazwisko lekarza, który miał wydawać opinię. Celia Maynard. Chyba los postanowił sobie z niej wyjątkowo okrutnie zakpić. - Dziękuję, Holly - zwróciła się jedynie w stronę pielęgniarki i duszkiem dopiła kawę, nie zważając na to, że jeszcze parzyła przełyk, po czym zbyt energicznie wyrzuciła kubek do śmietnika.
Z podobną energią przemierzała szpitalne korytarze, żeby na oddziale chirurgii dziecięcej odnaleźć swoją młodszą siostrę. - Czy ty zwariowałaś już do reszty? - żadnego cześć, żadnego co u ciebie, czy masz chwilę, za to ostre jak brzytwa pytanie i równie harde spojrzenie nieco zmęczonych oczu. - Ta operacja nie jest konieczna i doskonale o tym wiesz. Rodzice chcą jej uniknąć i możemy spróbować oszczędzić dziecku narkozy - chociaż najwyraźniej nie wiedziała, skoro wydała zalecenie wykonania zabiegu. - Ja rozumiem, że ciężko jest sobie odpuścić okazję do krojenia i może chcesz się popisać przed przełożonym, ale nie kosztem komfortu mojego pacjenta i jego rodziców - prawdopodobnie wypluwała teraz oskarżenia bez pokrycia, bazując na stereotypach krążących o chirurgach w medycznym środowisku, jakoby ci nie mogli odmówić sobie szansy na operację. A podciąganie negatywnych cech pod nazwisko siostry przychodziło jej niezwykle łatwo.
Celia Maynard
Kark zesztywniał, odczuwając dwunastą godzinę dyżuru, kiedy stała w pokoju socjalnym z tekturowym kubkiem kawy w dłoni. Palce drugiej zaciskały się na zgięciu między szyją a barkiem, jakby chciała, chociaż częściowo rozluźnić napięcie. Chwila przerwy, moment na złapanie oddechu i upicia dwóch łyków kawy, która wciąż była przyjemnie ciepła. Myślami wracała do jednego ze swoich pacjentów. Starała się nie angażować emocjonalnie, ale coś w przejęciu, z jakim rodzice słuchali jej, gdy omawiali możliwe drogi leczenia ich synka, sprawiało, że nie potrafiła zachować tej profesjonalnej obojętności w stu procentach.
Wtedy do środka weszła pielęgniarka, która przyniosła jej zalecenia chirurg po wstępnym zbadaniu chłopca. Operacja. Przecież to niedorzeczne, wskaźniki dawały jeszcze pole manewru i szansę na wyprowadzenie pacjenta na prostą za pomocą antybiotyków, a rodzice wyraźnie zastrzegali, że chłopiec źle znosi narkozę i długo dochodzi po niej do siebie. Jednakże prawdziwa złość wkradła sie w jej żyły, gdy zobaczyła nazwisko lekarza, który miał wydawać opinię. Celia Maynard. Chyba los postanowił sobie z niej wyjątkowo okrutnie zakpić. - Dziękuję, Holly - zwróciła się jedynie w stronę pielęgniarki i duszkiem dopiła kawę, nie zważając na to, że jeszcze parzyła przełyk, po czym zbyt energicznie wyrzuciła kubek do śmietnika.
Z podobną energią przemierzała szpitalne korytarze, żeby na oddziale chirurgii dziecięcej odnaleźć swoją młodszą siostrę. - Czy ty zwariowałaś już do reszty? - żadnego cześć, żadnego co u ciebie, czy masz chwilę, za to ostre jak brzytwa pytanie i równie harde spojrzenie nieco zmęczonych oczu. - Ta operacja nie jest konieczna i doskonale o tym wiesz. Rodzice chcą jej uniknąć i możemy spróbować oszczędzić dziecku narkozy - chociaż najwyraźniej nie wiedziała, skoro wydała zalecenie wykonania zabiegu. - Ja rozumiem, że ciężko jest sobie odpuścić okazję do krojenia i może chcesz się popisać przed przełożonym, ale nie kosztem komfortu mojego pacjenta i jego rodziców - prawdopodobnie wypluwała teraz oskarżenia bez pokrycia, bazując na stereotypach krążących o chirurgach w medycznym środowisku, jakoby ci nie mogli odmówić sobie szansy na operację. A podciąganie negatywnych cech pod nazwisko siostry przychodziło jej niezwykle łatwo.
