Zablokowany
23 y/o, 170 cm
Student/Złota Rączka w PATH
Awatar użytkownika
Don't try me. I'm the kindest rude person You'll ever meet.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiwhatever
postać
autor

Milo Francisco Rivera
Benjamin De Almeida
homeprofilebiopermits
Obrazek
data i miejsce urodzenia
14-08-2001 Ensenada, Meksyk
zaimki
On/Jego
zawód
Student elektrotechniki, dorywczo pracownik w punkcie naprawy sprzętu komputerowego
miejsce pracy
University of Toronto, PATH
orientacja
Biseksualny
dzielnica mieszkalna
Parkdale
pobyt w toronto
Od 05-08-2024 roku
umiejętności
Naprawi wszystko, co zawiera w sobie jakąkolwiek elektronikę, niekoniecznie legalnie pomoże ci odzyskać dostęp do „tego starego konta na xyz, do którego zapomniałeś hasła“, zajrzy pod maskę i jeżeli nie zaradzi na usterkę, to przynajmniej ją zdiagnozuje, pożyczy sobie to, co akurat miałeś w kieszeni w taki sposób, że nawet się nie zorientujesz i doprowadzi cię do szaleństwa w mniej niż godzinę. Ponadto posiada prawo jazdy i Chevroleta Malibu z 1980 roku, zwanego potocznie Klekotem. Samochód przeszedł w jego ręce gdy zaakceptowano jego podanie na studia i wniosek o stypendium, autem wcześniej jeździła jego prawna opiekunka - Estella Flores.
słabości
Zupełnie nie potrafi gotować, usiedzieć w miejscu dłużej niż parę minut, zamknąć mordy jak się rozgada, nawlec igły na nitkę, używać otwieracza do puszek, jeździć na łyżwach i określać, czy dany pomysł jest dobry czy zły. Poza tym nie jest mistrzem pierwszego dobrego wrażenia (z kolejnymi też bywa różnie).

Zabawa w chowanego


— Mamo, a Maria połamała mi kredki…!
Było nas jedenaścioro, a wliczając w to dwoje naszych rodziców - w sumie mocno parszywa trzynastka usiłująca utrzymać się na przedmieściach Ensenady, wszystko to na niecałych osiemdziesięciu metrach kwadratowych domu o ścianach z dykty i na dodatkowym metrażu obskurnego kampera stojącego w zaniedbanym ogródku. Ja z całego tego rozwrzeszczanego towarzystwa byłem najgłośniejszy, prawdopodobnie najruchliwszy i najmłodszy, jednak z tym faktem nie wiązała się żadna taryfa ulgowa. Nie mogliśmy pozwolić sobie na luksus dzieciństwa wyciągniętego z sitcomu o wzorowej rodzinie, rodzice nie mieli na to ani czasu ani pieniędzy, mieliśmy za to duży telewizor z nielimitowanym dostępem do kablówki (ale przy tak licznym gronie chętnych rzadko trafiała się okazja by obejrzeć coś, co spełniałoby oczekiwania kilkuletniego odbiorcy) i wyjątkowo zwinne dłonie, zdolne niepostrzeżenie sięgać na wysokie półki sklepowe i do cudzych kieszeni.
Mam sześciu braci i cztery siostry, nie wiem ile z nich było w planach, wiem natomiast na pewno, że ja trafiłem się zupełnym przypadkiem, a powiedzenie ostatni z miotu pasuje do mnie jak ulał.


Nasza matka – Felicia Sofía z domu Álvarez, to kobieta, której nigdy nie było, ale w inny sposób niż ojca. W przeciwieństwie do niego, ją łatwo było znaleźć w kamperze w stanie, którego przyczyny wówczas nie rozumiałem, dziś wiem, że powodem był enigmatycznie brzmiący wówczas Oksykodon.

Ramon Cavernario Rivera, człowiek, który znikał i pojawiał się z powrotem tak nagle jak diabeł z pudełka. Posiadam z nim niewiele wspomnień z tamtego okresu, w większości są to migawki oparte na widoku rosłego mężczyzny kursującego po całym domu w ciszy, jaka wydawała mi się nienaturalna ale konieczna, więc i ja się nie wychylałem.


Decyzja o wyjeździe do Stanów zapadła nieoczekiwanie (nie, żeby ktokolwiek kłopotał się jakie zdanie ma na ten temat zwykły ośmiolatek), jak zawsze jednostronnie i bez sprzeciwu. Był początek czerwca 2011 roku, właśnie zaczęły się wakacje, a ja miałem niedługo skończyć 9 lat.


