

System długo nie potrafił zaopiekować się osieroconym chłopcem. Santana zmieniał bidule (bo blizna na policzku nie była atrakcyjna dla rodziców adopcyjnych) jak rękawiczki – wyszydzany wikłał się w bójki albo uciekał, żeby się szwendać, czym podpadał siostrom zakonnym, wychowawcom i nauczycielom. Nie miał jeszcze szesnastu lat, kiedy właściwie cały świat postawił na nim krzyżyk. Zdawało się, że jego powołaniem jest bandyterka i że jeśli przed 25-tym rokiem życia nie skończy w kryminale, to tylko dlatego, że trafi do piachu; system za dobrze znał takie przypadki. Los jednak wreszcie postanowił mu trochę pomóc. Kradnąc auto na stacji benzynowej, Moe nie miał pojęcia, że to jego właściciel uratuje mu życie. Porucznik Sanders był emerytowanym żołnierzem amerykańskiej armii – po tym jak stracił nogę podczas „Pustynnej Burzy”, popadł w depresję i to dopiero praca z trudną młodzieżą pozwoliła mu odzyskać chęć do życia. Santana miał być jego kolejnym „projektem”. Wkrótce trafił do ośrodka na przedmieściach, w którym mieszkali podobni do niego – pozostawieni przez rodziców i olani przez system; źli, niepotrzebni, zawadzający.
Maurice wreszcie został zaopiekowany. Na wiele rzeczy było już za późno, bo rock’n’rollowcy zwykle żyją szybko, ale całą resztę udało się uratować. Porucznik Sanders trafił do niego, bo miał podobne doświadczenia, bo potrafił słuchać i bo nie prawił banałów. Zafascynowany historiami o Wietnamie i Zatoce Perskiej, o trudach szkoleń i bazach na Hawajach czy Bahamach, Moe wyobrażał sobie zimne fale w „piekielnym tygodniu”, skoki ze spadochronem i świszczenie przelatujących nad głową kul. Innej szansy na uczciwe życie dla siebie nie widział; innego życia sobie nie wyobrażał. Chciał tylko skończyć liceum, a potem pierwszy raz w życiu podjąć w pełni świadomą, dojrzałą decyzję.
I właśnie wtedy padły dwie wieże, a marzenia zamieniły się w obowiązek.
Wojsko dało mu wszystko to, czego brakowało mu w dzieciństwie: rodzinę, zasady i cel; dało też niezły wycisk, niezliczone siniaki czy otarcia i kilka wspomnień zdolnych złamać nawet najtwardszy charakter, ale to nie była cena, której nie chciałby zapłacić. Było warto. Było warto dla euforii zwycięstwa, kiedy linia frontu przesuwała się do przodu i dla uzależniających skoków adrenaliny, gdy grad kul zasypywał prowizoryczne umocnienia, ale przede wszystkim dla pełnych wdzięczności spojrzeń ludzi, którzy jeszcze do niedawna patrzyli na niego (na nich) jak na wrogów. Nie sposób opisać satysfakcję z wykopanej studni, wykarmionych dzieci albo uwolnienia porwanych dziewcząt. Santana w końcu dorośnie i zrozumie, że to wszystko to zaledwie margines (i w dodatku bardziej szlachetny) działań na bliskim wschodzie, ale jego własna wojna polegała właśnie na tym. To była najwyższa pora, żeby zadośćuczynić za wszystko to, co popsuł jako ten wściekły smarkacz.
Nic dziwnego zatem, że kiedy syn członka jego zespołu urodził się chory, Moe stanął w pierwszej linii pomocowej inicjatywy. W kraju angażował się we wszystkie zbiórki, kiermasze i aukcje (tak zresztą poznał swoją przyszłą-ale-teraz-już-byłą żonę), a kiedy okazało się, że to za mało, bez wahania nadepnął na granicę oddzielającą dobro od zła, kładąc na szali swoją reputację, karierę i może nawet wolność. „Małe Atlantic City” otworzyło się w willowej dzielnicy okupowanej Falludży już podczas następnej tury. Jaskinia nielegalnego hazardu zajęła stary posterunek policji i proponowała klientom cały przekrój uciech – od pokera i ruletki, przez obstawianie meczów, aż po walki kogutów, a oprócz tego różnoraką kontrabandę, alkohol i domowy posiłek. Wkrótce w kasynie bawili się wszyscy – lokalni możnowładcy, drobni przestępcy czy miejscowa władza, ale także amerykańskie wojsko z dowództwem na czele (mniej lub bardziej świadomie przymykając oko). Pieniądze płynęły więc szerokim strumieniem, a koszty leczenia przestały być tak bardzo nieosiągalne; kto wie – może nawet udałoby się zaoszczędzić na stypendium, gdyby nie wojskowy humvee przegrany w karty przez jednego z kapitanów. Santana położył głowę pod topór sam, chociaż jego zespół próbował mu to uniemożliwić i lojalnie poddać się karze razem z nim. Jako dobry dowódca jednak, Moe nie miał prawa się na to zgodzić. Odpowiedział głową – nie wyleciał co prawda na bruk ani nie trafił do więzienia, ale za to trafił do czyśćca: stracił jakiekolwiek szanse na dalszy rozwój kariery, został zepchnięty na boczny tor i oddelegowany do działań uwłaczających każdemu, prawdziwemu Rangerowi.