Celia Maynard
-
silence became her favorite way to speaknieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
005
Oświetlone naturalnym światłem korytarze kontrastowały z przygnębiającym widokiem sal wypełnionych dziećmi, kręcących się na niewygodnych materacach pod ciężarem grubych pieleszy; dzieci, które nie mogąc doczekać się powrotu do domu, szeptały do rodziców konspiracyjnie. Ich mruczenie łagodziło sygnał aparatury medycznej, szczęk metalu o metal oraz odgłos przewracanych kartek.
Dla Celine poranny obchód stał się codziennością; znosiła go biernie, podążając za ordynatorem oddziału dziecięcego — od łóżka do łóżka, od przypadku do przypadku, od człowieka do człowieka. Daleka była od zwracania na siebie uwagi — pogrążona w zadumie oraz niezainteresowana zabieraniem głosu zrażała do siebie pozornym niedbalstwem. Przełożeni powtarzali, że powinna pokazać więcej, tak jak pozostali rezydenci gonić za blichtrem oraz uznaniem, walczyć o swoje miejsce w zespole chirurgów. Hamowała się, jednak; podświadomie, jakby wiedziała, że każde osiągnięcie zostanie umniejszone przez męża; że okradnie ją z radości i brutalnie sprowadzi na ziemię.
Wczoraj operowała. Nie wskazano w jej kierunku palcem, nie wywołano imienia — zadecydował przypadek. To, że kadra została ograniczona do minimum, a harmonogram dyżuru splótł się z wezwaniem. Zabieg udał się — pilnowała precyzji w dłoniach, każdą komendę spełniała z należytą dbałością; krótkie życie, które nienaturalnie dobiegało końca zostało uratowane — a mimo to nie czuła ukojenia.
Sukces nie należał do niej, pracowało na niego kilka osób.
Wieści rozeszły się rano. O godzinie ósmej wszyscy na oddziale słyszeli o poobijanym chłopcu, którego matka zalewała się łzami na intensywnej terapii, a ojciec zdawał się nieobecny. Ci uzależnieni od adrenaliny lamentowali nad przedwczesnym powrotem do domu, pewni, że uczestnictwo w skomplikowanej operacji gwarantowało lawinę gratulacji oraz uznanie przełożonych. Zawiść wisiała w powietrzu, namacalna, widziana w spojrzeniach i odczuwana półsłowach. Momentami zastępowało ją współczucie, a nawet zdruzgotanie — przypadki rodzicielskiego zaniedbania zawsze poruszały serce.
Gdy Elisabeth dopadła do niej, sprawdzała wypisane przez kierownika specjalizacji skierowanie na badania. Czyniła to dostatecznie skrupulatnie, że posądzić można ją było o emocjonalne zaangażowanie; nosiła w sobie coś głęboko osobistego — prawdziwe zrozumienie, co oznacza strach. Doskonale znała przemoc, jej rytm oraz konsekwencje; rozpoznawała ją w napiętych mięśniach partnera, w jego brązowych oczach zasnutych gniewem, które nie widziały nic poza obiektem frustracji.
Czasami prowokowała męża — udawała, że nie zauważa ostrzeżenia w głosie, by odezwać się tam, gdzie oczekiwał milczenia. Targowała się o przestrzeń oraz niezależność, choć nie chciał spuszczać jej z oczu. Bratała się ze współpracownikami, wiedząc, że pragnie jej wyłącznie dla siebie. Dziecko było prostsze w obsłudze — bezbronne, niewinne, wrzucone w świat przemocy, której nie potrafiło pojąć ani nazwać. Celine rozumiała swe poruszenie — tylko tym razem obdarła je z usprawiedliwienia dla oprawcy.
— Krzycz głośniej, być może nie wszyscy cię słyszeli — mruknęła z przekąsem, poniekąd zirytowana siostrzaną brawurą, a już na pewno tonem rzucanych w jej stronę oskarżeń. Potrzebowała dłuższej chwili na ich rozumienie; jej wypielęgnowana brew powędrowała do góry — nie wiedziała, o którego pacjenta chodzi i nie planowała zgadywać. Bez ostrzeżenia wyciągnęła z rąk Elisabeth medyczną dokumentację, śledząc wzrokiem tekst, dopóki nie znalazła swego imienia.