Przeprawa przez granicę w niczym nie przypominała rodzinnej wycieczki. W przepełnionej ciężarówce poza ojcem i braćmi podróżowało jeszcze około dwudziestu osób, a w drugiej, która wyjechała z paro godzinnym opóźnieniem, upchnięte kobiety i najmłodsze dzieci, do których Milo już się nie zaliczał.
— Dołączą do nas później — zapewniono go, gdy kierowca i dwóch przemytników o ogorzałych od słońca twarzach i czarnych, rozbieganych oczach kończyło liczyć pieniądze i sączyć swoje cubitas. Potem nakazano, by nie kręcił się dorosłym pod nogami i nie sprawiał problemów:
— Droga jest długa i wyboista, chico, a już nie mój kłopot czy was dwudziestu czy dziesięciu dojedzie.
Co oznaczało, że należało trzymać się ojca i braci, siedzieć w swoim kącie naczepy i pilnować plecaka. Nie ze względu na kosztowności – ośmioletni Milo nie miał na wyłączność niczego o szczególnej wartości – ale w środku miał schowany komplet świeżej bielizny, niewielki bidon z wodą, który należało zostawić na później oraz obrazek z Matką Bożą z Guadalupe, włożony mu między ubrania zeszłego wieczora przez jedną z sióstr.
W największą spiekotę przejechali ponad 300 kilometrów w spartańskich warunkach, w kompletnej ciszy i napięciu, jakiego nie rozładowała nawet nowo opanowana zdolność; kilka dni wcześniej nauczył się płynnie przekładać monetę przez palce, więc zachomikowane w tajemnicy, błyszczące peso umiliło mu monotonną podróż.
— Kiedy dojedziemy na miejsce siedź cicho i trzymaj się blisko, rozumiesz? To bardzo ważne. Będziesz potrafił? — zapytał jeden z braci, gdy zaczęli coraz częściej podskakiwać na wybojach. — Nie będziemy mogli po ciebie wrócić jeżeli się zgubisz.
— Potrafię — zapewnił przyciszonym głosem, wciąż obracając monetę między palcami.
— A jeśli policía będzie na granicy szukać? Co masz wtedy zrobić?
— Mam się schować. Czekać, aż przestaną szukać.
— A jak złapią, to co?
— To nie mówić, że ja z wami. Nie mówić nic — wyrecytował z dumą, że zapamiętał to, czego nauczyła go matka. — Mam się cofnąć i zaczekać przy głównej drodze. Ale wrócicie wtedy po mnie, prawda? Bo Diego mówił, że jakbym się zgubił, to nikt nie przyjdzie i jak nie zjedzą mnie kojoty, to na pewno ktoś mnie zastrzeli i…
Znów szarpnęło naczepą i Milo ledwo zdążył złapać monetę zanim potoczyłaby się i zniknęła z pola widzenia.
— Ale wrócicie, tak? Na pewno?
Con un carajo, powiedziałem przecież, że wrócimy!
Z jakiegoś powodu nie do końca mu wierzył.

❁❁❁


Atmosfera na krótkim postoju tuż przed pasem granicznym tylko z początku zdawała się familiarna. Druga furgonetka nie dojechała i nie wiadomo było, czy to opóźnienie wynikające z czegoś prozaicznego, czy zatrzymała ich kontrola. Nie było jak się z nimi skontaktować, nie mogliśmy również czekać, by samotnie wyrastająca pośrodku niczego naczepa nie przyciągnęła uwagi. Kazali iść.
W prowizorycznym, płytko wykopanym tunelu ciągnącym się jak niedzielna msza, szli prawie godzinę, może półtorej, w kompletnej, pełnej napięcia ciszy i z pyłem, który osiadając na spoconej skórze drażnił ją i łaskotał. Wszyscy mieli porozdrapywane łydki i przedramiona, czerwone twarze i pomimo, że maszerowali nocą, było tak gorąco jakby szli za dnia. Początkowo było raczej monotonnie i męcząco, zwłaszcza, kiedy tunel kończył się na chwilę i trzeba było przejść kawałek po pustynnym bezdrożu pełnym ostrych kamieni, biegaczy i kramerii chwytających za nogi, jednak to ostatni etap był decydujący.
Milo zapamiętał go jako zabawę w chowanego – trzeba było uważać, iść po cichu i błyskawicznie reagować na szeptane, gorączkowe komendy, omijać snop światła błądzący po okolicy z budki strażniczej i nie dać się zauważyć patrolującym teren gringo w przerażających, masywnych mundurach. Broń w ich rękach wyglądała przerażająco, a ciężkie buciory w oczach zwykłego dziewięciolatka zdawały się kroczyć zawsze w jego stronę.


Ciuciubabka

Prescott w Arizonie przypominało mu wówczas koniec świata, ze bezkresnymi terenami rezerwatów wokół miasta i niską zabudową ciągnącą się kilometrami wzdłuż ulic. Minęło zaledwie kilka tygodni odkąd trafił pod skrzydła opieki społecznej, co równocześnie uruchomiło opieszały proces (mający ciągnąć się latami, ale wówczas tego nie rozumiał) legitymizacji lub odrzucenia jego wniosku o Zieloną Kartę.
Tak jak go wyuczono, Milo nie zająknął się słowem na temat rodziny, która po długich miesiącach bezowocnego błąkania się od miasta do miasta, porzuciła go na jednej ze stacji autobusowych pod koniec października. Nie wiedział, czy nadal obowiązywała go ta zmowa milczenia – wolał tego nie rozważać, więc po prostu został przy tym, do czego się przyzwyczaił. W ten sposób stał się kolejną liczbą w rejestrze UAC (Unaccompanied Alien Children) i spędził kolejny miesiąc w schronisku prowadzonym przez ORR (Office of Refugee Resettlement). Czekał na sponsora.