Maurice został… niańką. Miał się opiekować agentami DEA, którzy prowadzili swoje operacje w Wenezueli i przy okazji udzielać im lekcji wojskowego rzemiosła; tak, aby kiedyś mogli zadbać o siebie sami. I chociaż od samego początku nic na to nie wskazywało, ten rodzaj służby przypadł mu do gustu. Był to zupełnie inny rodzaj satysfakcji, ale doznania też były zupełnie inne. Teraz frajdę przynosił przejęty transport, przyskrzyniony sicario, zlikwidowany dom publiczny albo zdjęcie zrobione nigdy wcześniej niewidzianemu publicznie bossowi. Ponieważ więc nic nie wskazywało na to, żeby mógł jeszcze kiedykolwiek wrócić w łaski dowództwa, Moe (z bólem serca) zrezygnował ze służby w wojsku i zabrał swoje talenty do akademii w Quantico, żeby za jakiś czas wrócić na południe już jako pełnoprawny agent.
Jego prywatna wojna z narkotykami nabrała rozmachu jednak dopiero za jakiś czas. Świeżo rozwiedziony wdał się w romans z boliwijską policjantką, którą lokalne władze oddelegowały do pomocy gringos; to był intensywny związek, ale zbudowany przede wszystkim na nienawiści do wspólnego wroga. Mimo jednak, że raczej nie miał przyszłości, to rozwijał się w zastraszającym tempie i w pewnym momencie zaczęło już pachnieć zaręczynami. Moe nigdy nie zdążył jednak klęknąć – choć uczciwie przestrzegali wszelkich środków ostrożności, w końcu znalazła się na ulicy bez konkretnego wsparcia i razem z kilkoma innymi policjantami oddała życie w strzelaninie z członkami kartelu, a co gorsza – okazało się, że lista ofiar była dłuższa o jeszcze jedną głowę. Nie tak miał się o tym dowiedzieć.
Z oczywistych względów – nigdy nie było mu dane się zemścić, ale to i tak nie przeszkodziło, żeby rzucił się w wir pracy. Prowadził różne dochodzenia – większe, mniejsze, w Meksyku, Wenezueli czy na Kubie, ale swoją „życiową sprawę” złapał dopiero w kraju; na urlopie. W jednym z kurortów na Florydzie natknął się na kumpla z czasów służby w wojsku, który okazał się pośredniczyć w przemycie towaru dla jednej z mafijnych rodzin z Toronto. Takiej szansy nie można było przegapić – misje pod przykrywką to niebezpieczny, ciężki kawałek chleba, ale tak mocna „legenda” bardzo rzadko spada z nieba. Decyzja mogła być oczywista – nieco ponad rok temu Santana zamieszkał w West End i zaczął żmudną wspinaczkę po drabince przestępczego półświatka Toronto jako silnoręki ochroniarz w gangu, zajmującym się handlem narkotyków.
- bliznę na policzku nosi na pamiątkę kamienia, którym trafił go starszy dzieciak z sąsiedztwa, zanim opieka społeczna zabrała go z domu. Profesja matki nie była owiana zbyt wielką tajemnicą, więc chociaż losy wielu chłopców z okolicy były do siebie zbliżone, bywał obiektem drwin i musiał się bronić.
- dzień zaczyna i kończy przeciwbólowymi. Mimo wielu kontuzji długo się przed tym bronił i zagryzał zęby, zdając sobie sprawę z zagrożeń uzależnieniem, ale odkąd przeniósł się do agencji ma za dużo wolnego czasu, żeby nie myśleć o bólu, więc uległ i posiłkuje się tabletkami.
- rozwodnik, niedoszły mąż, a także podwójnie niedoszły ojciec. Najmocniej przeżywał to po tym, kiedy zginęła jego narzeczona, ale z czasem pogodził się z losem i teraz chyba jest już nawet wdzięczny, że jednak nie udało się przekazać genów dalej. Po co z góry skazywać kogoś na niepowodzenie?
- ma sentyment do szaf grających i starych automatów do gier. Przywołują mu na myśl ostatnie pozytywne wspomnienia z matką w roli głównej – weekendowe przepustki z bidula, wycieczki do wesołego miasteczka czy malinową tartę na śniadanie, obiad i kolację – oraz swoje młodzieńcze włóczęgostwo. Do dziś pamięta kombinacje ciosów ze Street Fightera czy Mortal Kombat.