— Zarekomendowałam operację, ale zrobiłam to dopiero po rozmowie z Collinsem. Idź do niego, jeśli nie zgadzasz się z planem leczenia. Może rozbawi go twoja niesubordynacja — odparła oschle, puszczając mimo uszu siostrzaną reprymendę. Nie przejęła się również tym, że przed chwilą podważono racjonalność jej umysłu — chciała uciec, zakończyć ich rozmowę, zanim rozpoczęła się na dobre.
elisabeth maynard
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
gall anonim
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Być może emocje były zbyt duże, być może myśli zaprowadziły ją w miejsca, z których niełatwo uciec, szczególnie jeżeli nie było się w pełni świadomym, że się do nich dotarło. Natomiast, gdy rozpoczęła ryzykowną grę, w której postawiła się na miejscu rodziców dziecka, nie było już ucieczki.
Nie była matką. Była prawie matką, niedoszłą matką, kobietą niezdolną do powołania na świat dziecka, ale gdyby jednak była, gdyby ta mała istota rozwinęła się pod jej sercem i zechciała przyjść na świat, to z pewnością walczyłaby o jej dobro za wszelką cenę. Tak, jak rodzice małego chłopca, którzy drżeli w obawie przed operacją, przed efektami ubocznymi. Być może gdyby wyniki były gorsze, gdyby małżeństwo nie wykazało się szybką reakcją, a operacja byłaby konieczna, to w ogóle nie zająknęłaby się o alternatywie, ale tu? Tu jeszcze mieli czas na uniknięcie długiej, pooperacyjnej rekonwalescencji, mieli przestrzeń na to, aby nie zabierać dziecku dzieciństwa, skazując na kolejne długie tygodnie, o ile nie miesiące spędzone w łóżku.
Myśli buzowały pod czaszką, dudniąc jej w uszach. Gubiła rezon, ten lodowaty spokój, który na co dzień stanowił jej maskę, jedyną linię obrony między światem zewnętrznym, który bezlitośnie rozbijał się o jej sylwetkę a burzą, która nieustannie trwała w niej.
Spojrzenie nie miało zamiaru łagodnieć, kiedy wbijała je w sylwetkę siostry, jak zwykle znudzonej, obojętnej, trochę niedbałej w swojej postawie, co dodatkowo drażniło każdy zmysł Elsie. Bowiem starsza Maynard upodobała sobie porządek i zaangażowanie, wychodziła na korytarze z misją, oddając pracy całą siebie, bo nic innego jej nie pozostało, ostatnią istotną cząstkę siebie, należącą do świata zewnętrznego zostawiła w mieszkaniu, które niegdyś dzieliła z Marlonem. — Z przyjemnością, myślę, że wszyscy powinni usłyszeć — być może było to dziecinne, w pewien sposób zabawne, gdyby nie fakt, że nie chodziło o siostrzany spór o sukienkę, czy podebrane kosmetyki, a o czyjeś życie, które z zaufaniem powierzono w ich ręce.
Ucieczka, powinna się tego spodziewać. Jej siostra zawsze uciekała, najpierw w swoje pierwsze małżeństwo, później daleko od niej, kiedy potrzebowała jej najbardziej, może kiedy potrzebowała jej ten jeden, jedyny raz. — Cóż, mnie bawi wasza ignorancja wobec preferencji i komfortu pacjenta oraz jego okresu rekonwalescencji, więc może pośmiejemy się razem — już od jakiegoś czasu i próbowała przekonać samą siebie, że nie obchodziło ją życie Celii, że mogła je rujnować, skoro takie było jej życzenie, ale nie mogłaby spać w nocy, wiedząc, że konsekwencje będzie ponosić niewinne dziecko. I to tylko dlatego, że ktoś nie umiał spojrzeć na cały obraz, skupiając się jedynie na fragmencie. Naprawdę nie miała zamiaru gonić za Collinsem, który, aby ją zbyć, zapewne odesłałby ją z powrotem do Celii. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, wciąż nie spuszczając wzroku. — Nie mam zamiaru biegać po wydziale, niezbyt obchodzi mnie, z kim się konsultowałaś, bo to twoje nazwisko jest pod rekomendacją zabiegu. I może, zamiast zasłaniać się kimś innym, wzięłabyś za to odpowiedzialność. Rozmawiałaś w ogóle z rodzicami pacjenta? Zapoznawałaś się z informacją, dlaczego odradzam zabieg? — napięcie nie znikało z jej głosu. Mimo wszystko chciała to załatwić najkrótszą drogą. Zmienić rekomendację, wdrożyć leczenie antybiotykiem, ale jeżeli się nie uda, to nie miałaby oporu, żeby pchnąć sprawę wyżej.