O 20:30 należało być już w swoim pokoju, przy łóżku, najlepiej w trakcie albo już po pacierzu.
Nasz pokój – mój i 3 innych chłopców w podobnym wieku – miał wymiary przeciętnego kurnika, ale dla mnie, zaraz po wytyczeniu granic na klepkach podłogi, była to wówczas największa przestrzeń osobista jaką dysponowałem na umowną wyłączność. Cztery wąskie łóżka, dwa biurka, przy których należało się wymieniać z pracą domową i seria kościelnych obrazków z rozmaitymi, dla mnie obcymi świętymi; nie licząc szafy, w której od czasu do czasu kogoś zamykano w ramach kary, nie mieliśmy nic więcej.
Państwo Blaytonowie nie pozwalali mówić do siebie po imieniu, a prawdziwej białej gorączki dostali, gdy dziesięcioletni Albert z rozpędu odezwał się do Jill per mamo. Kiedy pytaliśmy go później w nocy przyciszonym głosem co mu odbiło, przyznał się, że w bidulu usłyszał coś o rodzicach i przyzwoitej rodzinie.
Czy przyzwoita rodzina sprałaby szczypiorkowatego, jąkającego się dzieciaka dyscyplinką na łaciato?


U Blaytonów nauczyłem się wielu modlitw po łacinie, chodzenia po cichu na palcach, tego, jak podzielić jedną kanapkę na czworo i jak nie otwierać metalowych puszek.
Z ich domu, poza poza kilkoma groszami i plecakiem, wyniosłem również podwaliny pod zaburzenia odżywiania, z którymi będę borykał się jeszcze przez długie lata, ale nie uprzedzajmy faktów.

Jedzenie było metodą Jill na utrzymanie czwórki zabiedzonych nastolatków w pokorze, wdzięczności i cichości, jej przynajmniej zdaniem. Modlitwy przed posiłkami zazwyczaj przybierały formę dłużącej się pokuty, towarzyszyło im burczenie w brzuchach, a dopóki Blaytonowie nie dali znaku dyspensy, chłopcy mogli co najwyżej siedzieć w nienaturalnej ciszy przy stole i wpatrywać się w wazę z gorącą zupą, stosy zapiekanek czy nawet najpaskudniejszą makaronową sałatkę, jaką każdy z nich wsunąłby w tamtym momencie z pocałowaniem ręki.
Brak posiłku w formie kary szybko okazał się skuteczniejszy niż te cielesne, zostawał w pamięci na dłużej i nie był aż tak widoczny na pierwszy rzut oka, nie było więc aż tak wysokiego ryzyka, że ktoś zauważy. W szkołach zrezygnowano z badań przesiewowych, a żelazny glejt w postaci zwolnienia z zajęć wychowania fizycznego (z powodu rzekomej astmy u całej czwórki) minimalizował szanse na wyłapanie w tłumie innych dzieciaków tej felernej kościstej gromadki. W atmosferze przytłaczającego zwątpienia w poprawę warunków i fałszywego przeświadczenia, że tak to powinno wyglądać, nikomu nie chciało się dyskutować, nikt zresztą nie miał na to siły, poza tym wciąż pamiętali o incydencie z puszką.

❁❁❁


To było zaraz na początku wakacji, lipiec rozszalał się na dobre falą piekielnych upałów, a po skromnym śniadaniu składającym się z rzadkiej owsianki i jednego suchara, przykazano im uprzątnąć podwórze i w pełnym słońcu wykosić trawnik, co robili na zmianę.
— Pominąłeś pod drzewem — wytknął Albert, który z nich wszystkich jako pierwszy odpadł po kwadransie biegania w ukropie, i który prawdopodobnie miał jakieś autystyczne skłonności, bo mimo, że ledwo mówił, nieustannie zżymał się na najdrobniejsze niedociągnięcie. — Sterczy.
— Sam sterczysz — prychnął Manny, przystając na chwilę i ocierając pot skrajem koszulki. Wisiała na nim ja na wieszaku. — Cabrón.
— Ej, no. — Milo, który jako jedyny poza Emannuelem vel Mannym pochodził z Meksyku i znał to słowo, skrzywił się znad stosu zagrabianej trawy. — Bez takich. Dobrze, że mówi. I niech dalej mówi gdzie, bo potem będzie problem.
— No ja nie chcę przegapić obiadu — wtrącił się Noah, chłonący cień pod cherlawym drzewkiem ile się dało, podczas gdy jego przerwa powoli dobiegała końca.
Nikt nie chciał stracić okazji do zjedzenia czegokolwiek, zwłaszcza, że z głodu powoli robiło im się słodko w ustach i zaczynało mdlić, a ilekroć oglądali się w stronę kuchennego okna widzieli wyszykowany stół. Blaytonowie pojechali do miasta zostawiając ich z obowiązkiem opanowania ogródka i często stosowanym nakazem, by niczego nie dotykali dopóki nie wrócą, mimo, że spod szklanych nakryć widać było parujące kopce ziemniaków, w miseczkach schły kolorowe surówki, a na największej paterze kusił stos stygnących drobiowych kotletów, na których widok żołądki przewracały im się na lewą stronę. Dobrze, że było ich czworo. Dzięki temu łatwiej było o dyscyplinę, kiedy jeden drugiemu patrzył na ręce w obawie, że za ewentualne nieposłuszeństwo pójdzie odpowiedzialność zbiorowa.
— A wiadomo kiedy wrócą?
Albert skubał anemicznie źdźbło trawy wyrastające spomiędzy płyt chodnika, podobnie bezbarwny. Reszta w milczeniu pokręciła głową i wkrótce niechętnie wrócili do pracy, w długim milczeniu, skoro wszyscy byli rozdrażnieni i głodni, ani też nie było o czym rozmawiać.
Czas płynął tak złośliwie wolno, że sytuacja wydawała się wręcz beznadziejna, zwłaszcza po dokoszeniu ostatniego fragmentu trawnika i zagrabieniu wszystkiego w schludną kupkę. Nie było czym się zająć, na zabawę nikt nie miał siły, a przez okropny gorąc każda myśl zdawała się gęsta i mętna jak woda na płyciźnie.
I wtedy właśnie przypomniało im się, że do zamkniętej piwnicy można wejść przez uchylone okno.
— Powinny być tam jakieś konserwy, tak? — zagaił nieśmiało Albert, kiedy szykowali się do ciągnięcia źdźbełek aby wytypować kto przeprowadzi misję.
— Jak nie konserwy, to może jakiś dżem?
— Albo ryż, czy makaron? — dorzucił Noah, a wszyscy spojrzeli na niego z politowaniem i… parsknęli śmiechem. Słabym, dziwnie niepasującym do dramatyzmu sytuacji, ale jakimś mimo wszystko na miejscu.
— I co z tego ryżu czy makaronu, jak go w czym nie ma ugotować?
— Na sucho też się da. U nas czasami jedli — mruknął Manny, po czym podrapał się po spoconym karku. — Widziałem.
— To nie był makaron, tylko pewnie… nie wiem. W sumie co za różnica, zjemy co się znajdzie.
— Tylko, żeby nie było widać, jasne?
— Jasne.
Najkrótsza trawka przypadła Milo, więc po kilku obowiązkowych, wymienionych bez przekonania kuksańcach, zszedł do piwnicy i momentalnie odetchnął z ulgą; tu przynajmniej było chłodniej niż na zewnątrz.
— I jest co? — usłyszał ponaglenie z zewnątrz, więc chcąc nie chcąc, poszedł rozejrzeć się za jedzeniem.
Ciężko było powiedzieć, aby to, co Blaytonowie trzymali w piwnicy mogło im jakkolwiek pomóc. Było sporo kartonów podpisanych enigmatycznie samymi datami, w których Milo znalazł ozdoby choinkowe, stare dokumenty, ubrania, które Jill przerabiała bez końca, żeby mogli je nosić na okrągło, ale po przetworach nie było śladu. Dopiero pod sam koniec spaceru między regałami udało mu się znaleźć kilka puszek groszku. Niewiele myśląc, schował jedną pod koszulkę.


— Nie ma zawleczki.
— Nie było innych?!
— Jak my to otworzymy?
Przez bity kwadrans debatowali nad metodą, pochyleni konspiracyjnie nad puszką na samym końcu podwórka. Wydawało się, że znalezienie jedzenia powinno wywołać euforię, jednak skończyli w tym samym martwym punkcie w jakim znajdowali się na początku: w teorii obiad był na wyciągnięcie ręki, w praktyce nie mieli jak się do niego dostać.
Albert dramatycznie pociągnął nosem, ale Manny szturchnął go łokciem w żebro, więc się uspokoił.
— Ej, a ten… nóż myśliwski? Ten nad kominkiem? — zaproponował nieśmiało Noah, a chociaż tę opcję natychmiast zbojkotowali, wrócili do niej po kolejnych kilku nietrafionych pomysłach i po tym, jak nigdzie nie znaleźli otwieracza. Po raz kolejny obowiązek spoczął na Milo, który początkowo najbardziej niechętnie podszedł do pomysłu rozbebeszenia puszki na dziko, ale wkrótce głód zrobił swoje.
W jego rękach nóż wyglądał na wielki, niebezpieczny i Milo miał ochotę jak najszybciej odłożyć go na miejsce.
— No to… robimy to?
Żaden z nich nie miał doświadczenia przy takich pracach, nie wiedzieli jak się do tego zabrać ani nie mieli dostatecznie dużo siły, by poprowadzić nacięcia gładko wzdłuż wyżłobienia na wieczku. Kilka płytkich uderzeń nawet nie pozwoliło na przebicie się do środka, parę innych, zadanych już z frustracją i trochę na oślep jakimś cudem wystarczyło im na niechlujny start, aż Milo po prostu wypatroszył puszkę desperacko, przy okazji pod koniec zacinając się wyszczerbioną krawędzią konserwy w środkowy i serdeczny palec lewej dłoni.