Celia Maynard
Nie była matką. Była prawie matką, niedoszłą matką, kobietą niezdolną do powołania na świat dziecka, ale gdyby jednak była, gdyby ta mała istota rozwinęła się pod jej sercem i zechciała przyjść na świat, to z pewnością walczyłaby o jej dobro za wszelką cenę. Tak, jak rodzice małego chłopca, którzy drżeli w obawie przed operacją, przed efektami ubocznymi. Być może gdyby wyniki były gorsze, gdyby małżeństwo nie wykazało się szybką reakcją, a operacja byłaby konieczna, to w ogóle nie zająknęłaby się o alternatywie, ale tu? Tu jeszcze mieli czas na uniknięcie długiej, pooperacyjnej rekonwalescencji, mieli przestrzeń na to, aby nie zabierać dziecku dzieciństwa, skazując na kolejne długie tygodnie, o ile nie miesiące spędzone w łóżku.
Myśli buzowały pod czaszką, dudniąc jej w uszach. Gubiła rezon, ten lodowaty spokój, który na co dzień stanowił jej maskę, jedyną linię obrony między światem zewnętrznym, który bezlitośnie rozbijał się o jej sylwetkę a burzą, która nieustannie trwała w niej.
Spojrzenie nie miało zamiaru łagodnieć, kiedy wbijała je w sylwetkę siostry, jak zwykle znudzonej, obojętnej, trochę niedbałej w swojej postawie, co dodatkowo drażniło każdy zmysł Elsie. Bowiem starsza Maynard upodobała sobie porządek i zaangażowanie, wychodziła na korytarze z misją, oddając pracy całą siebie, bo nic innego jej nie pozostało, ostatnią istotną cząstkę siebie, należącą do świata zewnętrznego zostawiła w mieszkaniu, które niegdyś dzieliła z Marlonem. — Z przyjemnością, myślę, że wszyscy powinni usłyszeć — być może było to dziecinne, w pewien sposób zabawne, gdyby nie fakt, że nie chodziło o siostrzany spór o sukienkę, czy podebrane kosmetyki, a o czyjeś życie, które z zaufaniem powierzono w ich ręce.
Ucieczka, powinna się tego spodziewać. Jej siostra zawsze uciekała, najpierw w swoje pierwsze małżeństwo, później daleko od niej, kiedy potrzebowała jej najbardziej, może kiedy potrzebowała jej ten jeden, jedyny raz. — Cóż, mnie bawi wasza ignorancja wobec preferencji i komfortu pacjenta oraz jego okresu rekonwalescencji, więc może pośmiejemy się razem — już od jakiegoś czasu i próbowała przekonać samą siebie, że nie obchodziło ją życie Celii, że mogła je rujnować, skoro takie było jej życzenie, ale nie mogłaby spać w nocy, wiedząc, że konsekwencje będzie ponosić niewinne dziecko. I to tylko dlatego, że ktoś nie umiał spojrzeć na cały obraz, skupiając się jedynie na fragmencie. Naprawdę nie miała zamiaru gonić za Collinsem, który, aby ją zbyć, zapewne odesłałby ją z powrotem do Celii. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, wciąż nie spuszczając wzroku. — Nie mam zamiaru biegać po wydziale, niezbyt obchodzi mnie, z kim się konsultowałaś, bo to twoje nazwisko jest pod rekomendacją zabiegu. I może, zamiast zasłaniać się kimś innym, wzięłabyś za to odpowiedzialność. Rozmawiałaś w ogóle z rodzicami pacjenta? Zapoznawałaś się z informacją, dlaczego odradzam zabieg? — napięcie nie znikało z jej głosu. Mimo wszystko chciała to załatwić najkrótszą drogą. Zmienić rekomendację, wdrożyć leczenie antybiotykiem, ale jeżeli się nie uda, to nie miałaby oporu, żeby pchnąć sprawę wyżej.
Celia Maynard