Piekło-Niebo

Niedługo po incydencie z puszką Milo zrozumiał, że ich sytuacja się nie poprawi. Palce nie zdążyły się jeszcze zagoić gdy uciekał w nocy przez okno, prosto w spiekotę i duchotę Prescott, dalej na dworzec i pierwszym autobusem jechał do Los Angeles. Miał czternaście lat, niecałe trzysta dolarów skradzione z portfela Jill, a strach przed złapaniem napędzał go w ruchu przez kolejne kilka tygodni włóczenia się po ulicach najpiękniejszego miasta na wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
Od września do listopada żył z drobnych kradzieży kieszonkowych, tego, co znalazł na tyłach viralowych kawiarenek i wszystkiego, co udawało mu się bez większego trudu wyciągnąć z automatów z przekąskami. Technologia z czysto teoretycznego, szkolnego dotąd zainteresowania stała się nagle doskonałym narzędziem by przetrwać, a Milo okazał się wyjątkowo lotny w tej dziedzinie.
Wpadł niedługo przed Świętem Dziękczynienia w jednej z publicznych bibliotek, gdzie przysnął z czytaną na raty biografii Tesli i tak, w dużym skrócie, trafił pod dach kolejnej rodziny we Fresno.


Pillesterowie byli najbliżej tego, co mógłbym nazwać udaną rodziną zastępczą. Bardzo urocze małżeństwo – Amanda, nauczycielka muzyki w ośrodku dla niewidomych, Frank, inżynier pracujący przy mikrokontrolerach do interfejsów muzycznych, plus ja, chuderlawy czternastolatek pasujący do nich jak punk do baletu. Podobno szukali młodszego chłopca, najlepiej białego, ale dowiedziałem się, że jakimś cudem zrobiłem dobre wrażenie bełkocząc o układach scalonych w biletomatach i rozpisując Równanie Kształtu Kucyka, do którego podstawiałem na próbę przypadkowe wartości.
Pierwszy raz w życiu miałem własny pokój. Własny! Niedzielony, na poddaszu, w pięknej kamienicy z oknem wychodzącym na park. Dostałem kolejno: szoku (kiedy zasugerowali, abym udekorował go po swojemu, czego finalnie nie zrobiłem, bo nie wiedziałem jak), kociokwiku (jak dowiedziałem się, że za wyniki w nauce zasługuję na kieszonkowe) i wysypki – moja przyzwyczajona do płatków mydlanych skóra nie dogadała się z płynem do prania o jakimś ekstrawaganckim zapachu (czym do cholery jest wiciokrzew?!).
Szkoła wyglądała zupełnie inaczej niż te, które pamiętałem z Ensenady czy Prescott, pewnie dlatego, że była prywatna i finansowało ją nie miasto, a majętne kieszenie rodziców. Mundurki nosiło się mimo wszystko luźno, dziewczyny podwijały spódnice o kilka wałeczków w górę, by podnieść ją nad kolano, a nam modnie nie chciało się wkładać koszuli w spodnie. To tutaj po raz pierwszy byłem w czymś dobry, do drużyny na lekcjach sportowych nie wybierano mnie już na samym końcu (zwykle w połowie – sukces!), wygrałem międzystanowe zawody (zaprojektowałem robota, który wybierał z mojego jedzenia wszystkie te paskudne oliwki) i całowałem się z Lucy Higgins z ostatniej klasy po lekcjach na szkolnym boisku.
W tym samym miejscu całowałem się też z Dylanem Powellem.


Zdążyłem zaaklimatyzować się w nowym miejscu, i chociaż z mojego okna ani nawet z żadnej z ulic Fresno nie widać było morza, naiwnie założyłem, że tym razem znalazłem miejsce, w którym będę mógł wreszcie zostać.

Będziesz miał braciszka.
Wbrew zapewnieniom, że brak gwałtownej i sprawiającej wrażenie autentycznej radości jest wynikiem nerwów i niedowierzania, Milo wcale nie cieszył się na tę informację. Dlaczego zresztą miałby się cieszyć? Jak dotąd miał raczej kiepskie doświadczenia związane z posiadaniem rodzeństwa, najpierw będąc jedenastym na doklejkę, a potem czwartym do wykarmienia. Ponadto wiedział, że Pillesterowie przygarnęli go, bo na tamten czas ich starania o dziecko nie przynosiły efektów, stąd jeszcze tego samego wieczora Milo doszedł do jedynej, wydającej się wówczas słusznej konkluzji: wkrótce stanie się niepotrzebny.
Do rana prawie wyrzygał żołądek, więc pozwolono mu zostać w domu i pod czujnym okiem Amandy podkarmiono go rosołem, który niestety również zwrócił. Po paru dniach czegoś, co lekarz rodzinny rozpoznał jako grypę żołądkową, Milo po raz kolejny spróbował się dopasować i dać szansę nowej roli, w jakiej chciano go teraz widzieć. Starszy brat, bez nazwiska co prawda, ale przecież rodzina to nie zawsze krew, tak?


Ostatnie miesiące ciąży i uroczystych przychotowań pokoju dziecięcego Milo spędził głównie w gabinecie Franka, gdzie nałogowo czytał wszystkie naukowe opracowania, schematy i podręczniki jakie wpadły mu w ręce. Diody, kondensatory i przewodniki zajmowały mu czas, jakiego nie chciał spędzać na plątaniu się pod nogami, a odkryta predylekcja do nauki języków nie przełożyła się co prawda na lepsze oceny z francuskiego, za to objawiła się poręczną zdolnością przysposabiania podstaw programowania.
Nie chciał się zastanawiać, czy to, że dziecko miało zająć pokój gościnny na piętrze było wyłącznie kwestią praktycznego podejścia czy kryło się za tym drugie dno. Chciał tylko przyswoić kolejny język, może Python, może Asembler, który kojarzył mu się trochę z Kotlinem.

W niecały rok po przyjściu na świat zdrowego, własnego i białego Christiana, Milo otrzymał wreszcie Zieloną Kartę i w wieku szesnastu lat ponownie z jednym plecakiem i odkładanym przez ostatnie miesiące kieszonkowym, znów uciekł z domu.
Dawno nie widział Los Angeles.


Baba Jaga Patrzy


Od marca 2018 roku aż do lutego w 2019 przerobiłem kolejny okres bezdomności. Nauczyłem się wielu rzeczy, nie ze wszystkich jestem dumny, ale przeżyłem i chyba to słowo jest tutaj najbardziej adekwatne.
Odkąd pamiętam coś zawsze ciągnęło mnie w stronę morza. W pobliżu wody odzyskiwałem utracony spokój ducha i nawet w najgorsze dni, kiedy wędrowałem na wybrzeże głodny, sfrustrowany albo żeby wylizać rany po jakiejś przegranej bójce, słony woal unoszący się bryzą nad zatoką i znajomy, łagodny szum potrafiły zdziałać cuda.
Poza tym – błogosław Panie tych wszystkich bogatych i modnych, a w szczególności ich puste domki letniskowe, z zamkami produkowanymi głównie przez jedną i tę samą firmę.

Szczególnie spodobało mu się przy Via De La Paz, gdzie w zdecydowanej większości przeważały domy pozbawione fortyfikacji ogrodzenia, mimo to Milo najwięcej czasu spędził w tym ukrytym za przepierzeniem z białego, wysokiego płotu.
Pomieszkując na dziko pod nieobecność gospodarzy nigdy nie zabierał niczego poza jedzeniem, ewentualnie paroma groszami na autobus, który dla bezpieczeństwa przeniósłby go na drugi koniec miasta. Nie zapalał świateł ani nie włączał telewizorów by nie zwracać niepotrzebnej uwagi sąsiadów, wpierw sprawdzał zawartość lodówki, potem brał długą kąpiel i zasypiał na kanapie, bo kilka prób spędzenia nocy w obcych, zbyt szerokich jak na jego nawyki łóżkach zakończyła się przewracaniem z boku na bok. Poza tym w razie potrzeby, z wersalki łatwiej było się zebrać i uciec, niż gdyby miał wygrzebywać się nad ranem z ciężkiej pościeli, o czym przekonał się na własnej skórze.
Źle ocenił sytuację.
Właściciele nie wyjechali na wakacje, lecz na jakiś krótszy wypad i około trzeciej w nocy Milo usłyszał charakterystyczne szczęknięcie klucza w zamku.

Kiedy w Los Angeles narobił zbyt wiele zamieszania postanowił tymczasowo zmienić okolicę. Wybrał Sacramento, do którego dojechał po części autobusem, a po części łapiąc okazje przy drodze. Kawałek przeszedł piechotą, noc spędził na peronie pod miastem i dopiero po lurowatej kawie z automatu poczuł, że jest gotów zwiedzić nowe, obce ulice.

❁❁❁


— I ile tu za coś takiego? Pię… ile? Pięć… pięćdziesiąt, tak? Okay, zastanowię się.
To nie był zły biznes, mało kto płacił pięćdziesiąt dolarów za odzyskanie danych z jakiegoś zasuszonego dysku SSHD, a dla niego była to robota góra na jeden wieczór, o ile problem dotyczył uszkodzonej partycji czy związanego z wieloletnim użytkowaniem rozhermetyzowania.
— Dwie dyszki za wymianę matrycy. Ale matrycę proszę dostarczyć na własny koszt, tak?
Czysta przyjemność, trochę manewrowania śrubokrętem, z nudów przeczyścił jeszcze klawiaturę.
— No nie wiem, to już chirurgiczna robota. Osiemdziesiąt, ale gwarantuję, że będzie jak nowy.
Na widok zimnych lutów Milo poczuł przemożną chęć rozebrania urządzenia na części składowe natychmiast, ale musiał się jeszcze chwilę potargować. Z przyjemnością zrobił cały reballing.

Mieszkał na zapleczu mocno szemranego punktu naprawy drobnego sprzętu elektronicznego, którego głównym przychodem były robione na lewo drobne robótki dla tych, którzy mieli coś albo na sumieniu, albo na dysku twardym. Milo nigdy nie szperał woląc nie znać powodów, po prostu przyjmował wszystkie podsuwane mu urządzenia, wychodził na zaplecze i zwykle po paru godzinach zdawał te niepozorne banki tajemnic z powrotem do bardzo nerwowych, przebierających z niecierpliwości nogami właścicieli. Mógł do woli korzystać z narzędzi, spać między kartonami zużytego sprzętu w śpiworze, a dla siebie zatrzymywał jedną czwartą z tego, co zarobił, myślami jednak coraz częściej szukał czegoś bardziej ambitnego.
I właśnie wtedy poznał Estellę Flores.

Nie wiedział co sprawiło, że dobijająca sześćdziesiątki kobieta wyprowadzająca na szelkach łysiejącego kota po którejś z kolei awanturze o hałas stała się jego prawnym opiekunem. Nic nie wskazywało na to, by mieli się dogadać; jej zwyczaj wbijania mu boleśnie palców między żebra (ponoć, żeby się nie garbił i to działało, bo Milo momentalnie się wówczas prostował), cierpkie mitygowanie (a to, co by na ludzi wyszedł) czy ostukiwanie go po kostkach sękatą laską (nigdy nie miał na nich aż tylu siniaków) w formie napomnienia – wszystko to irytowałoby go z osobna, a co dopiero w komplecie, ale co by nie mówić, Pani Flores była jego rodaczką i z czasem znaleźli wspólny język, w każdym tego słowa znaczeniu.
To dzięki niej wrócił do nauki, tylko ją interesowała historia jego niezdrowej relacji z jedzeniem, ponadto bardzo lubił, kiedy włączała popołudniami radio (sam je najpierw zepsuł, a potem naprawił) ze starymi hitami Santany, oraz gdy cierpliwie przycinała mu od czasu do czasu włosy. Była szorstka, sprawiedliwa, ale potrafiła również okazać czułość, jak wszystko inne zawodziło i Milo był jej za to dumny. Prawdę mówiąc, za każdą rzecz, nawet za te osiniaczone kostki.
Aplikacja o stypendium była jej pomysłem, w który początkowo kompletnie nie wierzył. Bez entuzjazmu złożył podanie i niemal przeoczył pismo z uczelni, kiedy zapodziało się pomiędzy ulotki. Do Kanady trafił w sierpniu 2024 roku i to właśnie w Toronto powoli zaczyna układać sobie życie.



Ciekawostki
❁ W wolnych chwilach Milo uwielbia rozkładać nawet najbardziej pospolite urządzenia na części pierwsze i składać je z powrotem. Jest to jedna z niewielu rzeczy, jakie naprawdę go uspokajają.

❁ Ponieważ jest na bieżąco z nowinkami technologicznymi (czego nie można powiedzieć o modzie lub muzyce) unika jak ognia we własnej przestrzeni osobistej wszystkiego, co posiada wbudowany moduł komunikacji bezprzewodowej na tyle integralny, by nie dało się go usunąć.

❁ Zawsze chciał mieć psa, ale znając swój rozregulowany cykl dobowy i tendencję do unikania odpowiedzialności za coś, co potencjalnie mogłoby przez jego zapominalstwo ucierpieć, Milo postanowił skonstruować sobie małego robota. Początkowo był to wyłącznie projekt mający na celu zajęcie się czymś po wykładach, jednak po paru tygodniach plan uległ zmianie i urządzenie stało się przenośnym ekspresem do kawy i herbaty. Mniej więcej pod koniec drugiego semestru Rivera awansował je na swój projekt stypendialny, a obecnie ASAP - bo tak nazywa się ów sympatyczny robot - jest oczkiem w głowie i substytutem żywego zwierzęcia.

❁ ASAP to akronim od: Absolutnie Spektakularny Asystent Pajaca.

❁ Czasami pomaga przy samochodach - zajmuje się głównie diagnostyką i elektryką.

❁ Człowiek o ciągłej potrzebie pozostawania w ruchu. Być może jest to atawizm po latach spędzonych w różnych domach zastępczych i na ulicy.

❁ Jedyną osobą jaką Rivera darzy prawdziwym szacunkiem i uznaje za autorytet jest Estella Flores.

❁ Kobieta przygarnęła go kiedy miał 16 lat i błąkał się bez celu po Sacramento, opłaciła kaucję gdy trafił na dołek po próbie kradzieży samochodu i pomogła mu wyjść na prostą.

❁ Wcale nie cierpi na kleptomanię. Jeżeli opróżnił ci kieszenie, zrobił to z pełnym rozmysłem i złośliwą satysfakcją. Bez obaw! Po jakimś czasie zazwyczaj zwraca co zwinął, robi to głównie dla rozrywki i sportu.
Ponieważ ludzie nie mają dołączonej instrukcji obsługi - a powinni! - Milo bardzo często gubi się podczas prób rozcyfrowania ich emocji. Nie oznacza to jednak, że ów problem ma kompletnie w dupie; od paru lat na własną rękę stara się przykładać większą wagę do sygnałów (byłoby świetnie, gdyby występowały w postaci diod i klarownych komunikatów), z różnym rezultatem. Nie jest to efekt żadnych przykrych schorzeń, po prostu nie miał wystarczającej ilości wzorców.

❁ Na lewym nadgarstku zawsze nosi zestaw gumek do włosów - nie-do-włosów. Służą mu do samodyscyplinowania się w abstynencji od energetyków, trawki i czasami jako substytut trytytki, kiedy nie ma pod ręką niczego, co pomogłoby mu uporządkować kable.

❁ Zasypia w najbardziej absurdalnych pozycjach. I miejscach. I czasie.

❁ Nic go tak nie wkurwia jak pstrykanie długopisem, szeleszczenie i głośne chrupanie. Przy tych dźwiękach dostaje apopleksji.

❁ Typowy INTP, wypisz wymaluj.

❁ Chociaż zawsze powtarza, że nie nadaje się do opieki nad czymkolwiek bardziej skomplikowanym od kaktusa, zawsze kończy jako opiekun do zwierząt na czas nieobecności któregoś ze znajomych.

❁ Pierwszy raz realnie zetknął się ze śniegiem dopiero w zeszłym roku w Kanadzie. Ponieważ urodził się w Meksyku i przez pozostałą część swojego życia trzymał się głównie zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, nie miał dotąd okazji poznać czym jest prawdziwa zima.

❁ Pomimo cynicznego płaszczyka z jakim Milo zdaje się, że zrósł się niczym z drugą skórą, jest kilka rzeczy, jakie potrafią wyciągnąć z niego ciekawskiego dzieciaka; oczywiście jest to śnieg (choć jednocześnie nie przeszkadza mu to w ciągłym narzekaniu na chłód i przemoczone skarpetki), bożonarodzeniowe dekoracje (pomimo kiepskich doświadczeń w zakresie celebracji świąt posiada również kilka dobrych, zebranych w ostatnich latach), pierwszy kontakt z nowym urządzeniem (kto zna satysfakcję płynącą z odklejania folii ochronnej z czystego jak łza wyświetlacza wie o czym mowa) oraz… problemy techniczne, z pozoru nie do rozwiązania.

❁ Wiele informacji - imię osoby poznanej w trakcie pracy nad nowym projektem, numer telefonu dziewczyny, którą odprowadzał nad ranem, lista zakupów, numer odbioru paczki czy zagadkowy wynik wykonywanych na poczekaniu obliczeń - Milo zapisuje sobie na rękach.

❁ Jego zapach to specyficzny miks pasty BHP, kalafonii, spalonej elektroniki i pomarańczowego Capri-Sun.

❁ Ma sześciu starszych braci i cztery starsze siostry. Nie widział ich odkąd zostali rozdzieleni przez opiekę społeczną gdy miał 12 lat.

❁ Do dziś nosi w portfelu szczególną monetę - 1 peso wybite w 2011 roku, którą miał przy sobie podczas przeprawy przez granicę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi.

❁ Kradzież samochodu w Sacramento nie była przypadkowym wyskokiem. Milo spotkał wówczas swojego ojca po raz pierwszy od wielu lat, a chcąc zyskać sympatię, zgodził się na jego prośbę. Niestety okazało się, że policja od dłuższego czasu miała Ramona na oku i chwilę po tym, jak auto ruszyło z miejsca zaczął się pościg. Milo przejechał wtedy prawie 20 kilometrów traktując to po prostu jak dobrą, trochę chaotyczną zabawę.

❁ W areszcie ojciec kompletnie się go wyparł, jedynie Pani Flores zdecydowała się wpłacić kaucję po 24 godzinach i z uwagi na brak dotychczasowej kartoteki, skończyło się na kilku tygodniach prac społecznych.

zgoda na powielanie imienia
nie
zgoda na powielanie pseudonimu
nie
Zgody MG
poziom ingerencji
niski
zgoda na śmierć postaci
nie
zgoda na trwałe okaleczenie
nie
zgoda na nieuleczalną chorobę postaci
nie
zgoda na uleczalne urazy postaci
nie
zgoda na utratę majątku postaci
nie
zgoda na utratę posady postaci
nie
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
default
Please be kind ❤
0 y/o, 0 cm
workin' nine to five what a way to make a livin'
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

Witamy na forum Milo Rivera
Dobra wiadomość – Twoja karta postaci została zaakceptowana i możemy powitać Cię po tej stronie kanadyjskiej granicy! Przypominamy, że na rozpoczęcie rozgrywki masz 5 dni! W temacie kto zagra? możesz znaleźć użytkowników, którzy chętnie Ci w tym pomogą. Jednocześnie zachęcamy do założenia relacji, kalendarza i informatora. Powodzenia w Toronto!
Zablokowany

Wróć do „gentlemen”